sobota, 16 grudnia 2023

Upadek Teatru Dramatycznego

 

#teatrdramatyczny 

Zawsze kiedy przyjeżdżałem do Warszawy na kilka latem i zimą - uwielbiam to miasto na przekór malkontentom - obowiązkową była wizyta w Teatrze Dramatycznym, w którym po raz pierwszy przed dwudziestu laty widziałem "Rewizora" Gogola ze wspaniałą rolą Janusza Gajosa i w którym widziałem spektakle wybitne, nieszablonowe, oparte na znakomitej sztuce aktorskiej. Kto widział "Wizytę starszej Pani" według Dürrenmatta ze znakomita Haliną Łabonarską, czy osławione spektakle z Adamem Ferencym - ostatni raz w "Amadeuszu" nagle zdjętym ze sceny latem 2022 roku przez nową dyrektorkę Monikę Strzępkę, wiedział doskonale, że to był teatr środka - do którego każdy, naprawdę każdy obywatel tego kraju mógł pójść będąc pewnym, że spektakl będzie na dobrym poziomie. 

Od czasu, gdy dyrektorem została Monika Strzępka, reżyserka znana publiczności z niezwykle radykalnych inscenizacji, a także serialu "Artyści" z roku 2016 pokazywanego przez TVP, miałem wrażenie, że umieranie Teatru Dramatycznego już się zaczęło. W międzyczasie rząd PiS próbował ją idiotycznie odwołać, co oczywiście pani Dyrektor Strzępka wygrała przed sądem. Potem przyszedł osławiony wywiad dyrektorki w Onecie i zaczęły się sypać publikacje jedna po drugiej o mobbingu, szykanowaniu, strasznej atmosferze pracy, dotykającej zarówno aktorów jak i obsługę. Wielka rzeźba Cipki stylizowanej na matkę boską została wprowadzona do teatru w roku 2022 i wielka liberalna Warszawka nic sobie z tym nie robiła. Ot, kolejny performance artystki w pełni wolnej i niezależnej. Środowiska lewicowe piały z zachwytu. Dyrekcją teatru stał się skrajnie lewicowy KOLEKTYW.

Opinia publiczna zaczęła łapać się za głowę, gdy zwalniani aktorzy - często ludzie w bardzo trudnej sytuacji z kredytami i dziećmi na wychowaniu - skarżyli się jak są traktowani przez władze teatru, które głosiły hasła szczytne i wspaniałe: lewicowej wrażliwości na ekologię, radykalny feminizm, krytykę autorytaryzmu i wszelkich praktyk mobbingowych, które miały być dominantą mężczyzn i świata kapitalistycznego. A mieli być traktowani w sposób urągający wszelkim standardom, poniżani, upokarzani jako aktorzy, którym odmawiało się zdolności i profesjonalizmu. Strzępka i Kolektyw nic sobie z tego nie robili, dopóki ta sytuacja nie zaczęła ciążyć władzom miasta stołecznego Warszawy. Lewicowa dyrektorka osobiście reżyserowała spektakl "Heksy" na podstawie powieści Agnieszki Szpili pod tym samym tytułem, gdy 14 grudnia pisarka wycofała się z przedstawienia pisząc o ogromie cierpień psychicznych aktorek i aktorów w nim uczestniczących. Do dziś Strzępka nie podała się do dymisji i w moim przekonaniu się nie podda. Mam nadzieję, że Państwowa Inspekcja Pracy, która weszła do teatru zbierze wystarczająco dużo dowodów nieprawidłowości - chyba że ktoś z Kolektywu wpadł na pomysł, by zniszczyć dowody. 

Kluczem do zrozumienia tego, co stało się z rewolucją marksowską i feministyczną w Teatrze Dramatycznym jest jednak co innego: to rzeźba CIPKI, czyli Wilgotnej Pani, która stanowi rodzaj kulturowego fetysza tego środowiska. Z tego właśnie pochodzi niezwykła i niczym innym nie uzasadniona wulgarność tego środowiska, w którym każdy spektakl teatralny musi być pełen rzygu, aktów kopulacji i okładania gównem wszystkiego, co kojarzyło się ze starą kulturą, choćby i liberalną, ze starym teatrem i starym człowiekiem. Ekipa Strzępki jest bowiem w swej głębi "totalitarna i maoistowska" - o czym świadczy fanatyzm, z jakim traktuje Strzępka innych ludzi. Powiedziała w wywiadzie w Onecie, że praca z ludźmi mającymi inne niż ona sama poglądy jest dla niej problemem. To jest sedno nietolerancji Strzępki, która przez długi czas korzystała z i żerowała na tolerancji innych, wystawiając na przykład "W imię Jakuba S." na przykład właśnie w Dramatycznym, ale za kadencji innego dyrektora, który widział potrzebę takiego spektaklu adresowanego do publiczności lewicowej. Pod jej rządami Teatr Dramatyczny zamienił się w eksperyment "totalitaryzmu" lewicowego, bynajmniej nie spod znaku sierpa i młota, ale mającego swoje źródło w filozofii marksowskiej i feministycznej. Oglądając przed laty jeden spektakl Strzępki "Triumf woli" nie miałem wątpliwości, że reżyserka nie jest osobą zrównoważoną. Każdy spektakl tego nurtu, czy w wykonaniu Klaty z Teatru Starego w Krakowie, czy skandalicznych spektakli rodem z Teatru Powszechnego w Warszawie, gdzie kopulacja i defekacja stały się czymś normalnym - jest nieznośnie pretensjonalny, zafiksowany na seksie, czynnościach wydalania - co ma symbolizować defekacje starej kultury. Ci ludzie chcą nam w Polsce przeprowadzić drugą rewolucję kulturalną i bynajmniej porównania do tej z czasów Mao nie są nad wyraz. 

Czym jest władza Strzępki w Dramatycznym? Jak długo potrwa? Jak można ją politologicznie i filozoficznie opisać? Nie wiem, ale ośmielę się opisać ją pojęciem WAGINOKRACJA - to osobliwy totalny rząd wyzwolonych z rządów patriarchatu kobiet, w której rola kobiety musi być oderwana od tradycji matki, czy żony, ale musi opierać się na rewolucji, która uciskanej połowie ludzkości odda wszystkie środki produkcji, kulturę i władzę. To pochodna teorii alienacji Marksa z jego wczesnych pism przed 1848 rokiem. W tym ustroju zakazana będzie kultura mężczyzn. Zakazane będzie religia, tradycja, stary teatr, stara kultura. Jestem pewny, że osoby z Kolektywu paliłyby książki. Stąd do Matki Przewodniczącej z "Seksmisji" Machulskiego już droga niedaleka. Osobiście uważam, że waginokracja jest kolejnym przejawem totalitaryzmu, lewicowego szaleństwa rodem z Mao lub czerwonych Khmerów Pol-Pota. To co dzieje się w Teatrze Dramatycznym powinno otworzyć oczy wszystkim, także liberalnym elitom, że mamy do czynienia z totalitarnym szaleństwem. 

Obojętnie jak to się skończy, Teatru Dramatycznego nie da się uratować. Został zniszczony w ciągu roku przez dyrektorkę Strzępkę. Z Teatru Holoubka, Zapasiewicza nie zostało nic. Dla podkreślanie wagi rewolucyjnych zmian które wprowadził kolektyw proponuje zmianę nazwy teatru - TEATR DRAMATYCZNY imienia nieświętej WAGINY. Bo przecież feministki głoszące, że płeć kulturowa determinuje byt muszą mieć rację. 

Choćby świat miał się zawalić.    

 

sobota, 25 listopada 2023

Recenzja: #Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023


Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023

Należę do pokolenia, które wychowało się pod koniec lat 80 i 90 tych na wielkich filmach historycznych. Z czasów mojej młodości pochodzi Braveheart (1995), a ja wielokrotnie oglądałem Spartakusa (1960) Stanleya Kubricka i inne. Dwadzieścia trzy lata temu pojawił się w kinach Gladiator (2000) Ridleya Scotta, o którym mawiano, że to owszem, może i hit, bo nikt tak Rzymu w kinie historycznym nigdy nie pokazał, ale krytykowano, że to bajka, że w ogóle tak nie było. Kilka lat później Ridley Scott zrobił swój najlepszy film historyczny Królestwo Niebieskie, ale przeszedł bez echa, ponieważ reżysera zmuszono do obcięcia filmu o półtorej godziny. Królestwo Niebieskie (2005) trzeba oglądać w wersji reżyserskiej, bo to jest prawdziwe kino. Z jego najnowszym NAPOLEONEM (2023) też będzie podobnie, ponieważ za jakieś dwa miesiące na Apple Tv ma się pokazać wersja reżyserska filmu, która będzie trwać 4 i pół godziny. I jestem przekonany, że to, co zostało wycięte, potraktowane skrótowo zostanie ukazane w pełni. Dodam na wstępie, że Scott zrobił też Exodus o Mojżeszu – czyli próbę opowiedzenia religii przez pryzmat niewiary i najwybitniejszy film historyczny w ostatnich latach „Ostatni pojedynek” – The Last Duel, w której ukazał boleśnie los kobiety w średniowiecznym społeczeństwie. Nie liczę całkiem dobrego „Robin Hooda”, który demitologizował bajkę jako opowieść o narodzinach angielskiej demokracji (czytaj Wielkiej Kart Swobód).  

