czwartek, 18 stycznia 2018

Esej o polskim kinie wojennym III Rzeczypospolitej

Czytelniku, 

W roku 2008 w kwietniu przebywałem w Warszawie realizując ciekawą kwerendę w projekcie naukowym dotyczącym historii polskiego plakatu medycznego. Któregoś popołudnia zauważyłem na Krakowskim Przedmieściu ekipę filmową, pełno niemieckich żandarmów na ulicy, statystów ubranych w stroje z epoki. Mowa o "Czasie honoru", podkreślam dla wielu rodaków serial ten stanowi punkt odniesienia w dyskursie o niemieckiej okupacji i II  Wojnie Światowej. TVP wyprodukowała aż siedem sezonów, w tym specjalny opowiadający o Powstaniu Warszawskim. Śmiem twierdzić, że ci z historyków, którzy są raczej poglądów lewicowych i liberalnych nie docenili siły oddziaływania tego serialu. Myślę, że to on w odbiorze młodzieży kształtuje myślenie o okupacji niemieckiej w Polsce. Piszę o tym z zażenowaniem ponieważ obraz okupacji, jaki ów serial wyrabia u młodego widza, czy przeciętnie obytego Polaka z własną historią, jest bardzo fałszywy. Scharakteryzujmy pokrótce bohaterów tego serialu.

To nieskazitelne ikony. To personifikacje cnót wszelkich. Bracia Władek i Michał, ich Matka-Polka, prawdziwa i nieskazitelna pani doktor Konarska, niemal jak z medycznego mitu z „Na dobre i na złe”. Zakochany w niejakiej Wandzie Ryszkowskiej zawsze czysto ubrany Bronek, nieskazitelny Janek zakochany w ładnej Polce żydowskiego pochodzenia. A jakże, rodzina Sajkowskich jest zasygnalizowaniem Holocaustu, który w ujęciu tego filmu jednoznacznie kojarzy się z gettem ubranych ładnie ludzi, dzieci bawiących się na podwórku. Jak już trafia się kolaborant, to oczywiście Żyd, niejaki Mozler, były student profesora Sajkowskiego szantażujący ich biedną rodzinę przez dwa sezony. Kolaborantką jest osoba niepełnosprawna (sezon III). Mając takiego aktora jak Krzysztof Globisz reżyser filmu nie sprawił cudu: postacie z getta są wyprane z bólu. Są sceny, w ktorych filmowy Janek wchodzi do getta i wychodzi, wystarczy poczytać jak Jan Karski cudem wszedł do getta, jakie to było trudne. Żydzi, ktorzy są w tym serialu OK, to polsko-żydowska rodzina, która w gettcie znalazła się "przypadkiem". A pełnoprawny Żyd jest postacią negatywną, kolaborantem. Sa też polscy zdrajcy, ale nie tak dobitni jak Mosler. Błąd pars pro toto. Zgadzam się z krytycznym esejem o bzdurności tego serialu w eseju Kacpra Szuleckiego.Dzieci, młodzież wyrabiają sobie opinię o okupacji jako o wojnie i przygodzie. A tymczasem wyjście na ulicę w 1943 roku, to była wyprawa w ciemność.

http://kulturaliberalna.pl/2013/10/01/szulecki-wojna-z-plastiku-historia-z-kartonu-o-czasie-honoru/,

