Czytelniku,
W 2009 roku, na kilka lat przed
wybuchem wojny ukraińsko-rosyjskiej, miałem okazję zwiedzić Wołyń i
Podole w podróży życia. Wstrząsnęła mną pustka Wołynia oraz jego cisza. W
Łucku na mszy 14 lipca 2009 roku katolicki biskup łucki mówił o
"tragedii". Ktoś, kto nie zna kontekstu mógłby się dopatrzyć jakiegoś
apokaliptycznego nieszczęścia, kosmicznej katastrofy, która zamieniwszy
się w "tragedię" przeorała tę ziemię pozostawiając po obu stronach
granicy polsko-ukraińskiej ciszę, która na Ukrainie jest miarą
niepamięci i wyparcia OBCYCH, czyli Polaków, Żydów i Czechów, którzy
zginęli pod ciosami siekier latem 1943 roku, a w Polsce
była przez lata miarą NIEPAMIĘCI wymuszonej, niechcianej, wypartej, bo
niewygodniej politycznie. Zastanawiało mnie to, czy Jerzy Giedroyć i środowiska paryskiej "Kultury" i
ich wpływ na kształtowanie polskiej linii politycznej wobec naszych
wschodnich sąsiadów po upadku ZSRR, nie wyrządzili pamięci Wołynia
szczególnie wielkiej krzywdy. Linię Giedroycia podjęła Gazeta Wyborcza,
która wkładała Polakom przez dwadzieścia lat do głowy, że Polacy
uciskali mniejszości w II RP, że w sumie zginęło tylko 40 do 60 tysięcy
ludzi, że był polski odwet, w którym AK zabijała biednych Ukraińców i że
między tym, a tym, jest znak równości. Zaskakujące jest to, że polscy
politycy, z lewa, jak z prawa, byli zaskakująco zgodni co do tego.
Popieramy wszelkie dążenia Ukrainy, rezygnując z praw polskiej
mniejszości, cichutko nie wspominamy o polskości Lwowa, bo w roku 2012
mamy wielkie polsko-ukraińskie święto piłkarzy.
Pragnę zapewnić,
że nie jestem żądnym zemsty polskim nacjonalistą, nie marzy mi się
powrót na Kresy, nie chcę rozbierać Ukrainy razem z Putinem. Uważam, że
Polacy i Ukraińcy powinni się pojednać, ale pojednać można się tylko na
prawdzie. Strona ukraińska wykonała w zeszłym roku kilka
niesłychanych i nigdy wcześniej nie podjętych gestów, jak złożenie przez
prezydenta Poroszenkę kwiatów w Warszawie, przeprosiny pani Nadii
Szewczenko, deklarację Kościoła Greko-katolickiego na Ukrainie. To
jednak jest początek tego procesu, a ja chciałbym napisać o filmie.
Film Wojciecha Smarzowskiego "Wołyń",
jaki właśnie niedawno wszedł do kin w Polsce jest pierwszą wypowiedzią
filmową polskiego kina na temat niesłychanie bolesny temat rzezi
wołyńskiej 1943, czyli ludobójstwa dokonanego na polskich mieszkańcach
Wołynia i Podola i okolic Lwowa przez ukraińskich nacjonalistów spod
znaku OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) i Stepana Bandery
(sam Bandera siedział wtedy w niemieckim obozie koncentracyjnym).
Myślę, że widzowie znający filmowy warsztat Smarzowskiego odnajdą w tym
filmie kilka charakterystycznych dla niego "chwytów" - niezwykle dobre
są masowe sceny na ślubie (pierwszy film "Wesele"), poetyka brutalnej,
werystycznej siły, z jaką pokazywana jest przemoc. O ile w przypadku
"Drogówki" (to najsłabszy film tego reżysera) ta ekspozycja makabry,
pachnącej rzygowinami i litrami wódki, ocierała się o pastisz własnego
języka filmowego, w przypadku "Wołynia" przemoc jest środkiem do
pokazania prawdy historycznej, opartej o rzetelne i niezwykle
drobiazgowe studium historyczne. Jednym słowem Smarzowski niezwykle
skrupulatnie odrobił lekcję historii. Za chwilę udowodnię to na szerszym
historiograficznym gruncie.
Według mnie kluczem poetyckim do tego filmu jest jego zamknięcie. Do tej pory bohaterowie Smarzowskiego, czy to w makabrycznym "Domu Złym", czy w regionalnej i historycznej "Róży" ze świetnymi rolami Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy, uchodzili z życiem. Nawet zachlewający się wódą pisarz w wykonaniu Więckiewicza w "Pod mocnym Aniołem" ma
szansę na wydostanie się ze swojego piekła. Zawsze w tych filmach
(proszę niech Państwo zwrócą na to uwagę) kamera w ostatniej scenie
unosi się ponad świat, pokazuje z góry (metafora milczącego Nieba)
ziemski padół z jego brudem, cierpieniem i krwią, jak gdyby reżyser
pragnął pozostawić ten świat, takim jakim jest, jednak z jakąś, może
minimalną formą nadziei. W "Wołyniu" nie ma nadziei. Kamera zostawia
świat w chwili (oczywiście unosząc się do góry), kiedy główna bohaterka i
jej dziecko przekraczają nurty rzeki po moście. Jadą na wozie, razem z
zabitym wcześniej przez NKWD ojcem chłopca, dobrym Ukraińcem Petro. Nikt chyba nie zwrócił uwagi, że to jest marsz przez nurty Styksu.