Muszę też wyjaśnić moje stanowisko na początku tej recenzji. Oceniam film Ridleya Scotta nie jako historyk (choć nim też jestem), ale jako pisarz i dla mnie fundamentalna jest kwestia autonomii twórcy opowieści. To reżyser ma prawo do pokazania bohatera w konwencji, jaka mu odpowiada. To twórcy przysługuje prawo, żeby opowiedzieć historię tak, jak mu się podoba, tak jak on to widzi. Z tego też powodu znajdowanie na siłę tak zwanych „błędów” przez historyków w filmach, które są fikcją uprawdopodobnioną, jest absurdalne. Najczęściej robią to ludzie, którzy nie poświęcili życia filmowi historycznemu jak Scott – ma w tej chwili 85 lat – i nie opublikowali ani jednej powieści, to małe zazdrosne i zawistne typki z niespełnionymi ambicjami. Internet, fora historyczne pełne są takich „specjalistów”. Ja odniosę się w tej recenzji do prawdy ekranu, a nie prawdy historycznej. Jeśli ktoś tego nie rozumie, nic mu nie pomoże. 

Ad rem! Otóż Scott zaryzykował nakręcenie filmu w oparciu o scenariusz Davida Scarpy i zdecydował się na ukazanie Napoleona poprzez pryzmat związku z Józefiną de Beaucharnais, ich pełnej namiętności i toksycznej relacji, w której była fanatyczna miłość, zdrada i nieustanne balansowanie na krawędzi. Ta płaszczyzna filmu wypada przekonująco. Między Napoleonem (Joaquinem Phoenixem) i Józefiną (Vanessa Kirby) iskrzy i widać, że ich relacja artystyczna była na tyle profesjonalna i rozwinięta, że oboje dali radę zagrać relację, która w filmie tłumaczy klęskę cesarza. Napoleon przegrywa przede wszystkim dlatego, że brutalnie z racji dynastycznych odtrąca wspaniałą kobietę i żeni się z austriacką idiotką z rodu Habsburgów, żeby mieć dziedzica. Można tu poczynić zarzut, że pokazano w filmie kinowym zdrady Józefiny, a nie pokazano bardzo licznych zdrad Napoleona. Napoleon miał kobiet na pęczki i nie może być bohaterem feministek – uważał, że kobieta ma tylko ciało. To oczywiście dziś nieakceptowalne. Dziwić może w filmie jego nieporadność w filmie w sprawach łóżkowych, co nie jest prawdą historyczną. Jednak Scott i jego scenarzysta tak postanowili opowiedzieć tę historię. Trzeba im zaufać. Jednak muszę przyznać, że tak jak Phoenix skradł film Gladiator – jego Kommodus jest niesamowity, tak teraz ukradła film Vanessa Kirby jako Józefina. Jest przepiękna, ale groźna, wstrząsająco ludzka kiedy rozpacza po odkrytej zdradzie, kobieca i męska zarazem, kiedy kieruje mężem-cesarzem. Rola na Oscara.  

Drugą płaszczyzną są zjawiskowe i zachwycające wizualnie sceny batalistyczne. Ubolewać należy, że nie zobaczyliśmy bitwy pod Piramidami – tylko kilka wspaniałych ujęć jej początku. Nie zobaczyliśmy Wagram, ani Jeny i Auerstadt, gdzie Napoleon upokorzył Prusy - za to zobaczyliśmy hiper-naturalistyczną bitwę pod Austerlitz, z niesamowitymi ujęciami tonących w stawach Rosjan i Austriaków, spowitą w surowej zimie, wśród nadnaturalnych gór. Jeśli ktoś czepia się prawdy historycznej, proszę niech się przyczepi Napoleona – mini serialu francuskiego z Christianem Clavierem, z roku 2002, gdzie bitwa pod Austerlitz jest jesienią (sic!). Scott i Scarpa pokazują też dwa kluczowe brutalne momenty, kluczowe dla kariery Napoleona – bitwa o Tulon 1794 i masakra rojalistów w Paryżu w roku 1795. Wtedy Napoleon użył artylerii – konkretnie szrapneli przeciwko cywilom popełniając zbrodnią w imię terrorystycznego rządu rewolucyjnego. Według nich one definiują watażkę. Bo właśnie nim jest Napoleon – korsykańskim watażką, który opanował Francję na zasadzie zamachu stanu, zresztą pokazanego przezabawnie. Według Scotta Napoleon jest tyranem, wyłaniającym się z porządku demokratycznego, jego korupcyjnej słabości, zza pleców ugładzonych i ględzących o demokracji polityków nie zauważających osobowości niepospolitych, które dzięki armii sięgną po wszystko. Jest też Napoleon odbrązowiony – zasypia, jest jak chłopiec na kazaniu politycznym Barrasa, jako parweniusz w salonie Ludwika XIV, ale bez jego klasy. Napoleon jest prostacki u Scotta, to zamierzenie odbrązowienia, a tymczasem taki nie był. Nigdy nie klął. Mało jest Fucheta i Telleyranda, którego Napoleon raz w życiu nazwał gównem w jedwabnych pończochach. Może w wersji reżyserskiej będzie ich więcej. 

Przykuwa w filmie bitwa pod Waterloo – oczywiście nie pokazana historycznie. Napoleon nie wiedział, że idą Prusacy, których dwa dni wcześniej pokiereszował pod Ligny. Ale nie to jest najważniejsze. Waterloo jest u Scotta rozliczeniem ostatecznym wielkiego brytyjskiego reżysera z kwestią stosunku Anglików do Francji i Napoleona, od odrazy po fascynację. Jakież pyszne filmowo jest gdy snajper pyta Wellingtona (dobry Rupert Everett), czy może sprzątnąć cesarza – Anglik odpowiada – stanowczo nie pod karą śmierci, bo zastrzelenie cesarza na początku bitwy byłoby nie dżentelmeńskie. Nie przeszkadza mi nieścisłość – że Napoleon spotkał się z carem Mikołajem ( ten jeden aspekt mnie nie przekonuje – car Aleksander jest jak z wybiegu dla modeli zupełnie drewniany) na brzegu Niemna, a nie jak było naprawdę na wyspie, nie przeszkadza mi, że Napoleon Scotta jest wojownikiem i walczy w ataku kawalerii pod Waterloo (w rzeczywistości chorował wtedy już na raka żołądka), nie przeszkadzają mi afrofrancuscy oficerowie w armii cesarza (w rzeczywistości był tylko czarny służący wierny do końca), ani nie przeszkadza mi, że Napoleon bierze udział w ataku kawalerii pod Borodino. To PRAWDA EKRANU. Jest przekonująca. Film Scotta jest jak wytrawne wino – dobre Bordeaux – które otwiera się brutalną owocowością, a w trakcie otwierając smaki – od wanilli po gorzki finisz bardzo gorzkiej czekolady. Nie wiem, czego spodziewali się specjaliści z rożnych forów internetowych wieszający na tym filmie swoje frustracje. Tylko Ridley Scott jest zdolny do takich filmów i tylko on ma wyczucie historii. Dwieście milionów dolarów widać w każdym kadrze. W przyszłym roku będzie Gladiator 2 – opowieść o Lucjuszu, synu Lucylli. Znów będzie epicko. Mam nadzieję, że Scott odważy się jeszcze zrobić film o Olivierze Cromwellu.

Stusześdziesięciominutowy film kinowy jest dobry, ale nie jest arcydziełem. Na to drugie, na reżyserskie smaczki - w tym na Wagram, Jenę i Auerstadt, Marengo i całość Borodino trzeba poczekać dwa miesiące, w tym na toksyczną relację z matką i inwazje na Hiszpanię z 1808 – jestem pewien, że za dziesięć lat film Scotta, być może niestety już bez niego, zostanie klasyką. 

Obejrzyjcie i posmakujcie wielkiej historii, cieszcie się Państwo rozrywką – dla kompleksu polskiego moich rodaków dwa razy w filmie wymieniana jest Polska. Wymieniana. Wystarczy. 

8/10

 

niedziela, 24 września 2023

#Recenzja: Adrian Galdsworthy, Upadek Kartaginy. Historia wojen punickich, tłum. Janusz Szczepański, Norbert Radomski, wyd. Rebis, Poznań 2022

 



Ta książka mogła być rzeczywiście przełomowym tytułem, jeśli chodzi o publikacje na polskim rynku dotyczące historii starożytnej. Książka jest napisana bardzo klasycznie i w moim przekonaniu aż za bardzo. Nurzący jest podział tego samego konfliktu na wojnę na lądzie i wojnę na morzu. Mamy bowiem niesłuszne wrażenie, że to są dwie inne wojny, a w rzeczywistości ta sama. Galdsworthy oczywiście ma wielką wiedzę, ale jego narracja skupia się na taktyce, i jeśli miałbym być szczery książka wydała mi się nurząca. Jest to historyk niesłychanie drobiazgowy, dobrze czyta i interpretuje źródła. Temat wojen punickich, czyli centralnego konfliktu w zachodniej części Morza Śródziemnego. Konflikt ten położył podwaliny pod potęgę Rzymu w późniejszych stuleciach. Republika unicestwiła inną republikę ponieważ Rzym miał znacznie lepsze rezerwy ludzi, gdyż hojnie dawał obywatelstwo i status sprzymierzeńców. 

Nie wiem dlaczego ta książka mi nie spasowała - zdaje sobie sprawę z jej wartości, ale Galdworthy chyba nie ma tego, co ma Peter Heather, inny Brytyjczyk który zdołał rzucić światło na utarty i w sumie nie prawdziwy pogląd o upadku cesarstwa rzymskiego (nie było żadnego gwałtownego upadku, ale proces zanikania, kurzenia się). Jego narracja jest chwilami tak szczegółowa, że staje się mało przyciągająca czytelnika. W tej książce nie ma lekkości pióra. Nie ma w niej epickości. 

Jednak nie odmawiam tej pozycji ogromnej wiedzy, wartości akademickiej, systematyzującej wiedzę o epoce. 

czwartek, 1 czerwca 2023

Recenzja: Jacek Leociak. Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, ss. 333


Recenzja: Jacek Leociak. Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, ss. 333 

 #jacekleociak #zapraszamydonieba 

Książka profesora Jacka Leociaka ”Zapraszamy do nieba. O nawróconych zbrodniarzach” wydana w roku 2022 przez Wydawnictwo Czarne jest z pewnością wynikiem polemicznej pasji autora, który znany jest z dość bezpośredniego wyrażania poglądów dotyczących na przykład udziału Polaków w Zagładzie. Bez wątpienia jest to znakomicie wykształcony profesor i kierownik Zakładu Badań nad Literaturą Zagłady w Instytucie Badań Literackich PAN w Warszawie. Jego książka jest próbą zmierzenia się z katolicka doktryną o miłosierdziu Bożym i prawdzie zbawienia, wynikającego ze zbawczej misji Jezusa Chrystusa w perspektywie doświadczenia nawrócenia zbrodniarzy. 

Książka jest dość klarownie i przemyślanie skonstruowana przez autora. W pierwszej części profesor bierze na warsztat fenomen nawrócenia – konwersji – z perspektywy psychologicznej, filozoficznej, teologicznej (sic!). W drugiej kreśli obraz kilku morderców znanych z przypadków nawrócenia – przy czym nie ukrywa swoich poglądów, skrzętnie maskowanych, ale jednak nieodzownie istniejących w jego narracji. W trzeciej profesor pisze o przykładach nawróconych nazistów – przy okazji dość ciekawie i w prawdzie historycznej pokazując zaangażowanie kościoła w pomoc zbrodniarzom niemieckim. W czwartej skupia się na Rudolfie Hössie, komendancie Auschwitz z pytaniem – czy komendant skazany na śmierć będzie zbawiony. W ostatnich dwu częściach profesor próbuje odnaleźć jakąś płaszczyznę interpretacji literackiej i filozoficznej. Konstatacja: Zagłada jest dowodem nieistnienia Boga. Kropka. Wszystkie katolickie bajdurzenia o nawróconych mordercach są niewiele warte. 

Czytając te książkę miałem przeświadczenie jej ważności i nie pomyliłem się. Jako autor powieści oskarżanej o teodyceę – Czerń i Purpura – książką profesora Leociaka i ja zostałem w pewien metaforyczny sposób postawiony w stan oskarżenia. Dla profesora bowiem pytanie o Boga w Auschwitz jest pytaniem niepoważnym i w istocie bluźnierczym. Rozumiem postulat milczenia, będący daleką trawestacją postulatu Ludwiga Wittgensteina – o czym nie można mówić, należy milczeć – dla profesora straszliwa bezprecedensowość Zagłady, jej okrucieństwa jest dowodem nieistnienia Boga. Zaznaczam, że profesor ma szacunek do religii, co przebija z kart jego książki. Jednak postanowił zbudować tę misterną konstrukcję w której muszę przyznać nie umiałem długo znaleźć słabości, jakiegoś słabego punktu interpretacyjnego. 