Oczywiście serial jest sprawnie zrealizowany przez Akson Studio, każdy odcinek dozuje z umiarkowanym okrucieństwem zbrodnie Niemców, ale za to bohaterskich czynów Polaków jest bez liku. I tak: Odbicie bez strat własnych więźniów jadących do Auschwitz (seria trzecia), udany zamach na gubernatora Fischera (seria czwarta), który chyba ginie w V serii i ożywa jak wampir i pojawia się w sezonie siódmym, napad na bank Rzeszy w gęstych uliczkach starego miasta w Warszawie (sezon drugi). Nawet jeśli pierwowzór miał miejsce, to dlaczego nie pokazuje się ceny, że za bohaterstwo płaciła Warszawa krwią? Jaka odpowiedź Niemców w filmie? Żadna. Narracja jest heroiczna, mityczna i bohaterska. Uproszczenie wojny i sprowadzenie jej do przygody jest właśnie użyciem historii jako alfabetu, o czym pisze niżej. Stąd bliżej do "Dział Nawarony" Allistaira MacLeina, choć ekranizację tą ogląda się z przyjemnością, a polski tasiemiec z narastającą irytacją. Bohaterowie zawsze wychodzą zwycięzcy, zostają ranni wielokrotnie przez okrutnego wroga, cierpią i leżą w szpitalu pod nadzorem matki-Polki oraz zakochanych w nim kobiet, i walczą, walczą, strzelając do niemieckich żołnierzy jak do kaczek i dokonują czynów heroicznych (zdobycia i sfotografowanie niemieckich rakiet koło Rzeszowa). Gdzieś między nimi pojawia się matka Ryszkowskiej-Różczki (Maja Ostaszewska nie wytrzymała patriotyzmu postaci przez nią granej i wycofała się po pierwszym sezonie), grana przez Ewę Wencel, nota bene pani Wencel jest też jednym z twórców scenariusza serialu. Wencel, skąd inąd bardzo dobra aktorka, co udowodniła w „Placu Zbawiciela” Krauzego, powinna otrzymać, tak jak inni twórcy scenariusza„Złotą Malinę” za najgorszy scenariusz na podstawie którego powstał serial wojenny. Jak można pisać scenariusz bez świadomości wagi wydarzeń historycznych, w oderwaniu od nich? Rok 1943, jakże kluczowy dla AK; rok powstania w getcie, aresztowania Grota-Roweckiego, sprawy katyńskiej został pominięty. Oczywiście pojawiają się wątki wzruszające – żydowski chłopiec ukrywany przez Wencel-Ryszkowską, Michał zakochujący się w femme fatale (naprawdę piękna Magdalena Boczarska ), którą nieszczęśliwie zastrzelił rodzony brat (sezon IV). Ale może nisłusznie atakuję Ewę Wencel. Może taka jest po prostu konwencja serialu, ciągnięcia w nieskończoność losu bohaterów, którzy poza nieszczęsnym Jankiem, który zginął w finale sezonu V, zawsze i wszędzie wychodzą cało. Czy mamy spodziewać się serii VIII w roku 1948? Czy seria IX będzie w 1951 roku?


Wszyscy mają niesamowite szczęście, a ilość nieprawdopodobieństw serialu jest wprost niewiarygodna. Błędów też, siostra Karola Ryszkowskigo (postać skomplikowana, brawo!) w sezonie pierwszym trafia do Auschwitz, choć obóz dla kobiet powstał tam w marcu 1942 roku, a w serialu mamy wiosnę 1941 przed atakiem Niemiec na ZSRR. Janek i Lena wchodzą i wychodzą z getta jak chcą (sezon II i III), Sajkowscy dostają mieszkanie w getcie sami. Intryga niemieckiego oficera jest naciągana. Jest tam kilka pokoi i ich rodzina mieszka sama. Wystarczy sięgnąć po publikację Jacka Leociaka, czy Barbary Engelking-Boni, żeby wypracować sobie obraz, jak wyglądało życie codzienne w gettcie. Nie było takiego mieszkania w "małym inteligenckim" getcie; gdyby było, w mieszkaniu Sajkowskich mieszkałoby 5 rodzin. Jak kogoś Gestapo aresztuje, tyleż razy jest wyciągany przez bohaterskie podziemie. Ryszkowska wyciągnięta z Pawiaka, Władek z Pawiaka, ilość ucieczek z Pawiaka z pewnością przewyższała wszystkie dokonania podziemia. Niemcy za każdym razem są idiotami, a idiotami nie byli. Byli źli, fakt, ale źli i inteligentni. Rozpracowanie znakomicie zakonspirowanego Grota 30 czerwca 1943 roku było wielkim tryumfem warszawskiego SD. O tym serial milczy. Dopiero od 1943 roku Armia Krajowa przeszła do ograniczonej akcji wymierzonej w kolaborantów, i niemieckich urzędników. Zastrzelono znienawidzonego szefa Arbeitsamtu. Akcja pod Arsenałem była tylko raz. Nie wyciągnięto nawet delegata rządu na kraj aresztowanego w 1943 roku, ale pal licho, Polak dziś dowiaduje się, że można było odbijać ile wlezie. W pierwszym dniu powstania esesman informuje Rainera, że są pod ostrzałem, po powstańcy mają "moździerze" (sic!). Nawet jeśli założyć, że jakimś cudem powstańcy zdobyć mogli moździerz, film sprawia wrażenie, że pierwsze dni powstania są oszałamiającym zwycięstwem. A tymczasem było odwrotnie. Pojawia się "inżynier" informujący, że powstanie będzie klęską, i szaleństwem. Tyle dobrze. Ryszkowska zostaje zesłana na roboty do Rzeszy (sezon IV), po czym znów cudownie zostaje odbita. Dwa razy odbita, uff, za dużo tego szaleńczego szczęścia. Scenariusz jest luźno oparty na historii, co można jeszcze zrozumieć, ale że jest nieprawdopodobny, tego nie sposób przyjąć do wiadomości. Serial jest mitem ku uciesze serc, jak Sienkiewicz tworzył mit ku ich pokrzepieniu.

Z kolei wróg jest w „Czasie Honoru” zaledwie zniuansowany. Niemcy są przeważnie głupi i brutalni, wyjątkiem jest Lars Reiner, postać specjalnie napisana dla Piotra Adamczyka, którego widok w mundurze oficera SS optycznie cieszy oko, choć jest jasne, że jest on wrogiem i musi przegrać, ale zachowuje swoje życie (sezon VI). Niemcy są albo bardzo głupi, albo diabelnie sprytni (oficer niemiecki podszywający się pod Tadeusza w wykonaniu Pawła Małaszyńskego – sezon trzeci). Oczywiście są też dobrze Niemcy (Otto, ukochany pani doktor Konarskiej), ale sprawia to wrażenie sztuczne, nierzeczywiste. Polka kochająca się w Niemcu w 1945 roku, to powodowałoby ostracyzm społeczny. Nasi bohaterowie urządzają Niemcom krwawe lanie (koniec sezonu III) zabijając w restauracji szefa warszawskiego Gestapo rodem z Krakowa (sic!), jego okrutnych katów, szefa Abwehry, niemiecką aktorkę (Karolina Gruszka – jak zwykle przepiękna). Za coś takiego Niemcy rozstrzelaliby z 500, może 1000 osób. Ale scenarzystka włączyła bieg uwznioślający; za coś takiego nic złego nie spotyka naszych bohaterów. O ubogości środków wyrazu scenarzystki świadczy fakt, że chłopcy dokonują tego samego numeru walcząc z wrogiem jeszcze okrutniejszym czyli z komunistami (sezon III z naprawdę dobrym Mirosławem Baką), czy w ogóle z PRL (sezon V I VI); napadają na teatr pełny sowieckich dygnitarzy porywając podłego oficera NKWD Zwonariewa (Grzegorz Damięcki). Rosjanie nie są zatem tak głupi jak Niemcy, ale są tak samo brani pod włos jak Niemcy. Wencel pisząc scenariusz porusza się po kliszach, utartych schematach i widać, że nie ma pojęcia o robocie scenarzysty.

Bracia Konarscy zawsze są zwycięzcami, nawet kiedy przegrywają. „Czas honoru” był po prostu oczywistą odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne mówienia o walce pod okupacją w sposób wzniosły oraz ideologicznie inny od komunistycznych do bólu, ale mimo wszystko pokazujących nędzę i dziki kapitalizm okupacji (znakomicie wykreowana postać Leona Kurasia) w „Polskich drogach” Morgensterna, czy mistrzowsko zrealizowanej, choć jeszcze bardziej gloryfikującej komunistów, „Stawki większej niż życie” tego samego reżysera.
Serial ten używa historii na zasadzie alfabetu; zjawisko to opisał szerzej prof. Marcin Kula w „Krótkim raporcie o używaniu historii”, Warszawa 2004.


Jeśli „Czas honoru”, jak czytam na profilu mej profesjonalnej koleżanki historyczki na facebooku, jest wskazywany przez recenzentów artykułów w czasopismach naukowych jako uprawnione odniesienie kulturowe wobec okupacji niemieckiej w Polsce (sic!), to ja się pytam, dlaczego historycy o orientacji prawicowej, a tych w Polsce jest większość, czepiają się PRL, że nie miała „polityki historycznej”? Mam świadomość, że to temat na osobny esej, może książkę, ale PRL przewyższała w swej polityce historycznej wszystkie bez wyjątku filmowe dokonania III RP. Jednak dlaczegóż się czepiam? „Czas honoru” opowiada okupację i pierwsze lata PRL w sposób mityczny, a mit jest przecież uprawnionym sposobem mówienia o historii. Pamiętam tekst Jerzego Topolskiego, że uprawianie historii jest zarazem walką z mitami i obowiązkiem dekonstrukcji tychże. Jak jednak można walczyć z wiatrakami?