To rzeka zapomnienia. Za rzeką, rozciąga się piękny świat, w którym nie
ma już siekier, wideł, cepów i nienawiści. Nigdy nie widziałem tak
przejmującej sceny śmierci, która w filmie o śmierci, byłaby tak wysoce
zmetaforyzowana.
Skoro jest Styks, to musi być też Cerber, strażnik piekła.
W moim przekonaniu są to Niemcy. Proszę zwrócić uwagę, że obecność
Niemców w tym filmie zaczyna się w chwili, gdy latem 1941 roku, na dwa
lata przed rzezią, napadają oni na Związek Radziecki. Niemcy, dokładnie
tak jak w znakomitej książce Timothy`ego Snydera "Czarna ziemia", byli katalizatorem piekielnych scen, jakie rozgrywały się na zapleczu frontu wschodniego. Niemcy
w tym filmie z lekkością berlińskiego filharmonika rozpętują
nacjonalistyczne piekło mordując Żydów. Straszne są masowe sceny
rozstrzeliwania Żydów w lesie, nad dołami, ale warsztatowo są bardzo
filmowe i znakomicie zaprojektowane przez reżysera, który nie miał
przecież wielkiego budżetu, zaledwie 11 milionów złotych. Porażają one
plastycznością, a nagość została pokazana w sposób straszliwie
obnażający ofiary. Myślę, że krytycy, a zwłaszcza filmoznawcy i badacze
Holokaustu powinni docenić fakt pokazania tych scen, które mają
historycznie fundamentalne znaczenie dla tego, co się stało latem 1943
roku. Snyder zwrócił uwagę, że Holokaust na ziemiach wschodnich, na
terenie Związku Radzieckiego dokonywał się przy masowym udziale
obywateli ZSRR mordujących Żydów.
Jednak tu mamy Wołyń,
a więc tereny należące do Polski przed 1939 rokiem. Jednak mam
wrażenie, że polska historiografia podejmująca badawczy trud opisania
rzezi wołyńskiej zupełnie pomija to, no co zwrócił uwagę Snyder. A
mianowicie, że tereny te zostały podwójnie zniszczone - przez Związek
Radziecki w latach 1939-1941 oraz przez Niemców w latach 1941-1943. W
tej przestrzeni podwójnej pustki prawnej, mentalnej i moralnej rozegra
się Holokaust i jego odprysk, czyli ludobójstwo ukraińskich
nacjonalistów na ludności polskiej i czeskiej Wołynia. Pewnie
Wojciech Smarzowski nie czytał książki Snydera, ale ta interpretacja
wydaje mi się najodpowiedniejsza, która w sposób semantycznie spójny
tłumaczy rzeź.
Oczywiście, że film jest opowiedziany historycznie w
sposób nie oszczędzający nikogo. Polacy są panami sytuacji w 1939 roku.
Mają lepsze morgi ziemi, lepsze widoki na przyszłość. Ukraińcy żyją ze
swoją wyimaginowaną krzywdą, ponieważ w tym samym czasie na sowieckiej
Ukrainie za przynależność do ruchu banderowskiego była natychmiastowa
wywózka do sowieckiego obozu. Na Ukrainie sowieckiej umarło z głodu od 5
do 9 milionów ludzi w latach 1930-1933. Żydzi stają się natychmiast
bardzo serwilistycznie lojalni wobec władz sowieckich, jakie na polskiej
części Ukrainy rozpoczynają się jesienią 1939 roku. To też jest w
filmie mocno pokazane. Tak jak wywózka Polaków w lutym 1940 roku. Kto
ratuje wówczas polskich bohaterów? Ukrainiec zakochany w dziewczynie i
jego matka. Chłopiec zginie zabity przez NKWD. Zatem upada argument podniesiony ostatnio przez dziennikarzy Wyborczej, że film Smarzowskiego nie pokazuje ani jednego dobrego Ukraińca.
Potem
atmosfera się zagęszcza. Mrok jest coraz gęstszy. Rzeź jest stopniowana
przez reżysera. Nie pokazał wbijania dzieciom gwoździ do głów, ani
wbijania głów na żerdzie, rżnięcia piłami kobiet w ciąży, gwałcenia
zwłok. A i tak straszliwa furia ukraińskiego motłochu (przepraszam, ale
trudno inaczej nazwać tych ludzi) jest trudna do wytrzymania nawet dla
ludzi głęboko zaznajomionych z filmową poetyką Smarzowskiego (jak ja).
