niedziela, 21 stycznia 2018

Esej o "Wołyniu" Wojciecha Smarzowskiego

Czytelniku,

W 2009 roku, na kilka lat przed wybuchem wojny ukraińsko-rosyjskiej, miałem okazję zwiedzić Wołyń i Podole w podróży życia. Wstrząsnęła mną pustka Wołynia oraz jego cisza. W Łucku na mszy 14 lipca 2009 roku katolicki biskup łucki mówił o "tragedii". Ktoś, kto nie zna kontekstu mógłby się dopatrzyć jakiegoś apokaliptycznego nieszczęścia, kosmicznej katastrofy, która zamieniwszy się w "tragedię" przeorała tę ziemię pozostawiając po obu stronach granicy polsko-ukraińskiej ciszę, która na Ukrainie jest miarą niepamięci i wyparcia OBCYCH, czyli Polaków, Żydów i Czechów, którzy zginęli pod ciosami siekier latem 1943 roku, a w Polsce była przez lata miarą NIEPAMIĘCI wymuszonej, niechcianej, wypartej, bo niewygodniej politycznie. Zastanawiało mnie to, czy Jerzy Giedroyć i środowiska paryskiej "Kultury" i ich wpływ na kształtowanie polskiej linii politycznej wobec naszych wschodnich sąsiadów po upadku ZSRR, nie wyrządzili pamięci Wołynia szczególnie wielkiej krzywdy. Linię Giedroycia podjęła Gazeta Wyborcza, która wkładała Polakom przez dwadzieścia lat do głowy, że Polacy uciskali mniejszości w II RP, że w sumie zginęło tylko 40 do 60 tysięcy ludzi, że był polski odwet, w którym AK zabijała biednych Ukraińców i że między tym, a tym, jest znak równości. Zaskakujące jest to, że polscy politycy, z lewa, jak z prawa, byli zaskakująco zgodni co do tego. Popieramy wszelkie dążenia Ukrainy, rezygnując z praw polskiej mniejszości, cichutko nie wspominamy o polskości Lwowa, bo w roku 2012 mamy wielkie polsko-ukraińskie święto piłkarzy.  

Pragnę zapewnić, że nie jestem żądnym zemsty polskim nacjonalistą, nie marzy mi się powrót na Kresy, nie chcę rozbierać Ukrainy razem z Putinem. Uważam, że Polacy i Ukraińcy powinni się pojednać, ale pojednać można się tylko na prawdzie. Strona ukraińska wykonała w zeszłym roku kilka niesłychanych i nigdy wcześniej nie podjętych gestów, jak złożenie przez prezydenta Poroszenkę kwiatów w Warszawie, przeprosiny pani Nadii Szewczenko, deklarację Kościoła Greko-katolickiego na Ukrainie.  To jednak jest początek tego procesu, a ja chciałbym napisać o filmie.

Film Wojciecha Smarzowskiego "Wołyń", jaki właśnie niedawno wszedł do kin w Polsce jest pierwszą wypowiedzią filmową polskiego kina na temat niesłychanie bolesny temat rzezi wołyńskiej 1943, czyli ludobójstwa dokonanego na polskich mieszkańcach Wołynia i Podola i okolic Lwowa przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) i Stepana Bandery (sam Bandera siedział wtedy w niemieckim obozie koncentracyjnym). Myślę, że widzowie znający filmowy warsztat Smarzowskiego odnajdą w tym filmie kilka charakterystycznych dla niego "chwytów" - niezwykle dobre są masowe sceny na ślubie (pierwszy film "Wesele"), poetyka brutalnej, werystycznej siły, z jaką pokazywana jest przemoc. O ile w przypadku "Drogówki" (to najsłabszy film tego reżysera) ta ekspozycja makabry, pachnącej rzygowinami i litrami wódki, ocierała się o pastisz własnego języka filmowego, w przypadku "Wołynia" przemoc jest środkiem do pokazania prawdy historycznej, opartej o rzetelne i niezwykle drobiazgowe studium historyczne. Jednym słowem Smarzowski niezwykle skrupulatnie odrobił lekcję historii. Za chwilę udowodnię to na szerszym historiograficznym gruncie.