Czy można przełamać obraz okupacji, jaki wyłania się z tego nieszczęsnego serialu? Czy można opowiedzieć okupację w sposób przemawiający do młodego widza? Pewną próbą była niewątpliwie ekranizacja „Kamieni na szaniec”, szkolnej lektury na której miały wychowywać się pokolenia Polaków w reżyserii Roberta Glińskiego. Na film, nie tylko dzięki szkołom poszło prawie 800 tysięcy ludzi, co jest wynikiem bardzo dobrym w skali naszej kinematografii.  W filmie tym mamy ten sam schemat, piękne młode buzie, na szczęście aktorów nieznanych do tej pory, przez co filmowe spojrzenie Glińskiego nabrało zaskakującej świeżości. Myślę, że uprawnioną jest teza reżysera, że każdy tekst można odczytać w inny sposób, swoisty dla klucza kulturowego danej epoki. A że żyjemy w czasach facebooka, histerycznych dzieciaków z liceów, uzależnionych od telefonów komórkowych, które w niezrozumiały dla mnie sposób przenoszą własne emocje na postaci z gier, kreskówek, słuchają muzyki, której nie rozumiem. Tak i Gliński nakręcił „Kamienie na szaniec” inaczej, pierwsze dwadzieścia minut w rytm szybkiej muzyki. Jego bohaterowie są eleganccy, ale biedni, mocna jest scena rozstrzelania ludzi, co widzą "Zośka" i "Rudy". Ginie w niej gołębiarz, mały chłopczyk. To bestialstwo Niemców rodzi coraz większą chęć oporu. Jednak nie ma w tej śmierci nic sakralnego; to nikogo nie zbawia. Gliński zrezygnował z wiernopoddańczej wizji, a jego film był ekranizacją lektury, ale w moim przekonaniu zadawał pytania dużo głębsze niż wyprany z jakiejkolwiek głębi „Czas honoru”. Gliński tym filmem na nowo próbuje nadać sens powtarzanego w naszej kulturze jak motto „Nie zabijaj”. Tym razem, „nie zabijaj, by sam nie zostać zabitym”. Filmowy „Zośka” w interpretacji Marcela Sabata jest piękny, ale zimny, czasami lucyferyczny. Tak jak "Czas honoru", aby mówić do współczesnej młodzieży, film jest wyprany z wątku religijnego. A tymczasem odniesienie religijne było ważnym kluczem kulturowym do zrozumienia świata pod okupacją.  

Śmierć „Rudego” i Zoskę zabija w dosłownym, ale i metaforycznym sensie. Jakże piękna jest scena, gdy „Zośka” dowiaduje się o odwołaniu odbicia więźniarki, i kiedy samochód z zamęczanym „Rudym” przejeżdża obok niego, obydwaj wyczuwają się, mimo że, się nie widzą. Zmasakrowany „Rudy” odwraca twarz w stronę przyjaciela wiedząc „szóstym zmysłem” (niech mi wybaczą wielbiciele Shalaymana), że on jest na ulicy. Piękna to jest scena i bardzo filmowa. Gliński nie zawahał się pokazać postaci nie utkanych z ojczyzny i ideałów, ale z krwi i ciała. Nie zawahał się w ekranizacji pokazać nagości i scen erotycznych, ale one są psychologicznie uzasadnione. Są przeciwwagą dla zabijania. Czym można pokonać śmierć niż afirmacją życia?

Uważam, że Niemcy są pokazani w nowej ekranizacji „Kamieni na szaniec” w sposób niezwykle przemawiający do wyobraźni widza. Zasługa dwu znakomitych niemieckich aktorów grających osławionych przez książkę Kamińskiego katów z Gestapo, z Alei Szucha, podoficerów SS, sadystycznego Ewalda Lange (znakomity Wolfgang Boos) i Heberta Schulza (ironiczny Heiko Raulin). Znakomicie są zbudowane sceny z ich udziałem, począwszy od pierwszego przesłuchania „Rudego” na Szucha, przez zrzucenie „Rudego” ze schodów, i oblewanie wrzątkiem. Siedziba Gestapo jest naprawdę miejscem umierania, zakrytym przed Miłosierdziem Bożym. Do rangi tortury graniczącej z wytrzymałością urasta zwykła woda w czajniku. Jednak film nie odpowiada w imię czego „Rudy” (bardzo dobry Tomasz Ziętek) z nosi te potworności? W imię czego ci chłopcy chcą ratować przyjaciela? Film Glińskiego, za co cenię go bardzo, pokazuje też cenę „Akcji pod Arsenałem”. Niemcy rozstrzelali 300 Warszawiaków. W idiotycznym „Czasie honoru” takich pytań jak Gliński się nie stawia. Tam bohaterstwo jest zawsze nagrodzone, a zło ukarane.

Znów świetna, filmowa scena; noc, leje deszcz, śmierć przyniesie karabin maszynowy, a ironiczny Schulz musi zastrzelić Warszawiaka śpiewającego kpiarską piosenkę w rytm melodii „Siekiera, motyka, piłka, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka”. Schulzowi nie chce się wierzyć, że Polak jeszcze śpiewa mimo że karabin maszynowy skosił wszystkich. Niemcy nie rozumieją istoty i sensu polskiego oporu, każącego odbić jednego człowieka, mimo śmierci 300 innych. Bestialstwo Niemców jest w tym filmie nieprzekłamane, a wyrok na nich wykonany przez harcerzy nie ma w sobie nic z heroiczności „skazuję cię na śmierć w imieniu Rzeczypospolitej”. Schulz przed śmiercią cierpi odrobinę tego, co zniósł „Rudy”. Mniejsza o historyczność wykonania wyroku na Langem, który zginął na placu Trzech Krzyży w środku dnia. W filmie harcerze dosięgają go na klace schodowej własnego mieszkania. Śmierć za śmierć, ale nikogo to nie zbawi. Klimat filmu Glińskiego jest posępny, może dzięki muzyce, obrazowaniu, sposobie prowadzenia kamery.

Z kolei „Miasto`44” jest bardzo ryzykownym filmem. Powierzenie tego filmu reżyserowi Janowi Komasie, autorowi „Sali samobójców” jest przełożeniem Powstania Warszawskiego na język rozhisteryzowanych dzieciaków, którym reżyser chyba sam jest. Jego bohaterowie mają skomplikowane relacje z rodziną  - tak powstaniec robiący przed bratem i histeryczną matką zabawę na ulicy, tak jak histeryczny nastolatek z „Sali samobójców” demonstracyjnie całujący posąg. Film Komasy jest filmem efekciarskim, bez większej głębi, w zasadzie bez sprawnego scenariusza. O ile w kamieniach na szaniec opozycja bohaterów z arystotelesowskiego dramatu „protagonista – antagonista” jest widoczna na zasadzie podwójności Zośka-Rudy naprzeciw Langego –Schulza, o tyle bohater Komasy nastolatek „Stefan”, jest paniczykiem bez korzeni. Nie wiadomo, za bardzo kto jest wrogiem, bo Niemców w tym filmie prawie nie ma. Obserwuje ów Stefan śmierć matki i brata rozstrzelanego na Woli, a potem równie beznamiętnie uprawia seks w gruzach z napotkaną akurat dziewczyną. Panseksizm, w jakim żyjemy codziennie sprawił, że seks na ekranie w ogóle mocno się zdewaluował. Nie ma nim ani krzty podniecającego suspensu Anity Ekberg i Marcello Mastroianiego w Fontanie „Di Trevi”. Rację ma więc Ridley Scott, który powiedział dziennikarzom dlaczego w jego filmach nie ma seksu, że zwyczajnie jest nudny, a dla aktorów upokarzający. Dlatego mistrz Ridley Scott nie pokazuje go: Komasa przeciwnie, próbuje budować jakieś przeżycia wewnętrzne bohaterów w obrębie tożsamości seksualnej ("Sala samobójców") i na siłę buduje kretyńską scenę seksu wśród wybuchających pocisków. Wątek religijny praktycznie nie istnieje. Ale to jestem w stanie zrozumieć; młodzież, jaką uczę, coraz mniej rozumie z religii i nie rozumie zasad wiary. Gdy dodamy, że Komasa zbudował oś dramaturgiczną filmu w kanałach, oraz podczas wybuchu czołgu-pułapki, nasza bohaterka, egzemplifikacja polskiej kobiecości druga dziewczyna zakochana w naszym bohaterze Stefanie, postanawia go uratować pod deszczem spadających szczątków ludzkich i krwi padającej jak deszcz. W sumie „Miasto`44” jest filmem bez scenariusza, słabym, epatującym okrucieństwem i w zasadzie pocztówką z umierającej Warszawy. Komasa nie zbudował nawet próby odpowiedzi na pytania: dlaczego jego młodzi bohaterowie idą do powstania, z kim walczą, co to jest Polska, za którą umierają, oczywiście w jego filmie musi być dobry Niemiec. Jest taki, nie zabija naszego bohatera. A gra go Max Riemelt, pamiętny bokser ze znakomitego niemieckiego filmu „Napola” (u nas tytuł „Fabryka Zła”). Dla mnie lubiącego niemieckie kino to taki mały rodzynek w tym niespecjalnie smacznym cieście.

Są inne wypowiedzi filmowe, wyprane z uproszczeń „Czasu Honoru”. Wstrząsająca „Obława” Marcina Krzyształowicza ze świetną rolą Marcina Dorocińskiego. W tym filmie Zło egzemplifikowane przez wojnę jest wszędzie i oblepia wszystkich jak błoto. Narracja filmowa jest alinearna. Sceny z przeszłości bohaterów przeplatają się, cofają, bądź biegną do przodu. Wszyscy mają w sobie tajemnicę, a zabijanie jest jak zarżnięcie wieprza na szynkę. Bohater grany przez Dorocińskiego prowadzi na egzekucję Ślązaka w mundurze SS (jakaż to mocna wypowiedź na tezę Kutza, że Ślązacy nie mieli wyboru) i rozmawia z nim o piłce nożnej, zwyczajnie, kto grał w jakim klubie, po czym strzela swej ofierze w łeb. Finalna scena gotowania zupy z ciała niemieckiego żołnierza nie jest jedynie ekspozycją makabry w stylu, jaki do światowego kina wprowadził Jonathan Demme w „Milczeniu owiec”. Kanibalizm jest ostateczną granicą, odarcia człowieka z resztek człowieczeństwa, unurzania wszystkich i wszystkiego w brudzie, krwi i śmierci. Nikt nie jest święty. Świętość jest mitem, a niebo jest zamknięte. Sądzę, że „Obława” jest najbardziej niezwykłym, złowrogim, przemawiającym obrazem nihilizmu, jaki wytwarza wojna, jaki widziałem w polskim kinie w ostatnich latach. Nie ukrywam, że „Obława” jest filmem w którym najbliżej do słów Grochowiaka:
Lubię brzydotę,
Jest bliżej krwioobiegu słów, gdy je przekręcać i udręczać…

Kreację żołnierza AK, który zostaje zgnieciony przez wojnę, i upokorzony do granic możliwości Dorociński powtórzył w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Film ten niesłusznie pominięty na festiwalu w Gdyni jest niezwykłym jak na polskie warunki i debatę o polskości w czasie wojny i po jej zakończeniu. Rozmywa on granice wąsko pojętej „bogoojczyźnianej walki”. Ta walka jest już zwyczajną walką z bandziorami sowieckimi, w której siekiera jest równie dobra jak karabin snajperski. Jednak obraziłbym Smarzowskiego posądzając go o politykowanie. „Róża” jest opowieścią o miłości niemożliwej, ale krańcowo prawdziwej. Relacja miłosna jest tutaj wariantem ewangelicznego „Noli me tangere”. Seks, czyli język fizycznej miłości jest w tym filmie elementem przyniesionego przez Sowietów odruchu zemsty, zniszczenia dawnego świata i stworzenia nowego, proletariackiego. Nie wiem, czy ktoś odważyłby się w dzisiejszych Niemczech na scenę zbiorowego gwałtu taką, jaką pokazał Smarzowski. Żołnierze radzieccy byli i zachowywali się jak bydlęta, ale scena ta jest też aktem samo-poświęcenia, miłości matki do córki, której pragnie oszczędzić losu innych niemieckich kobiet. Niezwykłe jest też to, że Smarzowski robiąc film o roku 1945 na Mazurach zrobił film o Niemcach, o tożsamości, identyfikacji, próby opisania stanu POWOJNIA językiem, którego polska historiografia dopiero się uczy. Mam na myśli „Wielką trwogę” Zaremby. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

#recenzja Napoleon - Ridley Scott - wersja reżyserska (director`s cut)

  To jest w zasadzie dopisek do recenzji filmu Ridleya Scotta "Napoleon" sprzed roku, którego wersję reżyserską mogłem obejrzeć na...