niedziela, 17 marca 2024

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024



Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez amerykańską akademię filmową jest w kinach od kilku dni. Ja wybrałem się po pracy w piątek do kina i o dziwo oglądałem film przy pełnym kinie. Polacy lubią chyba chodzić do kina w weekendy, rozrywka gwarantowana - chodzą zatem z kopami popcornu, zachowują się głośno i nagminnie spóźniają, co w przypadku tego filmu irytowało mnie bardzo. Film Glazera jest uważany za arcydzieło, ale ja widz skromny, wymagający i jeśli miałbym powiedzieć coś nieskromnego o sobie - znający się akurat dość dobrze na budowie narracji/pisania scen - mam do zaproponowania Państwu coś ciekawego w tej recenzji, mam nadzieję. 

Dorobek reżysera niestety nie jest imponujący, dlatego też jego nazwisko niewiele mi mówiło. Wziął się za temat arcyważny i niezwykły, gdyż Zagłada od czasów "Pasażerki" Andrzeja Munka nie była pokazywana w poważnym dziele filmowym od strony kata/katów. W literaturze i owszem. Dziś temat Zagłady zszedł przeważnie na poziom powieści popularnej, nad czym boleją badacze Zagłady, chcący utrzymać jej bezprecedensowy charakter w kulturze. Tymczasem kultura się zmienia, przesuwają się jej nie tylko akcenty, ale całe paradygmaty. W naszej epoce paradygmat mówienia o Zagładzie przesunął się do popkultury czego akademicy nie rozumieją. Pisze o tym dlatego, bo film Jonathana Glazera pragnie uchodzić za film opiniotwórczy, ważny, przełomowy. Wystarczy poczytać sobie, co na ten temat piszą środowiska pragnące uchodzić za opiniotwórcze - "Krytyka Polityczna", "Tygodnik Powszechny" czy w ostateczności Gazeta Wyborcza. W moim przekonaniu niestety umiejętności reżysera nie pozwoliły na stworzenie arcydzieła. Można bowiem wziąć na warsztat samograj - temat powalający i nie potrafić stworzyć z niego arcydzieła. W moim przekonaniu tak się właśnie stało. Jestem jestem winny Państwu wyjaśnienie dlaczego. 

Pisanie scenariusza filmowego jest pochodną pisania dramatu, tak jak powieść - jest to tylko pewna wariantywność rozpisania opowieści, historii, stworzenia bohaterów, skreślenia punktów zwrotnych tak postaci, jak całości filmu. Po obejrzeniu i analizie tego filmu, na którą potrzebowałem pewnego czasu, dochodzę do wniosku, że scenariusz musiał zostać oparty na innym typie opowiadania. Z punktu widzenia sztuki narracyjnej - tworzenie scenariuszy to też jest rodzaj creative writing - film nie jest klasyczną opowieścią. Nie ma tutaj jednego protagonisty i antagonisty. Sposób opowiadania Glazera też jest dziwny. Jaka jest rola ciemnego ekranu na początku filmu? Jaka jest rola przerywników w czasie filmu, gdy widz widzi tylko czerwony lub biały ekran? Zgadzam się, że Glazer przyjął koncepcję opowiadania jak gdybyśmy oglądali reality show, aktorzy szczególnie drugoplanowi graja raczej w sposób performatywny, a nie aktorstwa dramatycznego. 

Film i sposób opowiadania reżysera ratuje dwójka wybitnych niemieckich aktorów. W roli Hedwig Hoess wystąpiła wybitna Sandra Hüller, natomiast w roli komendanta Auschwitz Rudolfa Hoessa widzimy znanego z wielu niemieckich produkcji takich jak "13 minut" czy serialu "Babylon Berlin" (gdzie zresztą śpiewa) bardzo dobry Christian Friedel. Ale ratują oni film klasyczną sztuką aktorską, właśnie dramatyczną. Hedwig, gdy dowiaduje się o przeniesieniu męża do Berlina gwałtownie oponuje i ta rozmowa z mężem nad rzeka Sołą jest naprawdę mistrzowska. Żona mówi do męża "To jest nasz lebensraum - to jest nasza przestrzeń życiowa". W tym momencie muszę odnieść się właśnie do tytułu filmu, który w moim przekonaniu został dobrany niefortunnie. Otóż termin strefa interesów - das Interessengebiet des KL - odnosi się w historiografii do zamkniętego dla Polaków trójkąta terenu między rzekami Wisłą i Sołą, z trójpierścieniowym systemem straży. Strefa interesów oznacza, że tam gdzie dokonuje się mord, jednocześnie SS ma zarabiać pieniądze. W filmie są przebłyski tego myślenia - gdy komendant mówi do najstarszego syna, że będzie komendantem wszystkich komendantów w Berlinie i będzie optymalizował zyski. Po obejrzeniu filmu uważam, że tytuł bardziej odpowiadający temu, co widzimy jest właśnie "Przestrzeń życiowa" - właśnie prywatna przestrzeń Hoessa i jego rodziny. 

Zresztą Glazer zaledwie szkicuje te rodzinę, i scenariusz nie pozwolił Sandrze Hüller w pełni pokazać dramatyzmu pozostawionej samotnej i zakochanej w mężu kobiety, która jest  świadoma tego, co dzieje się za płotem. Nie dowiadujemy się niczego o dzieciach komendanta: czy wiedziały gdzie są? Najstarszy syn przecież wiedział (o tym niżej). Gdy Hedwig warknęła na służącą, wiemy, że ona też jest potworem. Zresztą dochodzę w tym miejscu do najgłębszej warstwy filmu. Otóż w blurpie reklamowym Gutek Film czytamy, że filmowe dzieło Glazera pozwala nam doświadczyć banalności zła! Otóż termin ten wprowadzony do kultury przez Hannah Arendt jest historycznie nieprawdziwy. Nie ujmuję przy tym intelektualnej wielkości Arendt w chwili, kiedy tworzyła to pojęcie na opisanie podczas procesu w Jerozolimie postawy Adolfa Eichmanna, szefa wydziału IVB4 z Gestapo w Berlinie, odpowiedzialnego za logistykę Zagłady. Tymczasem w filmie Glazera to pojęcie używane jest jako reklamowy blurp, ale właśnie przyjęta koncepcja opowiadania sprawia, że to nie jest "banalne zło". Decyzja o zastaniu zbrodniarzem nie może być banalna w przypadku Hoessa i jego rodziny. Uwarunkowanie tej zwykłej, wydawałoby się rodziny, odbywa się w przestrzeni obok obozu, której nie widzimy. Filozoficzne decorum tego filmu nie jest zatem trafne. Tezę Arendt sfalsyfikował David Ceasarani w znakomitej biografii Eichmanna. Ona jest terminem z historii filozofii, dziś nieprawdziwym w odniesieniu tego, co wiemy o Zagładzie i jej sprawcach. 

I tutaj dochodzę też do sedna narracyjnego. Są w filmie tylko dwa momenty, gdy widzimy horror - syn komendanta bawi się na łóżku złote koronki zębowe - a sam komendant gdy łowi ryby w sole wyławia ludzką szczękę. W moim przekonaniu to za mało. Dlaczego? Decydując się na opowiedzenie życia rodziny komendanta jako tematu filmu, a zatem powiedzenia o Zagładzie nie wprost, należało użyć - jestem świadomy tego, co piszę - zasady kontrastu. Można zrobić 100 minut słodkiego życia rodziny komendanta, ale przez 5 minut - jedną mocną sceną z wnętrza obozu, trzeba to skontrastować. Jeżeli film Jonathana Glazera ma być intelektualną płaszczyzną opowiadania Zagłady w latach dwudziestych XXI wieku, to nie kupuję tego filmu. To znaczy, że nie da się dziś zrobić takiego filmu jak "Pasażerka", gdyż im dalej oddalamy się czasowo od Zagłady, tym bardziej zaciera się w ludziach umiejętność jej rozumienia. Na przykład w krajach arabskich, nienawidzących Izraela za to, co od lat czyni z Palestyńczykami, ten film będzie totalnie niezrozumiany. Dla połowy Amerykanów jedzących swoje hamburgery w kinie i Niemców siedzących na meczach Bundesligi ten film nie zostanie zrozumiany z powodu udziwnienia narracyjnego. 

Gdy komendant wyjeżdża Glazer traci pomysł na tempo filmu i jego zwieńczenie. Widać wyraźnie dwie narracje, złamane. Czemu służą sceny z Berlina? Dlaczego dwa razy w filmie opowiedziana jest miłość komendanta do zwierząt - zachwyca się pieskiem jakiejś berlińskiej frau. Nie widzimy jego żony. Glazer nie miał odwagi - albo zabrakło pieniędzy - na pokazanie zaangażowania komendanta w masakrę węgierskich Żydów. Proszę sobie przypomnieć znakomity film "Syn Szawła" sprzed kilku lat. Sceny z współczesnego muzeum świadczą o tym, że reżyser nie miał pomysłu na spuentowanie, jakieś twarde podsumowanie filmu. Horror obozu to ścieżka dźwiękowa słusznie nagrodzona Oscarem. Jednak w kinie trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Esse est percipi. Istnieć to być postrzeganym. 

Dla mnie film Jonathana Glazera "Strefa Interesów" to niezwykle ciekawy eksperyment narracyjny w kinie. Całość ratują aktorzy, jednak film jest dziwnie nakręcony, ze złamaną linia narracyjną. Dla mnie to stracona szansa na wielki, może największy film o Zagładzie w XXI wieku. 

Ocena 7/10  (ze względu na grę aktorską Sandry Hüller).  

 

niedziela, 10 marca 2024

Recenzja #Biała odwaga, reż. Marcin Koszałka, 2024


Film Marcina Koszałki "Biała odwaga" obejrzałem w piątek przy pełnym kinie. Film jest reklamowany jako obrazoburczy. Rzeczywiście, można było się spodziewać jakiejś przełomowej narracji pokazującej zdradę górali, mieszkańców Podhala podczas II wojny światowej. Ponoć film podzielił sfery rządzące prawicy, ponieważ jeden z ministrów nie chciał finansowania filmu ze środków PISF, a drugi chciał. W ten sposób najnowszy film Marcina Koszałki, zdolnego operatora zdjęć filmowych na przykład do filmów "Ciemno, prawie noc", który do tej pory zrobił samodzielnie jeden całkiem udany film fabularny "Czerwony Pająk". Temat śliski, zwłaszcza, że jak przekonywała profesor Magdalena Micińska, autorka znakomitej książki "Zdrada, córka Nocy. O wyobrażeniu zdrady i zdrajców w polskim piśmiennictwie i historiografii polskiej" temat zdrady nigdy nie był w Polsce popularny. Polacy nie lubią zdrajców, ale nie chcą też o nich mówić. 

Z tego powodu Marcin Koszałka poszedł w kierunku czegoś, co może się sprzedać. A mianowicie zaserwował nam opowieść o nieszczęśliwej miłości dwu braci do tej samej kobiety. Klasyka dramaturgii. Ale muszę przyznać, że przeniesienie tego schematu do filmu o góralach okazało się bardzo ciekawe. Film jest zrobiony w gwarze góralskiej, po polsku i po niemiecku, jednak nie rozumiem, dlaczego sekwencje w gwarze góralskiej były tłumaczone na klasyczny polski, skoro ta gwara nie jest żadnym językiem, a jedynie wariantywnością lokalną języka polskiego? Tak jak po śląsku wszystko jest zrozumiałe. Film ten wpisuje się też w opowiadanie polskiej historii poprzez opowiadanie poprzez etniczność. Świetnym przykładem takiego kina był oczywiście "Kamerdyner" Filipa Bajona. 

Konflikt braci rodzi oczywiście zdradę. Sam ten proces jest pokazany bardzo wiarygodnie pod względem psychologicznym. Przy okazji główny bohater Jędrek, grany wspaniale przez Filipa Pławiaka jest bohaterem tyleż tragicznym, ile nikczemnym, pięknym i jednocześnie zawikłanym, pod koniec mającym gorzką świadomość swojej zdrady. Koszałka pokazuje też bez litości wady górali, w tym chciwość. Właśnie to też jest powód zdrady, szczególnie gdy te rodziny góralskie domagają się od Niemców sklepów zrabowanych Żydom. Wydaje mi się, że film opera się też na udanej grze dwu aktorów - wspomnianego Pławiaka, którego bohater wspina się na Kościół Mariacki w Krakowie w popisie przed publiką (ciekawe jestem jak to zostało sfilmowane) oraz bardzo dobrego w roli niemieckiego naukowca Jakub Gierszał. Ich relacja opiera się na fascynacji górami - tutaj zagwozdka w postaci tytułu "Bała Odwaga" to puder do dłoni, który pomaga w przyczepności do skał. Nie wiem, ale wydaje mi się, że te relacja jest dwuznaczna. Reżyser nie tłumaczy powodu, dla którego młody niemiecki naukowiec po studiach interesuje się prostym Góralem. 

Warto wspomnieć oddzielnie o zdjęciach - Koszałka fenomenalnie filmuje Tatry, ich potęgę i surowość, szczególnie zimą, co potęguje tylko surowość tła filmu. Górale to w istocie okrutni ludzie, bo żyją w okrutnym środowisku. Związek górali w tym filmie z górami jest iście organiczny - niesamowite są sceny, gdy pochówki górali są w skałach w grocie góry. To jest bardzo filmowe i bardzo mocne. 

Ten film, mimo że jest ciekawie zrobiony, wydaje mi się, że nie przynosi przełomu w dyskusji o zdradzie na Podhalu. Romantyzowanie bohaterów w kierunku którym Koszałka poszedł  jest zrozumiałe fabularnie, ale nie wyczerpuje zagadnienia. Szkicuje go. Zadaje pytania. Ale pozostawia z niedowartościowaniem - jak w scenie kiedy ubek grany przez jak zwykle świetnego Adama Woronowicza drze listę zdrajców z dosadnym komentarzem. Zdrada była i co z tego. Górali trzeba lubić. Jak misia na Krupówkach z Zakopanem. 

Moja ocena 7/10 
 

niedziela, 3 marca 2024

#Diuna, reż. Denis Villeneuve


"Diuna" a właściwie cały cykle powieści  Franka Herberta jest jedną z najbardziej klasycznych narracji współczesnej literatury science-fiction, który który jednak wychodzi poza schemat. Jest to bowiem metafora fundamentalna, a więc mit opowiadający o ludziach oraz kreacji państwa i religii. W moim przekonaniu religia, szczególnie fascynacja Herberta Islamem, jest aż nadto widoczna w powieści nie jest jednak clou w dwuczęściowym filmie Denisa Villeneuve. Po obejrzeniu w kinie dwu części zastanawiam się, jak opisać to w jakim sposób Villeneuve przesunął akcenty. Tezą fundamentalną Franka Herberta jest to, że to religia jest czynnikiem który kreuje imperia. Oczywiście owe imperia mogą mieć granice, toczyć wojny, ale są także takie, które są imperiami ducha. Takim imperium było Bizancjum, które swoim powabem kultury przetrwało w religii prawosławnej w Rosji i takim imperium jest współcześnie Islam, który bezsprzecznie stanowi ogromną część współczesnego świata. W filmie religia jest potraktowana jako produkt zakonu Bene Gesserit, który dzięki niej kontroluje świat. W moim przekonaniu w powieści religia fremenów jest rudymentarna, oparta o jakiejś tajemnicze decorum. W filmie tak nie jest.  

Film jest przede wszystkim opowieścią o stwarzaniu lidera, jakim jest książę Paul Atryda. Ta postać rzeczywiście jest w centrum, przede wszystkim dzięki najpopularniejszemu i najbardziej zdolnemu aktorowi młodego pokolenia jakim jest Timithy Chalamet. Aktor jest w tej roli bardzo wiarygodny, szczególnie w ostatnich scenach, w których Paul godzi się na swój mesjański los, jednak nie przypominający Jezusa i jego samoofiary, ale właśnie Muhammada, proroka Islamu. Ten film jest również opowieścią o kapitalizmie opartym na grabieży. Wszyscy potrzebują melanżu, nazywanego w filmie przyprawą i wszyscy muszą eksploatować planetę Arrakis. Fremeni symbolizują wykorzystywany lud przez imperialistów, który wyzwala się poprzez rewolucję religijną. Film jest zachwycający wizualnie.  

Aktorsko też wygląda dobrze, zarówno postaci Harkonnenów, Atrydów. Wzruszył mnie Christopher Walken jako imperator Shaddam IV. Świetny jest Stellan Skarskgaard jako baron Vladimir Harkonnen. Znakomite są role kobiece.

Polecam.  

           


 

czwartek, 1 lutego 2024

Recenzja: Kos, reż. Paweł Maślony, #kos #recenzja

 



Idąc dopiero dziś do kina miałem dwojakie wrażenie. Kościuszko i jego powstanie jest w polskim filmie i w polskiej powieści całkowicie przemilczane. Kościuszko wylądował w PRL na banknocie 500 złotych, ale w jakiś szczególny sposób władza ludowa nie zrobiła o nim filmu na miarę "Potopu" czy "Krzyżaków", co jest zrozumiałe zważywszy na fakt, że Kościuszko walczył przede wszystkim z Rosją Carycy Katarzyny Wielkiej (niemiecki, a konkretnie pruski desant na tron Rosji Zofia von Anhalt-Zerbst). III Rzeczpospolita, poza niedocenionym i genialnym "Szwadronem" Machulskiego nie zrobiła liczącego się polskiego filmu historycznego (który nie byłby koprodukcją jak "Pianista" Polańskiego) do dzisiaj. Nie będę liczył tutaj idiotycznych komiksowych filmów Hoffman "Ogniem i Mieczem" i "Bitwa Warszawska". Największym osiągnięciem zaś polskiej telewizji jest "Czas honoru" 20008-2014, bo trudno poważnie traktować tak zwane produkcja tożsamościowe za czasów PiS - nie dało się ich oglądać. Oczywiście skrzywdziłbym tutaj "Kamerdynera" Filipa Bajona, ale jest to film szczególny, konkretyzujący się na losach Pomorza, w jakiś sposób regionalny, choć mający swoją klasę. 

Jak sklasyfikować "Kos"? Bo to jest jasne, że to nie jest film o powstaniu kościuszkowskim, którego mitem fundamentalnym i w pewien sposób niedoścignionym jest "Panorama Racławicka" Jana Styki i Wojciecha Kossaka, która weszła do krwioobiegu polskiego . Ten film jest reklamowany jako western i gdyby przyjąć taką perspektywę to jest dobry film. Jasno określony bohater, polski chłop Ignac (w tej roli rozczulający Bartosz Bielenia) jest pozytywnym bohaterem uciekającym przed sadystyczną szlachtą. Kościuszko (Jacek Braciak zawsze dobry w swych rolach) i bardzo zabawny Jean Lapierre ( w tej roli Jason Mitchell, import z USA) ratują go z opresji niczym w "Django" Quentina Tarantino. Zresztą ten film ma w sobie coś z tego anty-westernu. W to wszystko wmieszali się Rosjanie z kapitalnym Robertem Więckiewiczem jako ich okrutnym i niepozbawionym finezji w okrucieństwie rotmistrzem. Jako film akcji jest kapitalny, ma swój rytm, krwiste postacie, świetnie nakreślone i co mnie cieszy bardzo wróciła w małej roli Joanna Szczepkowska, którą wciąż szanuję bardzo za rolę pani Royskiej w "Sławie i Chwale" według Jarosława Iwaszkiewicza. 

Ten film jednak należy rozumieć z nową narracja o historii Polski, która przebiła się wraz z głośną i bardzo mocno jasno określoną ideologicznie książką Adama Leszczyńskiego "Ludowa historia Polski", wyd. WAB, 2020. Ten film jest tak naprawdę opowieścią o nędzy i wyzysku chłopów, katowanych przez demoniczną i groteskową polską szlachtę. W myśl wywodów Leszczyńskiego, na których recenzję muszę się w końcu odważyć, ten film sugeruje, że zbrodnie polskiej szlachty na ludzie dorównują tym zbrodniom wyrządzonym przez białych plantatorów Południa USA czarnoskórej ludności. Jest zresztą w tym filmie taka scena, gdy nasz wydelikacony Ignac pokazuje nagie plecy Lapierrowi ukazując swoje blizny, czym nakłania Afroamerykanina do pokazania własnych po bacie właścicieli niewolników. Blizny się zgadzają, są takie same. To takie same ofiary wyzysku. Szlachta zaś w tym filmie składa się albo z postaci idiotycznych i okrutnych (Łukasz Simlat ukłony) albo inteligentnych, chciwych i okrutnych ( Piotr Pacek ukłony). Oto czysta interpretacja marksowska, w tym rozważań szkoły frankfurckiej. Jest jasno określony wyzysk, ofiara i kat. To bardzo filmowe. 

Ale na jako film historyczny brakuje mi niuansów. Kościuszko nie wyzwolił chłopów spod feudalnego panowania szlachty, bo zrobi to dopiero...Car Aleksander II w 1864 znosząc osobiste poddaństwo chłopów na fali uderzenia w szlachtę, odpowiedzialną na równi z duchowieństwem za powstanie styczniowe. Jednak zgodnie z moją teorią, że reżyser ma pełne prawo do pokazania historii jako plastycznego tworzywa, nie zamierzam tropić nieścisłości historycznych. Nie moja to rola. Jednak najsłabiej jako postać historyczna został tutaj potraktowany Kościuszko - jako bohater drugiego planu. Gdy Lapierre pyta go: Co dalej? Kościuszko patrzy na zgliszcza i milczy. Czyżby tylko tyle reżyser miał do powiedzenia o esencji powstania narodowego? A może na więcej po prostu zabrakło pieniędzy. Dwadzieścia dwa miliony złotych to jest duża kwota, ale nie na epicki film historyczny. 

Film "Kos" w reżyserii Pawła Maślony jest dobrym, ciekawym i wartkim filmem akcji, ale jeśli to jest najlepszy film polski w roku 2023, to "Kamerdyner" Bajona został mocno skrzywdzony. Jako film historyczny jest to film bez epickiego rozmachu. W scenie mordowni we dworze, kręconej nocą, nie wiadomo kto kogo bije. Nie potrafimy robić wielkich widowisk historycznych. Jednak "Kos" jest miarą współczesności i patrzenia na historię Polski z perspektywy lewicowej - szlachta nie była aż tak jednoznacznie idiotyczna - jako na historię spętanego przez panów ludu. 

Moja ocena 7/10 (choć chciałem dać 6)

sobota, 16 grudnia 2023

Upadek Teatru Dramatycznego

 

#teatrdramatyczny 

Zawsze kiedy przyjeżdżałem do Warszawy na kilka latem i zimą - uwielbiam to miasto na przekór malkontentom - obowiązkową była wizyta w Teatrze Dramatycznym, w którym po raz pierwszy przed dwudziestu laty widziałem "Rewizora" Gogola ze wspaniałą rolą Janusza Gajosa i w którym widziałem spektakle wybitne, nieszablonowe, oparte na znakomitej sztuce aktorskiej. Kto widział "Wizytę starszej Pani" według Dürrenmatta ze znakomita Haliną Łabonarską, czy osławione spektakle z Adamem Ferencym - ostatni raz w "Amadeuszu" nagle zdjętym ze sceny latem 2022 roku przez nową dyrektorkę Monikę Strzępkę, wiedział doskonale, że to był teatr środka - do którego każdy, naprawdę każdy obywatel tego kraju mógł pójść będąc pewnym, że spektakl będzie na dobrym poziomie. 

Od czasu, gdy dyrektorem została Monika Strzępka, reżyserka znana publiczności z niezwykle radykalnych inscenizacji, a także serialu "Artyści" z roku 2016 pokazywanego przez TVP, miałem wrażenie, że umieranie Teatru Dramatycznego już się zaczęło. W międzyczasie rząd PiS próbował ją idiotycznie odwołać, co oczywiście pani Dyrektor Strzępka wygrała przed sądem. Potem przyszedł osławiony wywiad dyrektorki w Onecie i zaczęły się sypać publikacje jedna po drugiej o mobbingu, szykanowaniu, strasznej atmosferze pracy, dotykającej zarówno aktorów jak i obsługę. Wielka rzeźba Cipki stylizowanej na matkę boską została wprowadzona do teatru w roku 2022 i wielka liberalna Warszawka nic sobie z tym nie robiła. Ot, kolejny performance artystki w pełni wolnej i niezależnej. Środowiska lewicowe piały z zachwytu. Dyrekcją teatru stał się skrajnie lewicowy KOLEKTYW.

Opinia publiczna zaczęła łapać się za głowę, gdy zwalniani aktorzy - często ludzie w bardzo trudnej sytuacji z kredytami i dziećmi na wychowaniu - skarżyli się jak są traktowani przez władze teatru, które głosiły hasła szczytne i wspaniałe: lewicowej wrażliwości na ekologię, radykalny feminizm, krytykę autorytaryzmu i wszelkich praktyk mobbingowych, które miały być dominantą mężczyzn i świata kapitalistycznego. A mieli być traktowani w sposób urągający wszelkim standardom, poniżani, upokarzani jako aktorzy, którym odmawiało się zdolności i profesjonalizmu. Strzępka i Kolektyw nic sobie z tego nie robili, dopóki ta sytuacja nie zaczęła ciążyć władzom miasta stołecznego Warszawy. Lewicowa dyrektorka osobiście reżyserowała spektakl "Heksy" na podstawie powieści Agnieszki Szpili pod tym samym tytułem, gdy 14 grudnia pisarka wycofała się z przedstawienia pisząc o ogromie cierpień psychicznych aktorek i aktorów w nim uczestniczących. Do dziś Strzępka nie podała się do dymisji i w moim przekonaniu się nie podda. Mam nadzieję, że Państwowa Inspekcja Pracy, która weszła do teatru zbierze wystarczająco dużo dowodów nieprawidłowości - chyba że ktoś z Kolektywu wpadł na pomysł, by zniszczyć dowody. 

Kluczem do zrozumienia tego, co stało się z rewolucją marksowską i feministyczną w Teatrze Dramatycznym jest jednak co innego: to rzeźba CIPKI, czyli Wilgotnej Pani, która stanowi rodzaj kulturowego fetysza tego środowiska. Z tego właśnie pochodzi niezwykła i niczym innym nie uzasadniona wulgarność tego środowiska, w którym każdy spektakl teatralny musi być pełen rzygu, aktów kopulacji i okładania gównem wszystkiego, co kojarzyło się ze starą kulturą, choćby i liberalną, ze starym teatrem i starym człowiekiem. Ekipa Strzępki jest bowiem w swej głębi "totalitarna i maoistowska" - o czym świadczy fanatyzm, z jakim traktuje Strzępka innych ludzi. Powiedziała w wywiadzie w Onecie, że praca z ludźmi mającymi inne niż ona sama poglądy jest dla niej problemem. To jest sedno nietolerancji Strzępki, która przez długi czas korzystała z i żerowała na tolerancji innych, wystawiając na przykład "W imię Jakuba S." na przykład właśnie w Dramatycznym, ale za kadencji innego dyrektora, który widział potrzebę takiego spektaklu adresowanego do publiczności lewicowej. Pod jej rządami Teatr Dramatyczny zamienił się w eksperyment "totalitaryzmu" lewicowego, bynajmniej nie spod znaku sierpa i młota, ale mającego swoje źródło w filozofii marksowskiej i feministycznej. Oglądając przed laty jeden spektakl Strzępki "Triumf woli" nie miałem wątpliwości, że reżyserka nie jest osobą zrównoważoną. Każdy spektakl tego nurtu, czy w wykonaniu Klaty z Teatru Starego w Krakowie, czy skandalicznych spektakli rodem z Teatru Powszechnego w Warszawie, gdzie kopulacja i defekacja stały się czymś normalnym - jest nieznośnie pretensjonalny, zafiksowany na seksie, czynnościach wydalania - co ma symbolizować defekacje starej kultury. Ci ludzie chcą nam w Polsce przeprowadzić drugą rewolucję kulturalną i bynajmniej porównania do tej z czasów Mao nie są nad wyraz. 

Czym jest władza Strzępki w Dramatycznym? Jak długo potrwa? Jak można ją politologicznie i filozoficznie opisać? Nie wiem, ale ośmielę się opisać ją pojęciem WAGINOKRACJA - to osobliwy totalny rząd wyzwolonych z rządów patriarchatu kobiet, w której rola kobiety musi być oderwana od tradycji matki, czy żony, ale musi opierać się na rewolucji, która uciskanej połowie ludzkości odda wszystkie środki produkcji, kulturę i władzę. To pochodna teorii alienacji Marksa z jego wczesnych pism przed 1848 rokiem. W tym ustroju zakazana będzie kultura mężczyzn. Zakazane będzie religia, tradycja, stary teatr, stara kultura. Jestem pewny, że osoby z Kolektywu paliłyby książki. Stąd do Matki Przewodniczącej z "Seksmisji" Machulskiego już droga niedaleka. Osobiście uważam, że waginokracja jest kolejnym przejawem totalitaryzmu, lewicowego szaleństwa rodem z Mao lub czerwonych Khmerów Pol-Pota. To co dzieje się w Teatrze Dramatycznym powinno otworzyć oczy wszystkim, także liberalnym elitom, że mamy do czynienia z totalitarnym szaleństwem. 

Obojętnie jak to się skończy, Teatru Dramatycznego nie da się uratować. Został zniszczony w ciągu roku przez dyrektorkę Strzępkę. Z Teatru Holoubka, Zapasiewicza nie zostało nic. Dla podkreślanie wagi rewolucyjnych zmian które wprowadził kolektyw proponuje zmianę nazwy teatru - TEATR DRAMATYCZNY imienia nieświętej WAGINY. Bo przecież feministki głoszące, że płeć kulturowa determinuje byt muszą mieć rację. 

Choćby świat miał się zawalić.    

 

sobota, 25 listopada 2023

Recenzja: #Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023


Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023

Należę do pokolenia, które wychowało się pod koniec lat 80 i 90 tych na wielkich filmach historycznych. Z czasów mojej młodości pochodzi Braveheart (1995), a ja wielokrotnie oglądałem Spartakusa (1960) Stanleya Kubricka i inne. Dwadzieścia trzy lata temu pojawił się w kinach Gladiator (2000) Ridleya Scotta, o którym mawiano, że to owszem, może i hit, bo nikt tak Rzymu w kinie historycznym nigdy nie pokazał, ale krytykowano, że to bajka, że w ogóle tak nie było. Kilka lat później Ridley Scott zrobił swój najlepszy film historyczny Królestwo Niebieskie, ale przeszedł bez echa, ponieważ reżysera zmuszono do obcięcia filmu o półtorej godziny. Królestwo Niebieskie (2005) trzeba oglądać w wersji reżyserskiej, bo to jest prawdziwe kino. Z jego najnowszym NAPOLEONEM (2023) też będzie podobnie, ponieważ za jakieś dwa miesiące na Apple Tv ma się pokazać wersja reżyserska filmu, która będzie trwać 4 i pół godziny. I jestem przekonany, że to, co zostało wycięte, potraktowane skrótowo zostanie ukazane w pełni. Dodam na wstępie, że Scott zrobił też Exodus o Mojżeszu – czyli próbę opowiedzenia religii przez pryzmat niewiary i najwybitniejszy film historyczny w ostatnich latach „Ostatni pojedynek” – The Last Duel, w której ukazał boleśnie los kobiety w średniowiecznym społeczeństwie. Nie liczę całkiem dobrego „Robin Hooda”, który demitologizował bajkę jako opowieść o narodzinach angielskiej demokracji (czytaj Wielkiej Kart Swobód).  

Muszę też wyjaśnić moje stanowisko na początku tej recenzji. Oceniam film Ridleya Scotta nie jako historyk (choć nim też jestem), ale jako pisarz i dla mnie fundamentalna jest kwestia autonomii twórcy opowieści. To reżyser ma prawo do pokazania bohatera w konwencji, jaka mu odpowiada. To twórcy przysługuje prawo, żeby opowiedzieć historię tak, jak mu się podoba, tak jak on to widzi. Z tego też powodu znajdowanie na siłę tak zwanych „błędów” przez historyków w filmach, które są fikcją uprawdopodobnioną, jest absurdalne. Najczęściej robią to ludzie, którzy nie poświęcili życia filmowi historycznemu jak Scott – ma w tej chwili 85 lat – i nie opublikowali ani jednej powieści, to małe zazdrosne i zawistne typki z niespełnionymi ambicjami. Internet, fora historyczne pełne są takich „specjalistów”. Ja odniosę się w tej recenzji do prawdy ekranu, a nie prawdy historycznej. Jeśli ktoś tego nie rozumie, nic mu nie pomoże. 

Ad rem! Otóż Scott zaryzykował nakręcenie filmu w oparciu o scenariusz Davida Scarpy i zdecydował się na ukazanie Napoleona poprzez pryzmat związku z Józefiną de Beaucharnais, ich pełnej namiętności i toksycznej relacji, w której była fanatyczna miłość, zdrada i nieustanne balansowanie na krawędzi. Ta płaszczyzna filmu wypada przekonująco. Między Napoleonem (Joaquinem Phoenixem) i Józefiną (Vanessa Kirby) iskrzy i widać, że ich relacja artystyczna była na tyle profesjonalna i rozwinięta, że oboje dali radę zagrać relację, która w filmie tłumaczy klęskę cesarza. Napoleon przegrywa przede wszystkim dlatego, że brutalnie z racji dynastycznych odtrąca wspaniałą kobietę i żeni się z austriacką idiotką z rodu Habsburgów, żeby mieć dziedzica. Można tu poczynić zarzut, że pokazano w filmie kinowym zdrady Józefiny, a nie pokazano bardzo licznych zdrad Napoleona. Napoleon miał kobiet na pęczki i nie może być bohaterem feministek – uważał, że kobieta ma tylko ciało. To oczywiście dziś nieakceptowalne. Dziwić może w filmie jego nieporadność w filmie w sprawach łóżkowych, co nie jest prawdą historyczną. Jednak Scott i jego scenarzysta tak postanowili opowiedzieć tę historię. Trzeba im zaufać. Jednak muszę przyznać, że tak jak Phoenix skradł film Gladiator – jego Kommodus jest niesamowity, tak teraz ukradła film Vanessa Kirby jako Józefina. Jest przepiękna, ale groźna, wstrząsająco ludzka kiedy rozpacza po odkrytej zdradzie, kobieca i męska zarazem, kiedy kieruje mężem-cesarzem. Rola na Oscara.  

Drugą płaszczyzną są zjawiskowe i zachwycające wizualnie sceny batalistyczne. Ubolewać należy, że nie zobaczyliśmy bitwy pod Piramidami – tylko kilka wspaniałych ujęć jej początku. Nie zobaczyliśmy Wagram, ani Jeny i Auerstadt, gdzie Napoleon upokorzył Prusy - za to zobaczyliśmy hiper-naturalistyczną bitwę pod Austerlitz, z niesamowitymi ujęciami tonących w stawach Rosjan i Austriaków, spowitą w surowej zimie, wśród nadnaturalnych gór. Jeśli ktoś czepia się prawdy historycznej, proszę niech się przyczepi Napoleona – mini serialu francuskiego z Christianem Clavierem, z roku 2002, gdzie bitwa pod Austerlitz jest jesienią (sic!). Scott i Scarpa pokazują też dwa kluczowe brutalne momenty, kluczowe dla kariery Napoleona – bitwa o Tulon 1794 i masakra rojalistów w Paryżu w roku 1795. Wtedy Napoleon użył artylerii – konkretnie szrapneli przeciwko cywilom popełniając zbrodnią w imię terrorystycznego rządu rewolucyjnego. Według nich one definiują watażkę. Bo właśnie nim jest Napoleon – korsykańskim watażką, który opanował Francję na zasadzie zamachu stanu, zresztą pokazanego przezabawnie. Według Scotta Napoleon jest tyranem, wyłaniającym się z porządku demokratycznego, jego korupcyjnej słabości, zza pleców ugładzonych i ględzących o demokracji polityków nie zauważających osobowości niepospolitych, które dzięki armii sięgną po wszystko. Jest też Napoleon odbrązowiony – zasypia, jest jak chłopiec na kazaniu politycznym Barrasa, jako parweniusz w salonie Ludwika XIV, ale bez jego klasy. Napoleon jest prostacki u Scotta, to zamierzenie odbrązowienia, a tymczasem taki nie był. Nigdy nie klął. Mało jest Fucheta i Telleyranda, którego Napoleon raz w życiu nazwał gównem w jedwabnych pończochach. Może w wersji reżyserskiej będzie ich więcej. 

Przykuwa w filmie bitwa pod Waterloo – oczywiście nie pokazana historycznie. Napoleon nie wiedział, że idą Prusacy, których dwa dni wcześniej pokiereszował pod Ligny. Ale nie to jest najważniejsze. Waterloo jest u Scotta rozliczeniem ostatecznym wielkiego brytyjskiego reżysera z kwestią stosunku Anglików do Francji i Napoleona, od odrazy po fascynację. Jakież pyszne filmowo jest gdy snajper pyta Wellingtona (dobry Rupert Everett), czy może sprzątnąć cesarza – Anglik odpowiada – stanowczo nie pod karą śmierci, bo zastrzelenie cesarza na początku bitwy byłoby nie dżentelmeńskie. Nie przeszkadza mi nieścisłość – że Napoleon spotkał się z carem Mikołajem ( ten jeden aspekt mnie nie przekonuje – car Aleksander jest jak z wybiegu dla modeli zupełnie drewniany) na brzegu Niemna, a nie jak było naprawdę na wyspie, nie przeszkadza mi, że Napoleon Scotta jest wojownikiem i walczy w ataku kawalerii pod Waterloo (w rzeczywistości chorował wtedy już na raka żołądka), nie przeszkadzają mi afrofrancuscy oficerowie w armii cesarza (w rzeczywistości był tylko czarny służący wierny do końca), ani nie przeszkadza mi, że Napoleon bierze udział w ataku kawalerii pod Borodino. To PRAWDA EKRANU. Jest przekonująca. Film Scotta jest jak wytrawne wino – dobre Bordeaux – które otwiera się brutalną owocowością, a w trakcie otwierając smaki – od wanilli po gorzki finisz bardzo gorzkiej czekolady. Nie wiem, czego spodziewali się specjaliści z rożnych forów internetowych wieszający na tym filmie swoje frustracje. Tylko Ridley Scott jest zdolny do takich filmów i tylko on ma wyczucie historii. Dwieście milionów dolarów widać w każdym kadrze. W przyszłym roku będzie Gladiator 2 – opowieść o Lucjuszu, synu Lucylli. Znów będzie epicko. Mam nadzieję, że Scott odważy się jeszcze zrobić film o Olivierze Cromwellu.

Stusześdziesięciominutowy film kinowy jest dobry, ale nie jest arcydziełem. Na to drugie, na reżyserskie smaczki - w tym na Wagram, Jenę i Auerstadt, Marengo i całość Borodino trzeba poczekać dwa miesiące, w tym na toksyczną relację z matką i inwazje na Hiszpanię z 1808 – jestem pewien, że za dziesięć lat film Scotta, być może niestety już bez niego, zostanie klasyką. 

Obejrzyjcie i posmakujcie wielkiej historii, cieszcie się Państwo rozrywką – dla kompleksu polskiego moich rodaków dwa razy w filmie wymieniana jest Polska. Wymieniana. Wystarczy. 

8/10

 

niedziela, 24 września 2023

#Recenzja: Adrian Galdsworthy, Upadek Kartaginy. Historia wojen punickich, tłum. Janusz Szczepański, Norbert Radomski, wyd. Rebis, Poznań 2022

 



Ta książka mogła być rzeczywiście przełomowym tytułem, jeśli chodzi o publikacje na polskim rynku dotyczące historii starożytnej. Książka jest napisana bardzo klasycznie i w moim przekonaniu aż za bardzo. Nurzący jest podział tego samego konfliktu na wojnę na lądzie i wojnę na morzu. Mamy bowiem niesłuszne wrażenie, że to są dwie inne wojny, a w rzeczywistości ta sama. Galdsworthy oczywiście ma wielką wiedzę, ale jego narracja skupia się na taktyce, i jeśli miałbym być szczery książka wydała mi się nurząca. Jest to historyk niesłychanie drobiazgowy, dobrze czyta i interpretuje źródła. Temat wojen punickich, czyli centralnego konfliktu w zachodniej części Morza Śródziemnego. Konflikt ten położył podwaliny pod potęgę Rzymu w późniejszych stuleciach. Republika unicestwiła inną republikę ponieważ Rzym miał znacznie lepsze rezerwy ludzi, gdyż hojnie dawał obywatelstwo i status sprzymierzeńców. 

Nie wiem dlaczego ta książka mi nie spasowała - zdaje sobie sprawę z jej wartości, ale Galdworthy chyba nie ma tego, co ma Peter Heather, inny Brytyjczyk który zdołał rzucić światło na utarty i w sumie nie prawdziwy pogląd o upadku cesarstwa rzymskiego (nie było żadnego gwałtownego upadku, ale proces zanikania, kurzenia się). Jego narracja jest chwilami tak szczegółowa, że staje się mało przyciągająca czytelnika. W tej książce nie ma lekkości pióra. Nie ma w niej epickości. 

Jednak nie odmawiam tej pozycji ogromnej wiedzy, wartości akademickiej, systematyzującej wiedzę o epoce. 

czwartek, 1 czerwca 2023

Recenzja: Jacek Leociak. Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, ss. 333


Recenzja: Jacek Leociak. Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, ss. 333 

 #jacekleociak #zapraszamydonieba 

Książka profesora Jacka Leociaka ”Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach” wydana w roku 2022 przez Wydawnictwo Czarne jest z pewnością wynikiem polemicznej pasji autora, który znany jest z dość bezpośredniego wyrażania poglądów dotyczących na przykład udziału Polaków w Zagładzie. Bez wątpienia jest to znakomicie wykształcony profesor i kierownik Zakładu Badań nad Literaturą Zagłady w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Jego książka jest próbą zmierzenia się z katolicka doktryną o miłosierdziu Bożym i prawdzie zbawienia, wynikającego ze zbawczej misji Jezusa Chrystusa w perspektywie doświadczenia nawrócenia zbrodniarzy. 

Książka jest dość klarownie i przemyślanie skonstruowana przez autora. W pierwszej części profesor bierze na warsztat fenomen nawrócenia – konwersji – z perspektywy psychologicznej, filozoficznej, teologicznej (sic!). W drugiej kreśli obraz kilku morderców znanych z przypadków nawrócenia – przy czym nie ukrywa swoich poglądów, skrzętnie maskowanych, ale jednak nieodzownie istniejących w jego narracji. W trzeciej profesor pisze o przykładach nawróconych nazistów – przy okazji dość ciekawie i w prawdzie historycznej pokazując zaangażowanie kościoła w pomoc zbrodniarzom niemieckim. W czwartej skupia się na Rudolfie Hössie, komendancie Auschwitz z pytaniem – czy komendant skazany na śmierć będzie zbawiony. W ostatnich dwu częściach profesor próbuje odnaleźć jakąś płaszczyznę interpretacji literackiej i filozoficznej. Konstatacja: Zagłada jest dowodem nieistnienia Boga. Kropka. Wszystkie katolickie bajdurzenia o nawróconych mordercach są niewiele warte. 

Czytając te książkę miałem przeświadczenie jej ważności i nie pomyliłem się. Jako autor powieści oskarżanej o teodyceę – Czerń i Purpura – książką profesora Leociaka i ja zostałem w pewien metaforyczny sposób postawiony w stan oskarżenia. Dla profesora bowiem pytanie o Boga w Auschwitz jest pytaniem niepoważnym i w istocie bluźnierczym. Rozumiem postulat milczenia, będący daleką trawestacją postulatu Ludwiga Wittgensteina – o czym nie można mówić, należy milczeć – dla profesora straszliwa bezprecedensowość Zagłady, jej okrucieństwa jest dowodem nieistnienia Boga. Zaznaczam, że profesor ma szacunek do religii, co przebija z kart jego książki. Jednak postanowił zbudować tę misterną konstrukcję w której muszę przyznać nie umiałem długo znaleźć słabości, jakiegoś słabego punktu interpretacyjnego. 

Pragnę zaznaczyć – że mam do autora i jego znakomitej książki wielki szacunek – ale coś mi zgrzytało, gdy z wielką uwagą ją przeczytałem. Nie umiałem określić co sprawiało, że jest w niej coś, z czym się nie zgadzam. Profesor Leociak w istocie, w najgłębszej warstwie interpretacyjnej w istocie nie tylko poddaje w wątpliwość katolicką prawdę o Bożym Miłosierdziu, odrzuca ją – do czego ma prawo! – i obala większość słabszych intelektualnie tekstów dewocyjnych. Jednak i jego książka ma słabość. O tym za chwilę. 

Zbrodnie niemieckie podczas Zagłady – są w tej książce fizycznie, namacalnie obecne – przywołane w rozdziale o Hössie zestawione z jego tekstem autobiograficznym świadectwa więźniów Sonderkomando. Ba, znalazło się nawet wspomnienie Kazimierza Łyszczyńskiego spalonego podczas panowania Sobieskiego za książkę „Traktat o nieistnieniu Boga” – jako konkretny dowód z jaką pasją Kościół tępił pogląd o nieistnieniu Boga. Trudno po jej lekturze nie przyznać profesorowi Leociakowi we wszystkim racji. Profesor poprawnie rozumie też katolickie dogmaty i nauki. Nie mam co do tego wątpliwości.  

A jednak. Ta książka ma słabość: wszystkie zbrodnie niemieckich nazistów i wszystkie potworności, które w przekonaniu profesora mają świadczyć o nieistnieniu Boga nie były jednak dziełem Boga, tylko ludzi. Jacek Leociak nie zauważył wolności człowieka – jest ona całkowita. W katolickiej interpretacji człowiek jest prawdziwie wolny. Może Boga przyjąć lub go odrzucić. To prawda, że chrześcijanie na przestrzeni wieków dopuszczali się różnych okropności. Jednak wszystkie te Zbrodnie które tak szokują wynikają z faktu, że człowiek jest wolny. Auschwitz wydarzyło się i wypływa z wolności człowieka. Ta wolność ogranicza zatem wszechmocnego Boga, który nie może działać wbrew naturze swojego stworzenia. 

Te pytanie pozostają nierozstrzygalne. Chylę czoła przed erudycja autora i jego wnikliwością, ale cała ta konstrukcja wali się, gdy uświadomimy sobie, że podstawą całego Zła jest wolny człowiek. 
Dlatego zostawmy Boga w spokoju. Auschwitz jest wyłącznie brzemieniem Człowieka.    

 

sobota, 13 maja 2023

Recenzja: Jamie Bartlett, Królowa Kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu. Wyd. Czarne, Wołowiec 2023

 


 Utarło się, że książki o ekonomii są zazwyczaj trudne, nudne i mało wciągające. Najnowsza publikacja wydawnictwa Czarne, książka Jamie Bartletta "Królowa kryptowaluty. Hisgtoria miliardowego cyberprzekrętu" poświęcona wielkiemu oszustwu jakim wciąż niestety jest kryptowaluta onecoin, wymyślona przez Różę (Roję) Ignatową. Ta niezwykle utalentowana osoba urodziła się w Niemczech w rodzinie bułgarskich emigrantów i od młodości pięła się po szczeblach kariery w świecie finansów, robiąc doktorat na Cambridge. Geniusz jej szwindla polegał na połączeniu marketingu wielopoziomowego - MDM (najsłynniejszą tego typu firmą jest Amway, który sprzedaje środki czystości, proszki) oraz inwestycji w kryptowalutę.  W 2009 roku pojawiła się bowiem nowa forma inwestycji finansowych jaką jest Bitcoin, opracowany matematycznie przez osobę lub osoby kryjące się pod pseudonimem Sakoshi Nakamoto, polegający na tworzeniu - tzw. wykopywaniu jednostek cyfrowych zwanych bitcoinami, a zabezpieczonych matematycznym kodem składającym się z logartymu opartego na transakcjach wykonywanych w czasie rzeczywistym tzw. Blockchainie, który w chwili uruchomienia jest nie do podrobienia. 

Stworzona przez sprytną Bułgarkę kryptowaluta zwana onecoinem nie miała zabezpieczenia w postaci blackchaina, a cała jej kampania reklamowa w którą wciągnięto miliony zwykłych ludzi na wielu kontynentach na zasadzie marketingu wielopoziomowego, polegającego na tym, że osoby wysoko w sieci otrzymywały prowizje za wciągnięcie jak największej ilości ludzi, sprawiła, że przekręt onecoina warty był ponad 100 miliardów euro lub więcej. Różna wykorzystywała ludzi, z znajdowała w branży MDM bardzo zaangażowanych, chciwych i bezwzględnie dążących do wzbogacenia się. Jednak książka ta nie jest tylko zapisem śledztwa dziennikarskiego, ale ukazuje ona głębsze pokłady ludzkiej natury, opartej niezależnie od epoki na łatwowierności, strachu przed utraceniem szansy życiowej, desperacji i chciwości. Każdy przecież chce polepszyć swój los, każdy chce by życie dało mu szansę, szczególnie w krajach rozwijających się. 

25 października 2017 roku po ponad trzech latach oszukiwania ludzi z całego świata świata, na dziesiątkach eventów firmowych na różnych kontynentach, Róża Ingantewa zniknęła. Wsiadła do samolotu Ryanaira z Sofii do Aten i odtąd miejsce jej pobytu jest nieznane. Zanim uciekła, zdążyła wytransferować ponad setki milionów euro na jachty, luksusowe rezydencje, biżuterię, od Londynu do Dubaju pozostawiając firmę w rękach brata i innych bliskich współpracowników, do których dobrała się w końcu FBI (każda transakcja przekazywana miedzy bankami za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych oraz banków zarejestrowanych w USA podlega jurysdykcji USA), często na podstawione osoby (słupy). Od tego czasu ulotniła się jak kamfora. Do dziś jest na liście 10 najbardziej poszukiwanych przestępców
 https://pl.wikipedia.org/wiki/10_Najbardziej_Poszukiwanych_Zbieg%C3%B3w 

Książka bardzo dobra i niezwykle wciągająca. Widać, że brytyjski autor wie, co to jest suspens, ponieważ sposób tworzenia rozdziałów, sposobu opowiadania świadczy o dużych umiejętnościach pisarskich. 


niedziela, 16 kwietnia 2023

Recenzja teatralna: "Granica" według Zofii Nałkowskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej



Proza Zofii Nałkowskiej należy do zapomnianej polskiej klasyki. Jej "Medaliony" są egzemplifikacją grozy okupacji hitlerowskiej w Polsce, ale jej najsłynniejszą powieścią przedwojenną była „Granica” wydana w roku 1935, a ekranizowana dwa razy w 1938 i 1977. Zdziwiłem się więc, gdy dowiedziałem się, że Teatr Polski w Bielsku-Białej przygotowuje inscenizację. Sięganie po polską klasykę jest chwalebne, ale sam pomysł mnie nie przekonał. Proza Nałkowskiej nie zachwycała mnie nigdy  szczególnie, jednak poszedłem na spektakl. Warto powiedzieć jeszcze, że autorką adaptacji jest Joanna Kowalska, a reżyserował Piotr Ratajczak (razem twórcy ci zrobili w bielskim teatrze dobry spektakl na podstawie „Złego” Tyrmanda). 

Spektakl jest inscenizacją oszczędną i rozgrywającą się w oparciu o metaforę procesu sądowego. Historia służącej i kucharki Justyny Bogutówny, chłopki, która w powieści Nałkowskiej jest główną bohaterką mogła zostać przedstawiona głównie poprzez – wydawałoby się nowoczesny paradygmat feministyczny nieszczęśliwej kobiety w sytuacji podległej, która zostaje zmuszona do aborcji przez wyrachowanego mężczyznę, ale ku mojemu szczeremu zdziwieniu twórcy spektaklu przesunęli akcenty inaczej. W ten sposób bielska inscenizacja „Granicy” zyskała na atrakcyjności dlatego, że forma procesu sądowego wymusiła koncentrację akcji do jednego tu i teraz, obrazowanego przez proces. Jednak spór prokuratora i obrończyni (bardzo dobrzy: Rafał Sawicki i Marta Gzowska-Sawicka) spowodował, że widz nie dostał jednoznacznego i narzuconego przekazu i interpretacji. 

Czy Justyna Bogutówna była sama sobie winna? Czy padła ofiarą oszustwa i wielopiętrowej intrygi? W spektaklu inaczej niż w powieści Zezon Ziembiewicz jest ofiarą mordu dokonanego przez kobietę, a proces jest spektaklem – teatrem rozgrywającym się na oczach widowni, czego twórcy nie ukrywają. Wielopłaszczyznowość intrygi, której padają oboje – oskarżona i ofiara – została ukazana, co może wydawać się widzowi przyzwyczajonemu do linearności teatralnych inscenizacji trudne, na zasadzie retrospekcji ukazywanej oczyma oskarżonej i zmarłego Ziembiewicza, a także wszystkich świadków, postaci drugoplanowych, dobrze jednak zagranych przez bielskich aktorów. Lubię teatr w moim mieście, choć nie wszystkie inscenizacje mnie przekonują (największą wpadką tego typu jest Faraon na podstawie Prusa), a podstawowy problem grona aktorek i aktorów jest zawsze przechylenie w stronę komediową. Tym razem jednak wszystkie postacie drugoplanowe są dobrze zagrane, bez emfazy, gagów typowych dla farsy, w której specjalizuje się bielski teatr.  

Ten spektakle nie uległ też pokusie wulgarnej skrajnie zideologizowanej manierze, która opanowała dużą część polskiego teatru w Warszawie (Teatr Współczesny), Krakowie (Teatr Stary), czy ku mojej rozpaczy uwielbiany przeze mnie teatr Holoubka i Zapasiewicza – Dramatyczny w stolicy. W tym przypadku wulgarność jest jedynie wypadkową zdarzeń i jest incydentalna, a spektakl trzyma w ryzach przede wszystkim sztuka aktorska. Inscenizacja „Granicy” aż prosiłaby się o takie odczytanie a la Strzępka-Demirski poprzez pryzmat wyzwolonej ze wszelkich więzów starej kultury i moralności kobiecości. Ale nieoczekiwanie to nie postać Bogutówny jest tutaj główną siłą nośną ( w tej roli Magdalena Jaworska z teatru miejskiego w Gliwicach, której nie widziałem wcześniej na deskach bielskiego teatru), gdyż spektakl napędza spór sądowy między prokuratorem i obrończynią. Każde z wydarzeń opowiadane jest kilkukrotnie przez różne osoby i za każdym razem wyglądają inaczej. 

Inscenizacja bielskiego Teatru Polskiego jest oszczędna – scenografia przypomina scenę teatralną lub sądową – dopasowana stylistycznie i kolorystycznie do niezwykle zabytkowej bielskiej sceny, a muzyka stonowana i zupełnie drugoplanowa, gdyż najważniejsza jest ocena tego, co wydarzyło się między Ziembiewiczem i Bogutówną. To, co kiedyś szokowało w „Granicy” dziś nikogo nie może szokować, ale mimo to twórcy spektaklu spróbowali odczytać powieść Nałkowskiej jako opowieść o współczesnym, lokalnym polskim piekle, utkanym przez chciwych deweloperów, nieczystych wyborów na prezydenta miasta, moralnej atrofii lokalnych elit, poniżenia współczesnej klasy robotniczej czyli mas zmuszonych do życia w klatkach nowoczesnych apartamentowców, chciwej, domorosłej pato-inteligencji, błyszczącej w blasku mamony, skupieniu na karierze i załatwianiu swoich potrzeb, także seksualnych, kosztem drugiego, słabszego człowieka. I muszę powiedzieć, że ta próba ukazania „Granicy” jako powieści o polskim lokalnym zwierciadle pełnym nikczemnych i obrzydliwych moralnie postaci jest chyba w pełni udana. Brakowało mi tutaj drapieżności w ukazaniu polskiego światka lokalnych układów z wiwisekcją Wojciecha Smarzowskiego. Wydaje mi się, że to właśnie lokalne, polskie piekiełka są tematem nie w pełni jeszcze wykorzystanym jako temat powieści, czy sztuki teatralnej. Sam próbowałem opisać takie piekiełko w „Śnie o Glajwic” i jako pisarz wiem, że to możliwe. Spektakl puentuje dość dobitnie, niemy krzyk Bogutówny wyrażony ciszą na widowni, gdy skazana na najwyższy wymiar kary mówi „Jestem potworem i niech skażą mnie potwory”, co nadto jest egzemplifikacją tego, że los kobiety słabszej i zmuszonej do czynu okrutnego jest wynikiem potworności świata z małego, lokalnego piekiełka. 

Spektakl jest surową, pozbawioną efekciarstwa próbą opowiedzenia losu everymana, grozą codzienności ugładzoną łapówką, będącej skazaniem słabszej kobiety na pastwę bogatszych. Współczesna Bogutówna może być ukraińską uchodźczynią pracująca za grosze w Polsce dnia dzisiejszego, a Ziembiewiczem każdy nowobogacki lokalny Zyzio w BMW sprowadzonym z Niemiec, posiadaczem kilku kart kredytowych, ubranym w sweterek o Dolce&Gabbany i tenisówki od Chrisa Colesa. To może się zdarzyć w każdym małym i średnim polskim mieście. 

„Granica” w Teatrze Polskim w reżyserii Piotra Ratajczaka jest skondensowanym do około 100 minut ciekawym, choć niełatwym i nie rozrywkowym spektaklem zmuszającym świadomego widza do przejrzenia się w lustrze. Polecam. 


 

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...