Według mnie kluczem poetyckim do tego filmu jest jego zamknięcie. Do tej pory bohaterowie Smarzowskiego, czy to w makabrycznym "Domu Złym", czy w regionalnej i historycznej "Róży" ze świetnymi rolami Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy, uchodzili z życiem. Nawet zachlewający się wódą pisarz w wykonaniu Więckiewicza w "Pod mocnym Aniołem" ma szansę na wydostanie się ze swojego piekła. Zawsze w tych filmach (proszę niech Państwo zwrócą na to uwagę) kamera w ostatniej scenie unosi się ponad świat, pokazuje z góry (metafora milczącego Nieba) ziemski padół z jego brudem, cierpieniem i krwią, jak gdyby reżyser pragnął pozostawić ten świat, takim jakim jest, jednak z jakąś, może minimalną formą nadziei. W "Wołyniu" nie ma nadziei. Kamera zostawia świat w chwili (oczywiście unosząc się do góry), kiedy główna bohaterka i jej dziecko przekraczają nurty rzeki po moście. Jadą na wozie, razem z zabitym wcześniej przez NKWD ojcem chłopca, dobrym Ukraińcem Petro. Nikt chyba nie zwrócił uwagi, że to jest marsz przez nurty Styksu. To rzeka zapomnienia. Za rzeką, rozciąga się piękny świat, w którym nie ma już siekier, wideł, cepów i nienawiści. Nigdy nie widziałem tak przejmującej sceny śmierci, która w filmie o śmierci, byłaby tak wysoce zmetaforyzowana.


Skoro jest Styks, to musi być też Cerber, strażnik piekła. W moim przekonaniu są to Niemcy. Proszę zwrócić uwagę, że obecność Niemców w tym filmie zaczyna się w chwili, gdy latem 1941 roku, na dwa lata przed rzezią, napadają oni na Związek Radziecki. Niemcy, dokładnie tak jak w znakomitej książce Timothy`ego Snydera "Czarna ziemia", byli katalizatorem piekielnych scen, jakie rozgrywały się na zapleczu frontu wschodniego. Niemcy w tym filmie z lekkością berlińskiego filharmonika rozpętują nacjonalistyczne piekło mordując Żydów. Straszne są masowe sceny rozstrzeliwania Żydów w lesie, nad dołami, ale warsztatowo są bardzo filmowe i znakomicie zaprojektowane przez reżysera, który nie miał przecież wielkiego budżetu, zaledwie 11 milionów złotych. Porażają one plastycznością, a nagość została pokazana w sposób straszliwie obnażający ofiary. Myślę, że krytycy, a zwłaszcza filmoznawcy i badacze Holokaustu powinni docenić fakt pokazania tych scen, które mają historycznie fundamentalne znaczenie dla tego, co się stało latem 1943 roku. Snyder zwrócił uwagę, że Holokaust na ziemiach wschodnich, na terenie Związku Radzieckiego dokonywał się przy masowym udziale obywateli ZSRR mordujących Żydów.
Jednak tu mamy Wołyń, a więc tereny należące do Polski przed 1939 rokiem. Jednak mam wrażenie, że polska historiografia podejmująca badawczy trud opisania rzezi wołyńskiej zupełnie pomija to, no co zwrócił uwagę Snyder. A mianowicie, że tereny te zostały podwójnie zniszczone - przez Związek Radziecki w latach 1939-1941 oraz przez Niemców w latach 1941-1943. W tej przestrzeni podwójnej pustki prawnej, mentalnej i moralnej rozegra się Holokaust i jego odprysk, czyli ludobójstwo ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej i czeskiej Wołynia. Pewnie Wojciech Smarzowski nie czytał książki Snydera, ale ta interpretacja wydaje mi się najodpowiedniejsza, która w sposób semantycznie spójny tłumaczy rzeź.

Oczywiście, że film jest opowiedziany historycznie w sposób nie oszczędzający nikogo. Polacy są panami sytuacji w 1939 roku. Mają lepsze morgi ziemi, lepsze widoki na przyszłość. Ukraińcy żyją ze swoją wyimaginowaną krzywdą, ponieważ w tym samym czasie na sowieckiej Ukrainie za przynależność do ruchu banderowskiego była natychmiastowa wywózka do sowieckiego obozu. Na Ukrainie sowieckiej umarło z głodu od 5 do 9 milionów ludzi w latach 1930-1933. Żydzi stają się natychmiast bardzo serwilistycznie lojalni wobec władz sowieckich, jakie na polskiej części Ukrainy rozpoczynają się jesienią 1939 roku. To też jest w filmie mocno pokazane. Tak jak wywózka Polaków w lutym 1940 roku. Kto ratuje wówczas polskich bohaterów? Ukrainiec zakochany w dziewczynie i jego matka. Chłopiec zginie zabity przez NKWD. Zatem upada argument podniesiony ostatnio przez dziennikarzy Wyborczej, że film Smarzowskiego nie pokazuje ani jednego dobrego Ukraińca.

Potem atmosfera się zagęszcza. Mrok jest coraz gęstszy. Rzeź jest stopniowana przez reżysera. Nie pokazał wbijania dzieciom gwoździ do głów, ani wbijania głów na żerdzie, rżnięcia piłami kobiet w ciąży, gwałcenia zwłok. A i tak straszliwa furia ukraińskiego motłochu (przepraszam, ale trudno inaczej nazwać tych ludzi) jest trudna do wytrzymania nawet dla ludzi głęboko zaznajomionych z filmową poetyką Smarzowskiego (jak ja). Przedsmak tego, co stanie się na Wołyniu, mamy już wtedy gdy głodni polscy żołnierze konsumują psa i wtedy zostają napadnięci przez Ukraińców. Zdzierają oni skórę z polskiego żołnierza. Smarzowski pokazał to w werystyczną, ocierającą się o horror precyzją. Ta scena grzęźnie w gardle. Wtedy widz wie, że ogląda nie cud polskich Kresów, tylko piekło. 

Piekło jest w tym filmie namacalne i jest jak amok, choroba, która ogarnia wszystkich i wszystko. To jest Zło absolutne, którego najbardziej sataniczną częścią jest obrzęd święcenia siekier przez ukraińskiego, greko-katolickiego księdza, który przemawia do ludu ukraińskiego w przypowieści o kąkolu i pszenicy. To jest straszliwa scena, nie wiem, czy prawdziwa. Polacy, jakich spotkałem we Lwowie, mówią że tak. Święcić kosy miał niższy kler ukraiński, przy milczącej aprobacie metropolity Szeptyckiego. Polowanie na Polaków jest ukazane jako furia. I powtórzę za redaktorem Piotrem Goćkiem z Polskiego Radia i "Do Rzeczy", że film Smarzowskiego uderza w najgłębsze miejsce mitu Polaków sprawców, ugruntowany przez książki Grossa i środowisko Wyborczej przez ostanie 15 lat, odkąd ukazali się "Sąsiedzi".  Tego Salon Smarzowskiemu wybaczyć nie mógł.

Film został całkowicie pominięty podczas  festiwalu polskich filmów w Gdyni. Wygrał kolejny masturbacyjny film, tym razem o rodzinie Beksińskich . Dowodzi to jednego: polskie tak zwane elity intelektualne, dyktujące Polakom co powinni czytać, na jakie filmy powinni chodzić, są w istocie głęboko i zajadle zainfekowane wirusem anty-polskim. Rozumiem to jako obawę środowiska Wyborczej, lewicy i nieboszczki Unii Wolności o tym, że władzę przejmą łyse pały z ONR-u. Brzydzę się jednymi i drugimi. Jury w Gdyni pokazały, że nie mają pomysłu, gubią się widząc film tak straszliwie obnażający Polaków i walący po głowie, bezkompromisowy, i bardzo dobry historycznie. Całe szczęście, że Smarzowski nie przyjął nagrody od prezesa TVP Kurskiego. Wykazał się klasą do końca. Rozumiem go. Smarzowski chce być niezależny od wszystkich środowisk politycznych. I przygotowuje teraz równie mocny film o pedofili w Kościele Katolickim w Polsce, ciekawe czy teraz Salon da mu nagrodę?

Film "Wołyń" pokazuje też polską zemstę. Jest ona równie potworna jak zbrodnie ukraińskie. W tej scenie, gdy Polacy zabijają Polkę, co za Ukraińca wyszła, mogą polscy widzowie zrozumieć na drodze paraleli ludobójstwo w Bośni oraz casus Rwandy, która chyba Wołyniowi pod względem bestialstwa najbliższa. Film Polaków nie oszczędza - są głupi, kłótliwi, nie potrafiący się zorganizować. A już bezlitosny jest wobec AK. Żyjemy mitem AK i Żołnierzy Wyklętych. A tymczasem AK nie potrafiła obronić - i nie chciała, bo tak chciał Rząd Londyński - swoich współobywateli i rodaków przed siekierami OUN. Scena rozrywania końmi polskiego oficera, rycerza i pięknoducha jest tak straszna, że nawet ja wytrzymałem to z trudem.
Uważam, że "Wołyń" Smarzowskiego jako jego osobiste dokonanie jest przykładem niesłychanej odwagi cywilnej i artystycznej, jaką wykazał się ten facet. Może pod względem artystycznym "Dom Zły" jest jeszcze straszniejszy, ale tamten film był poetyką horroru. A "Wołyń" Smarzowskiego uważam za najwybitniejszy polski film historyczny powstały po roku 1989 roku i jako taki przejdzie do historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

#recenzja Napoleon - Ridley Scott - wersja reżyserska (director`s cut)

  To jest w zasadzie dopisek do recenzji filmu Ridleya Scotta "Napoleon" sprzed roku, którego wersję reżyserską mogłem obejrzeć na...