Pragnę zaznaczyć – że mam do autora i jego znakomitej książki wielki szacunek – ale coś mi zgrzytało, gdy z wielką uwagą ją przeczytałem. Nie umiałem określić co sprawiało, że jest w niej coś, z czym się nie zgadzam. Profesor Leociak w istocie, w najgłębszej warstwie interpretacyjnej w istocie nie tylko poddaje w wątpliwość katolicką prawdę o Bożym Miłosierdziu, odrzuca ją – do czego ma prawo! – i obala większość słabszych intelektualnie tekstów dewocyjnych. Jednak i jego książka ma słabość. O tym za chwilę. 

Zbrodnie niemieckie podczas Zagłady – są w tej książce fizycznie, namacalnie obecne – przywołane w rozdziale o Hössie zestawione z jego tekstem autobiograficznym świadectwa więźniów Sonderkomando. Ba, znalazło się nawet wspomnienie Kazimierza Łyszczyńskiego spalonego podczas panowania Sobieskiego za książkę „Traktat o nieistnieniu Boga” – jako konkretny dowód z jaką pasją Kościół tępił pogląd o nieistnieniu Boga. Trudno po jej lekturze nie przyznać profesorowi Leociakowi we wszystkim racji. Profesor poprawnie rozumie też katolickie dogmaty i nauki. Nie mam co do tego wątpliwości.  

A jednak. Ta książka ma słabość: wszystkie zbrodnie niemieckich nazistów i wszystkie potworności, które w przekonaniu profesora mają świadczyć o nieistnieniu Boga nie były jednak dziełem Boga, tylko ludzi. Jacek Leociak nie zauważył wolności człowieka – jest ona całkowita. W katolickiej interpretacji człowiek jest prawdziwie wolny. Może Boga przyjąć lub go odrzucić. To prawda, że chrześcijanie na przestrzeni wieków dopuszczali się różnych okropności. Jednak wszystkie te Zbrodnie które tak szokują wynikają z faktu, że człowiek jest wolny. Auschwitz wydarzyło się i wypływa z wolności człowieka. Ta wolność ogranicza zatem wszechmocnego Boga, który nie może działać wbrew naturze swojego stworzenia. 

Te pytanie pozostają nierozstrzygalne. Chylę czoła przed erudycja autora i jego wnikliwością, ale cała ta konstrukcja wali się, gdy uświadomimy sobie, że podstawą całego Zła jest wolny człowiek. 
Dlatego zostawmy Boga w spokoju. Auschwitz jest wyłącznie brzemieniem Człowieka.    

 

sobota, 13 maja 2023

Recenzja: Jamie Bartlett, Królowa Kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu. Wyd. Czarne, Wołowiec 2023

 


 Utarło się, że książki o ekonomii są zazwyczaj trudne, nudne i mało wciągające. Najnowsza publikacja wydawnictwa Czarne, książka Jamie Bartletta "Królowa kryptowaluty. Hisgtoria miliardowego cyberprzekrętu" poświęcona wielkiemu oszustwu jakim wciąż niestety jest kryptowaluta onecoin, wymyślona przez Różę (Roję) Ignatową. Ta niezwykle utalentowana osoba urodziła się w Niemczech w rodzinie bułgarskich emigrantów i od młodości pięła się po szczeblach kariery w świecie finansów, robiąc doktorat na Cambridge. Geniusz jej szwindla polegał na połączeniu marketingu wielopoziomowego - MDM (najsłynniejszą tego typu firmą jest Amway, który sprzedaje środki czystości, proszki) oraz inwestycji w kryptowalutę.  W 2009 roku pojawiła się bowiem nowa forma inwestycji finansowych jaką jest Bitcoin, opracowany matematycznie przez osobę lub osoby kryjące się pod pseudonimem Sakoshi Nakamoto, polegający na tworzeniu - tzw. wykopywaniu jednostek cyfrowych zwanych bitcoinami, a zabezpieczonych matematycznym kodem składającym się z logartymu opartego na transakcjach wykonywanych w czasie rzeczywistym tzw. Blockchainie, który w chwili uruchomienia jest nie do podrobienia. 

Stworzona przez sprytną Bułgarkę kryptowaluta zwana onecoinem nie miała zabezpieczenia w postaci blackchaina, a cała jej kampania reklamowa w którą wciągnięto miliony zwykłych ludzi na wielu kontynentach na zasadzie marketingu wielopoziomowego, polegającego na tym, że osoby wysoko w sieci otrzymywały prowizje za wciągnięcie jak największej ilości ludzi, sprawiła, że przekręt onecoina warty był ponad 100 miliardów euro lub więcej. Różna wykorzystywała ludzi, z znajdowała w branży MDM bardzo zaangażowanych, chciwych i bezwzględnie dążących do wzbogacenia się. Jednak książka ta nie jest tylko zapisem śledztwa dziennikarskiego, ale ukazuje ona głębsze pokłady ludzkiej natury, opartej niezależnie od epoki na łatwowierności, strachu przed utraceniem szansy życiowej, desperacji i chciwości. Każdy przecież chce polepszyć swój los, każdy chce by życie dało mu szansę, szczególnie w krajach rozwijających się. 

25 października 2017 roku po ponad trzech latach oszukiwania ludzi z całego świata świata, na dziesiątkach eventów firmowych na różnych kontynentach, Róża Ingantewa zniknęła. Wsiadła do samolotu Ryanaira z Sofii do Aten i odtąd miejsce jej pobytu jest nieznane. Zanim uciekła, zdążyła wytransferować ponad setki milionów euro na jachty, luksusowe rezydencje, biżuterię, od Londynu do Dubaju pozostawiając firmę w rękach brata i innych bliskich współpracowników, do których dobrała się w końcu FBI (każda transakcja przekazywana miedzy bankami za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych oraz banków zarejestrowanych w USA podlega jurysdykcji USA), często na podstawione osoby (słupy). Od tego czasu ulotniła się jak kamfora. Do dziś jest na liście 10 najbardziej poszukiwanych przestępców
 https://pl.wikipedia.org/wiki/10_Najbardziej_Poszukiwanych_Zbieg%C3%B3w 

Książka bardzo dobra i niezwykle wciągająca. Widać, że brytyjski autor wie, co to jest suspens, ponieważ sposób tworzenia rozdziałów, sposobu opowiadania świadczy o dużych umiejętnościach pisarskich. 


niedziela, 16 kwietnia 2023

Recenzja teatralna: "Granica" według Zofii Nałkowskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej



Proza Zofii Nałkowskiej należy do zapomnianej polskiej klasyki. Jej "Medaliony" są egzemplifikacją grozy okupacji hitlerowskiej w Polsce, ale jej najsłynniejszą powieścią przedwojenną była „Granica” wydana w roku 1935, a ekranizowana dwa razy w 1938 i 1977. Zdziwiłem się więc, gdy dowiedziałem się, że Teatr Polski w Bielsku-Białej przygotowuje inscenizację. Sięganie po polską klasykę jest chwalebne, ale sam pomysł mnie nie przekonał. Proza Nałkowskiej nie zachwycała mnie nigdy  szczególnie, jednak poszedłem na spektakl. Warto powiedzieć jeszcze, że autorką adaptacji jest Joanna Kowalska, a reżyserował Piotr Ratajczak (razem twórcy ci zrobili w bielskim teatrze dobry spektakl na podstawie „Złego” Tyrmanda). 

Spektakl jest inscenizacją oszczędną i rozgrywającą się w oparciu o metaforę procesu sądowego. Historia służącej i kucharki Justyny Bogutówny, chłopki, która w powieści Nałkowskiej jest główną bohaterką mogła zostać przedstawiona głównie poprzez – wydawałoby się nowoczesny paradygmat feministyczny nieszczęśliwej kobiety w sytuacji podległej, która zostaje zmuszona do aborcji przez wyrachowanego mężczyznę, ale ku mojemu szczeremu zdziwieniu twórcy spektaklu przesunęli akcenty inaczej. W ten sposób bielska inscenizacja „Granicy” zyskała na atrakcyjności dlatego, że forma procesu sądowego wymusiła koncentrację akcji do jednego tu i teraz, obrazowanego przez proces. Jednak spór prokuratora i obrończyni (bardzo dobrzy: Rafał Sawicki i Marta Gzowska-Sawicka) spowodował, że widz nie dostał jednoznacznego i narzuconego przekazu i interpretacji. 

Czy Justyna Bogutówna była sama sobie winna? Czy padła ofiarą oszustwa i wielopiętrowej intrygi? W spektaklu inaczej niż w powieści Zezon Ziembiewicz jest ofiarą mordu dokonanego przez kobietę, a proces jest spektaklem – teatrem rozgrywającym się na oczach widowni, czego twórcy nie ukrywają. Wielopłaszczyznowość intrygi, której padają oboje – oskarżona i ofiara – została ukazana, co może wydawać się widzowi przyzwyczajonemu do linearności teatralnych inscenizacji trudne, na zasadzie retrospekcji ukazywanej oczyma oskarżonej i zmarłego Ziembiewicza, a także wszystkich świadków, postaci drugoplanowych, dobrze jednak zagranych przez bielskich aktorów. Lubię teatr w moim mieście, choć nie wszystkie inscenizacje mnie przekonują (największą wpadką tego typu jest Faraon na podstawie Prusa), a podstawowy problem grona aktorek i aktorów jest zawsze przechylenie w stronę komediową. Tym razem jednak wszystkie postacie drugoplanowe są dobrze zagrane, bez emfazy, gagów typowych dla farsy, w której specjalizuje się bielski teatr.  

Ten spektakle nie uległ też pokusie wulgarnej skrajnie zideologizowanej manierze, która opanowała dużą część polskiego teatru w Warszawie (Teatr Współczesny), Krakowie (Teatr Stary), czy ku mojej rozpaczy uwielbiany przeze mnie teatr Holoubka i Zapasiewicza – Dramatyczny w stolicy. W tym przypadku wulgarność jest jedynie wypadkową zdarzeń i jest incydentalna, a spektakl trzyma w ryzach przede wszystkim sztuka aktorska. Inscenizacja „Granicy” aż prosiłaby się o takie odczytanie a la Strzępka-Demirski poprzez pryzmat wyzwolonej ze wszelkich więzów starej kultury i moralności kobiecości. Ale nieoczekiwanie to nie postać Bogutówny jest tutaj główną siłą nośną ( w tej roli Magdalena Jaworska z teatru miejskiego w Gliwicach, której nie widziałem wcześniej na deskach bielskiego teatru), gdyż spektakl napędza spór sądowy między prokuratorem i obrończynią. Każde z wydarzeń opowiadane jest kilkukrotnie przez różne osoby i za każdym razem wyglądają inaczej. 

Inscenizacja bielskiego Teatru Polskiego jest oszczędna – scenografia przypomina scenę teatralną lub sądową – dopasowana stylistycznie i kolorystycznie do niezwykle zabytkowej bielskiej sceny, a muzyka stonowana i zupełnie drugoplanowa, gdyż najważniejsza jest ocena tego, co wydarzyło się między Ziembiewiczem i Bogutówną. To, co kiedyś szokowało w „Granicy” dziś nikogo nie może szokować, ale mimo to twórcy spektaklu spróbowali odczytać powieść Nałkowskiej jako opowieść o współczesnym, lokalnym polskim piekle, utkanym przez chciwych deweloperów, nieczystych wyborów na prezydenta miasta, moralnej atrofii lokalnych elit, poniżenia współczesnej klasy robotniczej czyli mas zmuszonych do życia w klatkach nowoczesnych apartamentowców, chciwej, domorosłej pato-inteligencji, błyszczącej w blasku mamony, skupieniu na karierze i załatwianiu swoich potrzeb, także seksualnych, kosztem drugiego, słabszego człowieka. I muszę powiedzieć, że ta próba ukazania „Granicy” jako powieści o polskim lokalnym zwierciadle pełnym nikczemnych i obrzydliwych moralnie postaci jest chyba w pełni udana. Brakowało mi tutaj drapieżności w ukazaniu polskiego światka lokalnych układów z wiwisekcją Wojciecha Smarzowskiego. Wydaje mi się, że to właśnie lokalne, polskie piekiełka są tematem nie w pełni jeszcze wykorzystanym jako temat powieści, czy sztuki teatralnej. Sam próbowałem opisać takie piekiełko w „Śnie o Glajwic” i jako pisarz wiem, że to możliwe. Spektakl puentuje dość dobitnie, niemy krzyk Bogutówny wyrażony ciszą na widowni, gdy skazana na najwyższy wymiar kary mówi „Jestem potworem i niech skażą mnie potwory”, co nadto jest egzemplifikacją tego, że los kobiety słabszej i zmuszonej do czynu okrutnego jest wynikiem potworności świata z małego, lokalnego piekiełka. 

Spektakl jest surową, pozbawioną efekciarstwa próbą opowiedzenia losu everymana, grozą codzienności ugładzoną łapówką, będącej skazaniem słabszej kobiety na pastwę bogatszych. Współczesna Bogutówna może być ukraińską uchodźczynią pracująca za grosze w Polsce dnia dzisiejszego, a Ziembiewiczem każdy nowobogacki lokalny Zyzio w BMW sprowadzonym z Niemiec, posiadaczem kilku kart kredytowych, ubranym w sweterek o Dolce&Gabbany i tenisówki od Chrisa Colesa. To może się zdarzyć w każdym małym i średnim polskim mieście. 

„Granica” w Teatrze Polskim w reżyserii Piotra Ratajczaka jest skondensowanym do około 100 minut ciekawym, choć niełatwym i nie rozrywkowym spektaklem zmuszającym świadomego widza do przejrzenia się w lustrze. Polecam. 


 

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...