Przedsmak tego, co stanie się na Wołyniu, mamy już wtedy gdy głodni
polscy żołnierze konsumują psa i wtedy zostają napadnięci przez
Ukraińców. Zdzierają oni skórę z polskiego żołnierza. Smarzowski pokazał
to w werystyczną, ocierającą się o horror precyzją. Ta scena grzęźnie w
gardle. Wtedy widz wie, że ogląda nie cud polskich Kresów, tylko piekło.
Piekło jest w tym filmie namacalne i jest jak amok, choroba, która ogarnia wszystkich i wszystko. To jest Zło absolutne, którego najbardziej sataniczną częścią jest obrzęd święcenia siekier przez ukraińskiego, greko-katolickiego księdza,
który przemawia do ludu ukraińskiego w przypowieści o kąkolu i
pszenicy. To jest straszliwa scena, nie wiem, czy prawdziwa. Polacy,
jakich spotkałem we Lwowie, mówią że tak. Święcić kosy miał niższy kler
ukraiński, przy milczącej aprobacie metropolity Szeptyckiego. Polowanie
na Polaków jest ukazane jako furia. I powtórzę za redaktorem Piotrem Goćkiem z Polskiego Radia i "Do Rzeczy",
że film Smarzowskiego uderza w najgłębsze miejsce mitu Polaków
sprawców, ugruntowany przez książki Grossa i środowisko Wyborczej przez
ostanie 15 lat, odkąd ukazali się "Sąsiedzi". Tego Salon Smarzowskiemu wybaczyć nie mógł.
Film został całkowicie pominięty podczas festiwalu polskich filmów w Gdyni.
Wygrał kolejny masturbacyjny film, tym razem o rodzinie Beksińskich . Dowodzi to
jednego: polskie tak zwane elity intelektualne, dyktujące Polakom co
powinni czytać, na jakie filmy powinni chodzić, są w istocie głęboko i
zajadle zainfekowane wirusem anty-polskim. Rozumiem to jako obawę
środowiska Wyborczej, lewicy i nieboszczki Unii Wolności o tym, że
władzę przejmą łyse pały z ONR-u. Brzydzę się jednymi i drugimi. Jury w
Gdyni pokazały, że nie mają pomysłu, gubią się widząc film tak
straszliwie obnażający Polaków i walący po głowie, bezkompromisowy, i
bardzo dobry historycznie. Całe szczęście, że Smarzowski nie przyjął nagrody od prezesa TVP Kurskiego. Wykazał się klasą do końca. Rozumiem go. Smarzowski chce być niezależny od wszystkich środowisk politycznych. I przygotowuje teraz równie mocny film o pedofili w Kościele Katolickim w Polsce, ciekawe czy teraz Salon da mu nagrodę?
Film "Wołyń" pokazuje też polską zemstę. Jest ona równie potworna jak zbrodnie ukraińskie. W
tej scenie, gdy Polacy zabijają Polkę, co za Ukraińca wyszła, mogą
polscy widzowie zrozumieć na drodze paraleli ludobójstwo w Bośni oraz
casus Rwandy, która chyba Wołyniowi pod względem bestialstwa najbliższa.
Film Polaków nie oszczędza - są głupi, kłótliwi, nie potrafiący się
zorganizować. A już bezlitosny jest wobec AK. Żyjemy mitem AK i
Żołnierzy Wyklętych. A tymczasem AK nie potrafiła obronić - i nie
chciała, bo tak chciał Rząd Londyński - swoich współobywateli i rodaków
przed siekierami OUN. Scena rozrywania końmi polskiego oficera, rycerza i
pięknoducha jest tak straszna, że nawet ja wytrzymałem to z trudem.
Uważam,
że "Wołyń" Smarzowskiego jako jego osobiste dokonanie jest przykładem
niesłychanej odwagi cywilnej i artystycznej, jaką wykazał się ten facet.
Może pod względem artystycznym "Dom Zły" jest jeszcze straszniejszy,
ale tamten film był poetyką horroru. A "Wołyń" Smarzowskiego
uważam za najwybitniejszy polski film historyczny powstały po roku 1989
roku i jako taki przejdzie do historii.
Blog poświęcony historii - w szczególności historiografii i literaturze, i filmowi. Blog ten jest oficjalnym blogiem pisarza i historyka Wojciecha Dutki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
#recenzja Napoleon - Ridley Scott - wersja reżyserska (director`s cut)
To jest w zasadzie dopisek do recenzji filmu Ridleya Scotta "Napoleon" sprzed roku, którego wersję reżyserską mogłem obejrzeć na...
-
Proza Zofii Nałkowskiej należy do zapomnianej polskiej klasyki. Jej "Medaliony" są egzemplifikacją grozy okupacji hitlerowskiej w ...
-
Czytelniku cierpliwy tego bloga, Ochotę na tę książkę nabrałem, gdy tylko ją ujrzałem w księgarni. Wielkie tomisko autorstwa kolejnego bry...
-
Czytelniku, Myślę, że to dobra lektura na Wielkanoc. Książka Bernarda Hamiltona wpadła mi w ręce jesienią ubiegłego roku i znając...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz