Czytelniku,
W roku 2008 w kwietniu przebywałem w Warszawie
realizując ciekawą kwerendę w projekcie naukowym dotyczącym historii
polskiego plakatu medycznego. Któregoś popołudnia zauważyłem na
Krakowskim Przedmieściu ekipę filmową, pełno niemieckich żandarmów na
ulicy, statystów ubranych w stroje z epoki. Mowa o "Czasie honoru", podkreślam dla wielu rodaków serial ten stanowi punkt odniesienia w dyskursie o niemieckiej okupacji i II Wojnie Światowej. TVP wyprodukowała aż siedem sezonów, w tym specjalny opowiadający o Powstaniu Warszawskim. Śmiem twierdzić, że
ci z historyków, którzy są raczej poglądów lewicowych i liberalnych nie
docenili siły oddziaływania tego serialu. Myślę, że to on w odbiorze
młodzieży kształtuje myślenie o okupacji niemieckiej w Polsce. Piszę o
tym z zażenowaniem ponieważ obraz okupacji, jaki ów serial wyrabia u
młodego widza, czy przeciętnie obytego Polaka z własną historią, jest
bardzo fałszywy. Scharakteryzujmy pokrótce bohaterów tego serialu.
To nieskazitelne ikony. To personifikacje cnót wszelkich. Bracia
Władek i Michał, ich Matka-Polka, prawdziwa i nieskazitelna pani doktor
Konarska, niemal jak z medycznego mitu z „Na dobre i na złe”. Zakochany
w niejakiej Wandzie Ryszkowskiej zawsze czysto ubrany Bronek,
nieskazitelny Janek zakochany w ładnej Polce żydowskiego pochodzenia. A
jakże, rodzina Sajkowskich jest zasygnalizowaniem Holocaustu, który w
ujęciu tego filmu jednoznacznie kojarzy się z gettem ubranych ładnie
ludzi, dzieci bawiących się na podwórku. Jak już trafia się kolaborant,
to oczywiście Żyd, niejaki Mozler, były student profesora Sajkowskiego
szantażujący ich biedną rodzinę przez dwa sezony. Kolaborantką jest
osoba niepełnosprawna (sezon III). Mając takiego aktora jak Krzysztof
Globisz reżyser filmu nie sprawił cudu: postacie z getta są wyprane z
bólu. Są sceny, w ktorych filmowy Janek wchodzi do getta i wychodzi,
wystarczy poczytać jak Jan Karski cudem wszedł do getta, jakie to było
trudne. Żydzi, ktorzy są w tym serialu OK, to polsko-żydowska rodzina,
która w gettcie znalazła się "przypadkiem". A pełnoprawny Żyd jest
postacią negatywną, kolaborantem. Sa też polscy zdrajcy, ale nie tak
dobitni jak Mosler. Błąd pars pro toto. Zgadzam się z krytycznym esejem o
bzdurności tego serialu w eseju Kacpra Szuleckiego.Dzieci, młodzież
wyrabiają sobie opinię o okupacji jako o wojnie i przygodzie. A
tymczasem wyjście na ulicę w 1943 roku, to była wyprawa w ciemność.
http://kulturaliberalna.pl/2013/10/01/szulecki-wojna-z-plastiku-historia-z-kartonu-o-czasie-honoru/,
Oczywiście
serial jest sprawnie zrealizowany przez Akson Studio, każdy odcinek
dozuje z umiarkowanym okrucieństwem zbrodnie Niemców, ale za to
bohaterskich czynów Polaków jest bez liku. I tak: Odbicie bez strat
własnych więźniów jadących do Auschwitz (seria trzecia), udany zamach na
gubernatora Fischera (seria czwarta), który chyba ginie w V serii i
ożywa jak wampir i pojawia się w sezonie siódmym, napad na bank Rzeszy w
gęstych uliczkach starego miasta w Warszawie (sezon drugi). Nawet jeśli
pierwowzór miał miejsce, to dlaczego nie pokazuje się ceny, że za
bohaterstwo płaciła Warszawa krwią? Jaka odpowiedź Niemców w filmie?
Żadna. Narracja jest heroiczna, mityczna i bohaterska. Uproszczenie
wojny i sprowadzenie jej do przygody jest właśnie użyciem historii jako
alfabetu, o czym pisze niżej. Stąd bliżej do "Dział Nawarony" Allistaira
MacLeina, choć ekranizację tą ogląda się z przyjemnością, a polski
tasiemiec z narastającą irytacją. Bohaterowie zawsze wychodzą zwycięzcy,
zostają ranni wielokrotnie przez okrutnego wroga, cierpią i leżą w
szpitalu pod nadzorem matki-Polki oraz zakochanych w nim kobiet, i
walczą, walczą, strzelając do niemieckich żołnierzy jak do kaczek i
dokonują czynów heroicznych (zdobycia i sfotografowanie niemieckich
rakiet koło Rzeszowa). Gdzieś między nimi pojawia się matka
Ryszkowskiej-Różczki (Maja Ostaszewska nie wytrzymała patriotyzmu postaci przez nią granej i wycofała się po pierwszym sezonie), grana przez Ewę Wencel, nota bene pani Wencel jest też jednym z twórców scenariusza serialu.
Wencel, skąd inąd bardzo dobra aktorka, co udowodniła w „Placu
Zbawiciela” Krauzego, powinna otrzymać, tak jak inni twórcy
scenariusza„Złotą Malinę” za najgorszy scenariusz na podstawie którego
powstał serial wojenny. Jak można pisać scenariusz bez świadomości wagi
wydarzeń historycznych, w oderwaniu od nich? Rok 1943, jakże kluczowy
dla AK; rok powstania w getcie, aresztowania Grota-Roweckiego, sprawy
katyńskiej został pominięty. Oczywiście pojawiają się wątki wzruszające – żydowski chłopiec ukrywany przez Wencel-Ryszkowską, Michał zakochujący się w femme fatale (naprawdę piękna Magdalena Boczarska ), którą nieszczęśliwie zastrzelił rodzony brat (sezon IV). Ale może nisłusznie atakuję Ewę Wencel. Może taka jest po prostu konwencja serialu, ciągnięcia w nieskończoność losu bohaterów,
którzy poza nieszczęsnym Jankiem, który zginął w finale sezonu V,
zawsze i wszędzie wychodzą cało. Czy mamy spodziewać się serii VIII w
roku 1948? Czy seria IX będzie w 1951 roku?
Wszyscy mają niesamowite szczęście, a ilość nieprawdopodobieństw serialu jest wprost niewiarygodna. Błędów
też, siostra Karola Ryszkowskigo (postać skomplikowana, brawo!) w
sezonie pierwszym trafia do Auschwitz, choć obóz dla kobiet powstał tam w
marcu 1942 roku, a w serialu mamy wiosnę 1941 przed atakiem Niemiec na
ZSRR. Janek i Lena wchodzą i wychodzą z getta jak chcą (sezon II i III),
Sajkowscy dostają mieszkanie w getcie sami. Intryga niemieckiego
oficera jest naciągana. Jest tam kilka pokoi i ich rodzina mieszka sama.
Wystarczy sięgnąć po publikację Jacka Leociaka, czy Barbary
Engelking-Boni, żeby wypracować sobie obraz, jak wyglądało życie
codzienne w gettcie. Nie było takiego mieszkania w "małym inteligenckim"
getcie; gdyby było, w mieszkaniu Sajkowskich mieszkałoby 5 rodzin. Jak
kogoś Gestapo aresztuje, tyleż razy jest wyciągany przez bohaterskie
podziemie. Ryszkowska wyciągnięta z Pawiaka, Władek z Pawiaka, ilość
ucieczek z Pawiaka z pewnością przewyższała wszystkie dokonania
podziemia. Niemcy za każdym razem są idiotami, a idiotami nie byli. Byli
źli, fakt, ale źli i inteligentni. Rozpracowanie znakomicie
zakonspirowanego Grota 30 czerwca 1943 roku było wielkim tryumfem
warszawskiego SD. O tym serial milczy. Dopiero od 1943 roku Armia
Krajowa przeszła do ograniczonej akcji wymierzonej w kolaborantów, i
niemieckich urzędników. Zastrzelono znienawidzonego szefa Arbeitsamtu.
Akcja pod Arsenałem była tylko raz. Nie wyciągnięto nawet delegata rządu
na kraj aresztowanego w 1943 roku, ale pal licho, Polak dziś dowiaduje
się, że można było odbijać ile wlezie. W pierwszym dniu powstania
esesman informuje Rainera, że są pod ostrzałem, po powstańcy mają
"moździerze" (sic!). Nawet jeśli założyć, że jakimś cudem powstańcy
zdobyć mogli moździerz, film sprawia wrażenie, że pierwsze dni powstania
są oszałamiającym zwycięstwem. A tymczasem było odwrotnie. Pojawia się
"inżynier" informujący, że powstanie będzie klęską, i szaleństwem. Tyle
dobrze. Ryszkowska zostaje zesłana na roboty do Rzeszy (sezon IV), po
czym znów cudownie zostaje odbita. Dwa razy odbita, uff, za dużo tego
szaleńczego szczęścia. Scenariusz jest luźno oparty na historii,
co można jeszcze zrozumieć, ale że jest nieprawdopodobny, tego nie
sposób przyjąć do wiadomości. Serial jest mitem ku uciesze serc, jak
Sienkiewicz tworzył mit ku ich pokrzepieniu.
Z kolei wróg jest w „Czasie Honoru” zaledwie zniuansowany.
Niemcy są przeważnie głupi i brutalni, wyjątkiem jest Lars Reiner,
postać specjalnie napisana dla Piotra Adamczyka, którego widok w
mundurze oficera SS optycznie cieszy oko, choć jest jasne, że jest on
wrogiem i musi przegrać, ale zachowuje swoje życie (sezon VI). Niemcy są
albo bardzo głupi, albo diabelnie sprytni (oficer niemiecki
podszywający się pod Tadeusza w wykonaniu Pawła Małaszyńskego – sezon
trzeci). Oczywiście są też dobrze Niemcy (Otto, ukochany pani doktor
Konarskiej), ale sprawia to wrażenie sztuczne, nierzeczywiste. Polka
kochająca się w Niemcu w 1945 roku, to powodowałoby ostracyzm społeczny.
Nasi bohaterowie urządzają Niemcom krwawe lanie (koniec sezonu III)
zabijając w restauracji szefa warszawskiego Gestapo rodem z Krakowa
(sic!), jego okrutnych katów, szefa Abwehry, niemiecką aktorkę (Karolina
Gruszka – jak zwykle przepiękna). Za coś takiego Niemcy rozstrzelaliby z
500, może 1000 osób. Ale scenarzystka włączyła bieg uwznioślający; za
coś takiego nic złego nie spotyka naszych bohaterów. O ubogości środków
wyrazu scenarzystki świadczy fakt, że chłopcy dokonują tego samego
numeru walcząc z wrogiem jeszcze okrutniejszym czyli z komunistami
(sezon III z naprawdę dobrym Mirosławem Baką), czy w ogóle z PRL (sezon V
I VI); napadają na teatr pełny sowieckich dygnitarzy porywając podłego
oficera NKWD Zwonariewa (Grzegorz Damięcki). Rosjanie nie są zatem tak
głupi jak Niemcy, ale są tak samo brani pod włos jak Niemcy. Wencel
pisząc scenariusz porusza się po kliszach, utartych schematach i widać,
że nie ma pojęcia o robocie scenarzysty.
Bracia Konarscy zawsze są zwycięzcami, nawet kiedy przegrywają. „Czas honoru” był po prostu
oczywistą odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne mówienia o walce pod
okupacją w sposób wzniosły oraz ideologicznie inny od komunistycznych do
bólu, ale mimo wszystko pokazujących nędzę i dziki kapitalizm okupacji
(znakomicie wykreowana postać Leona Kurasia) w „Polskich drogach”
Morgensterna, czy mistrzowsko zrealizowanej, choć jeszcze bardziej
gloryfikującej komunistów, „Stawki większej niż życie” tego samego
reżysera.
Serial ten używa historii na zasadzie alfabetu; zjawisko to opisał szerzej prof. Marcin Kula w „Krótkim raporcie o używaniu historii”, Warszawa 2004.
Jeśli
„Czas honoru”, jak czytam na profilu mej profesjonalnej koleżanki
historyczki na facebooku, jest wskazywany przez recenzentów artykułów w
czasopismach naukowych jako uprawnione odniesienie kulturowe wobec
okupacji niemieckiej w Polsce (sic!), to ja się pytam, dlaczego
historycy o orientacji prawicowej, a tych w Polsce jest większość,
czepiają się PRL, że nie miała „polityki historycznej”? Mam
świadomość, że to temat na osobny esej, może książkę, ale PRL
przewyższała w swej polityce historycznej wszystkie bez wyjątku filmowe
dokonania III RP. Jednak dlaczegóż się czepiam? „Czas honoru” opowiada
okupację i pierwsze lata PRL w sposób mityczny, a mit jest przecież
uprawnionym sposobem mówienia o historii. Pamiętam tekst Jerzego
Topolskiego, że uprawianie historii jest zarazem walką z mitami i
obowiązkiem dekonstrukcji tychże. Jak jednak można walczyć z wiatrakami?
Czy
można przełamać obraz okupacji, jaki wyłania się z tego nieszczęsnego
serialu? Czy można opowiedzieć okupację w sposób przemawiający do
młodego widza? Pewną próbą była niewątpliwie ekranizacja „Kamieni na szaniec”, szkolnej lektury na której miały wychowywać się pokolenia Polaków w reżyserii Roberta Glińskiego.
Na film, nie tylko dzięki szkołom poszło prawie 800 tysięcy ludzi, co
jest wynikiem bardzo dobrym w skali naszej kinematografii. W filmie tym
mamy ten sam schemat, piękne młode buzie, na szczęście aktorów
nieznanych do tej pory, przez co filmowe spojrzenie Glińskiego nabrało
zaskakującej świeżości. Myślę, że uprawnioną jest teza reżysera, że
każdy tekst można odczytać w inny sposób, swoisty dla klucza kulturowego
danej epoki. A że żyjemy w czasach facebooka, histerycznych dzieciaków z
liceów, uzależnionych od telefonów komórkowych, które w niezrozumiały
dla mnie sposób przenoszą własne emocje na postaci z gier, kreskówek,
słuchają muzyki, której nie rozumiem. Tak i Gliński nakręcił „Kamienie
na szaniec” inaczej, pierwsze dwadzieścia minut w rytm szybkiej muzyki.
Jego bohaterowie są eleganccy, ale biedni, mocna jest scena
rozstrzelania ludzi, co widzą "Zośka" i "Rudy". Ginie w niej gołębiarz,
mały chłopczyk. To bestialstwo Niemców rodzi coraz większą chęć oporu.
Jednak nie ma w tej śmierci nic sakralnego; to nikogo nie
zbawia. Gliński zrezygnował z wiernopoddańczej wizji, a jego film był
ekranizacją lektury, ale w moim przekonaniu zadawał pytania dużo głębsze
niż wyprany z jakiejkolwiek głębi „Czas honoru”. Gliński tym filmem na
nowo próbuje nadać sens powtarzanego w naszej kulturze jak motto „Nie
zabijaj”. Tym razem, „nie zabijaj, by sam nie zostać zabitym”.
Filmowy „Zośka” w interpretacji Marcela Sabata jest piękny, ale zimny,
czasami lucyferyczny. Tak jak "Czas honoru", aby mówić do współczesnej
młodzieży, film jest wyprany z wątku religijnego. A tymczasem
odniesienie religijne było ważnym kluczem kulturowym do zrozumienia
świata pod okupacją.
Śmierć „Rudego” i Zoskę zabija w
dosłownym, ale i metaforycznym sensie. Jakże piękna jest scena, gdy
„Zośka” dowiaduje się o odwołaniu odbicia więźniarki, i kiedy samochód z
zamęczanym „Rudym” przejeżdża obok niego, obydwaj wyczuwają się, mimo
że, się nie widzą. Zmasakrowany „Rudy” odwraca twarz w stronę
przyjaciela wiedząc „szóstym zmysłem” (niech mi wybaczą wielbiciele
Shalaymana), że on jest na ulicy. Piękna to jest scena i bardzo filmowa.
Gliński nie zawahał się pokazać postaci nie utkanych z ojczyzny i
ideałów, ale z krwi i ciała. Nie zawahał się w ekranizacji pokazać
nagości i scen erotycznych, ale one są psychologicznie uzasadnione. Są
przeciwwagą dla zabijania. Czym można pokonać śmierć niż afirmacją życia?
Uważam, że Niemcy są pokazani w nowej ekranizacji „Kamieni na szaniec” w sposób niezwykle przemawiający do wyobraźni widza.
Zasługa dwu znakomitych niemieckich aktorów grających osławionych przez
książkę Kamińskiego katów z Gestapo, z Alei Szucha, podoficerów SS, sadystycznego Ewalda Lange (znakomity Wolfgang Boos) i Heberta Schulza (ironiczny Heiko Raulin).
Znakomicie są zbudowane sceny z ich udziałem, począwszy od pierwszego
przesłuchania „Rudego” na Szucha, przez zrzucenie „Rudego” ze schodów, i
oblewanie wrzątkiem. Siedziba Gestapo jest naprawdę miejscem umierania,
zakrytym przed Miłosierdziem Bożym. Do rangi tortury graniczącej z
wytrzymałością urasta zwykła woda w czajniku. Jednak film nie odpowiada w
imię czego „Rudy” (bardzo dobry Tomasz Ziętek) z nosi te potworności? W
imię czego ci chłopcy chcą ratować przyjaciela? Film Glińskiego, za co cenię go bardzo, pokazuje też cenę „Akcji pod Arsenałem”. Niemcy
rozstrzelali 300 Warszawiaków. W idiotycznym „Czasie honoru” takich
pytań jak Gliński się nie stawia. Tam bohaterstwo jest zawsze
nagrodzone, a zło ukarane.
Znów świetna, filmowa scena; noc, leje
deszcz, śmierć przyniesie karabin maszynowy, a ironiczny Schulz musi
zastrzelić Warszawiaka śpiewającego kpiarską piosenkę w rytm melodii
„Siekiera, motyka, piłka, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka”.
Schulzowi nie chce się wierzyć, że Polak jeszcze śpiewa mimo że karabin
maszynowy skosił wszystkich. Niemcy nie rozumieją istoty i sensu
polskiego oporu, każącego odbić jednego człowieka, mimo śmierci 300
innych. Bestialstwo Niemców jest w tym filmie nieprzekłamane, a wyrok na
nich wykonany przez harcerzy nie ma w sobie nic z heroiczności „skazuję
cię na śmierć w imieniu Rzeczypospolitej”. Schulz przed śmiercią cierpi
odrobinę tego, co zniósł „Rudy”. Mniejsza o historyczność wykonania
wyroku na Langem, który zginął na placu Trzech Krzyży w środku dnia. W
filmie harcerze dosięgają go na klace schodowej własnego mieszkania.
Śmierć za śmierć, ale nikogo to nie zbawi. Klimat filmu Glińskiego jest
posępny, może dzięki muzyce, obrazowaniu, sposobie prowadzenia kamery.
Z kolei „Miasto`44” jest bardzo ryzykownym filmem. Powierzenie
tego filmu reżyserowi Janowi Komasie, autorowi „Sali samobójców” jest
przełożeniem Powstania Warszawskiego na język rozhisteryzowanych
dzieciaków, którym reżyser chyba sam jest. Jego bohaterowie mają
skomplikowane relacje z rodziną - tak powstaniec robiący przed bratem i
histeryczną matką zabawę na ulicy, tak jak histeryczny nastolatek z
„Sali samobójców” demonstracyjnie całujący posąg. Film Komasy jest filmem efekciarskim, bez większej głębi, w zasadzie bez sprawnego scenariusza. O
ile w kamieniach na szaniec opozycja bohaterów z arystotelesowskiego
dramatu „protagonista – antagonista” jest widoczna na zasadzie
podwójności Zośka-Rudy naprzeciw Langego –Schulza, o tyle bohater Komasy
nastolatek „Stefan”, jest paniczykiem bez korzeni. Nie wiadomo, za
bardzo kto jest wrogiem, bo Niemców w tym filmie prawie nie ma.
Obserwuje ów Stefan śmierć matki i brata rozstrzelanego na Woli, a potem
równie beznamiętnie uprawia seks w gruzach z napotkaną akurat
dziewczyną. Panseksizm, w jakim żyjemy codziennie sprawił, że seks na
ekranie w ogóle mocno się zdewaluował. Nie ma nim ani krzty
podniecającego suspensu Anity Ekberg i Marcello Mastroianiego w Fontanie
„Di Trevi”. Rację ma więc Ridley Scott, który powiedział dziennikarzom
dlaczego w jego filmach nie ma seksu, że zwyczajnie jest nudny, a dla
aktorów upokarzający. Dlatego mistrz Ridley Scott nie pokazuje go:
Komasa przeciwnie, próbuje budować jakieś przeżycia wewnętrzne bohaterów
w obrębie tożsamości seksualnej ("Sala samobójców") i na siłę buduje
kretyńską scenę seksu wśród wybuchających pocisków. Wątek religijny
praktycznie nie istnieje. Ale to jestem w stanie zrozumieć; młodzież,
jaką uczę, coraz mniej rozumie z religii i nie rozumie zasad wiary. Gdy
dodamy, że Komasa zbudował oś dramaturgiczną filmu w kanałach, oraz
podczas wybuchu czołgu-pułapki, nasza bohaterka, egzemplifikacja
polskiej kobiecości druga dziewczyna zakochana w naszym bohaterze
Stefanie, postanawia go uratować pod deszczem spadających szczątków
ludzkich i krwi padającej jak deszcz. W sumie „Miasto`44” jest filmem
bez scenariusza, słabym, epatującym okrucieństwem i w zasadzie
pocztówką z umierającej Warszawy. Komasa nie zbudował nawet próby
odpowiedzi na pytania: dlaczego jego młodzi bohaterowie idą do
powstania, z kim walczą, co to jest Polska, za którą umierają,
oczywiście w jego filmie musi być dobry Niemiec. Jest taki, nie zabija
naszego bohatera. A gra go Max Riemelt, pamiętny bokser ze znakomitego
niemieckiego filmu „Napola” (u nas tytuł „Fabryka Zła”). Dla mnie
lubiącego niemieckie kino to taki mały rodzynek w tym niespecjalnie
smacznym cieście.
Są inne wypowiedzi filmowe, wyprane z uproszczeń „Czasu Honoru”. Wstrząsająca „Obława” Marcina Krzyształowicza ze świetną rolą Marcina Dorocińskiego.
W tym filmie Zło egzemplifikowane przez wojnę jest wszędzie i oblepia
wszystkich jak błoto. Narracja filmowa jest alinearna. Sceny z
przeszłości bohaterów przeplatają się, cofają, bądź biegną do przodu.
Wszyscy mają w sobie tajemnicę, a zabijanie jest jak zarżnięcie wieprza
na szynkę. Bohater grany przez Dorocińskiego prowadzi na egzekucję
Ślązaka w mundurze SS (jakaż to mocna wypowiedź na tezę Kutza, że
Ślązacy nie mieli wyboru) i rozmawia z nim o piłce nożnej, zwyczajnie,
kto grał w jakim klubie, po czym strzela swej ofierze w łeb. Finalna
scena gotowania zupy z ciała niemieckiego żołnierza nie jest jedynie
ekspozycją makabry w stylu, jaki do światowego kina wprowadził Jonathan
Demme w „Milczeniu owiec”. Kanibalizm jest ostateczną granicą,
odarcia człowieka z resztek człowieczeństwa, unurzania wszystkich i
wszystkiego w brudzie, krwi i śmierci. Nikt nie jest święty. Świętość
jest mitem, a niebo jest zamknięte. Sądzę, że „Obława” jest najbardziej
niezwykłym, złowrogim, przemawiającym obrazem nihilizmu, jaki wytwarza
wojna, jaki widziałem w polskim kinie w ostatnich latach. Nie ukrywam, że „Obława” jest filmem w którym najbliżej do słów Grochowiaka:
Lubię brzydotę,
Jest bliżej krwioobiegu słów, gdy je przekręcać i udręczać…
Kreację żołnierza AK, który zostaje zgnieciony przez wojnę, i upokorzony do granic możliwości Dorociński powtórzył w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego.
Film ten niesłusznie pominięty na festiwalu w Gdyni jest niezwykłym jak
na polskie warunki i debatę o polskości w czasie wojny i po jej
zakończeniu. Rozmywa on granice wąsko pojętej „bogoojczyźnianej walki”.
Ta walka jest już zwyczajną walką z bandziorami sowieckimi, w której
siekiera jest równie dobra jak karabin snajperski. Jednak obraziłbym
Smarzowskiego posądzając go o politykowanie. „Róża” jest opowieścią o
miłości niemożliwej, ale krańcowo prawdziwej. Relacja miłosna jest tutaj
wariantem ewangelicznego „Noli me tangere”. Seks, czyli język
fizycznej miłości jest w tym filmie elementem przyniesionego przez
Sowietów odruchu zemsty, zniszczenia dawnego świata i stworzenia nowego,
proletariackiego. Nie wiem, czy ktoś odważyłby się w dzisiejszych
Niemczech na scenę zbiorowego gwałtu taką, jaką pokazał Smarzowski.
Żołnierze radzieccy byli i zachowywali się jak bydlęta, ale scena ta
jest też aktem samo-poświęcenia, miłości matki do córki, której pragnie
oszczędzić losu innych niemieckich kobiet. Niezwykłe jest też to, że
Smarzowski robiąc film o roku 1945 na Mazurach zrobił film o Niemcach, o
tożsamości, identyfikacji, próby opisania stanu POWOJNIA językiem,
którego polska historiografia dopiero się uczy. Mam na myśli „Wielką
trwogę” Zaremby.
Blog poświęcony historii - w szczególności historiografii i literaturze, i filmowi. Blog ten jest oficjalnym blogiem pisarza i historyka Wojciecha Dutki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
#recenzja Napoleon - Ridley Scott - wersja reżyserska (director`s cut)
To jest w zasadzie dopisek do recenzji filmu Ridleya Scotta "Napoleon" sprzed roku, którego wersję reżyserską mogłem obejrzeć na...
-
Proza Zofii Nałkowskiej należy do zapomnianej polskiej klasyki. Jej "Medaliony" są egzemplifikacją grozy okupacji hitlerowskiej w ...
-
Czytelniku cierpliwy tego bloga, Ochotę na tę książkę nabrałem, gdy tylko ją ujrzałem w księgarni. Wielkie tomisko autorstwa kolejnego bry...
-
Czytelniku, Myślę, że to dobra lektura na Wielkanoc. Książka Bernarda Hamiltona wpadła mi w ręce jesienią ubiegłego roku i znając...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz