niedziela, 17 marca 2024

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024



Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez amerykańską akademię filmową jest w kinach od kilku dni. Ja wybrałem się po pracy w piątek do kina i o dziwo oglądałem film przy pełnym kinie. Polacy lubią chyba chodzić do kina w weekendy, rozrywka gwarantowana - chodzą zatem z kopami popcornu, zachowują się głośno i nagminnie spóźniają, co w przypadku tego filmu irytowało mnie bardzo. Film Glazera jest uważany za arcydzieło, ale ja widz skromny, wymagający i jeśli miałbym powiedzieć coś nieskromnego o sobie - znający się akurat dość dobrze na budowie narracji/pisania scen - mam do zaproponowania Państwu coś ciekawego w tej recenzji, mam nadzieję. 

Dorobek reżysera niestety nie jest imponujący, dlatego też jego nazwisko niewiele mi mówiło. Wziął się za temat arcyważny i niezwykły, gdyż Zagłada od czasów "Pasażerki" Andrzeja Munka nie była pokazywana w poważnym dziele filmowym od strony kata/katów. W literaturze i owszem. Dziś temat Zagłady zszedł przeważnie na poziom powieści popularnej, nad czym boleją badacze Zagłady, chcący utrzymać jej bezprecedensowy charakter w kulturze. Tymczasem kultura się zmienia, przesuwają się jej nie tylko akcenty, ale całe paradygmaty. W naszej epoce paradygmat mówienia o Zagładzie przesunął się do popkultury czego akademicy nie rozumieją. Pisze o tym dlatego, bo film Jonathana Glazera pragnie uchodzić za film opiniotwórczy, ważny, przełomowy. Wystarczy poczytać sobie, co na ten temat piszą środowiska pragnące uchodzić za opiniotwórcze - "Krytyka Polityczna", "Tygodnik Powszechny" czy w ostateczności Gazeta Wyborcza. W moim przekonaniu niestety umiejętności reżysera nie pozwoliły na stworzenie arcydzieła. Można bowiem wziąć na warsztat samograj - temat powalający i nie potrafić stworzyć z niego arcydzieła. W moim przekonaniu tak się właśnie stało. Jestem jestem winny Państwu wyjaśnienie dlaczego. 

Pisanie scenariusza filmowego jest pochodną pisania dramatu, tak jak powieść - jest to tylko pewna wariantywność rozpisania opowieści, historii, stworzenia bohaterów, skreślenia punktów zwrotnych tak postaci, jak całości filmu. Po obejrzeniu i analizie tego filmu, na którą potrzebowałem pewnego czasu, dochodzę do wniosku, że scenariusz musiał zostać oparty na innym typie opowiadania. Z punktu widzenia sztuki narracyjnej - tworzenie scenariuszy to też jest rodzaj creative writing - film nie jest klasyczną opowieścią. Nie ma tutaj jednego protagonisty i antagonisty. Sposób opowiadania Glazera też jest dziwny. Jaka jest rola ciemnego ekranu na początku filmu? Jaka jest rola przerywników w czasie filmu, gdy widz widzi tylko czerwony lub biały ekran? Zgadzam się, że Glazer przyjął koncepcję opowiadania jak gdybyśmy oglądali reality show, aktorzy szczególnie drugoplanowi graja raczej w sposób performatywny, a nie aktorstwa dramatycznego. 

Film i sposób opowiadania reżysera ratuje dwójka wybitnych niemieckich aktorów. W roli Hedwig Hoess wystąpiła wybitna Sandra Hüller, natomiast w roli komendanta Auschwitz Rudolfa Hoessa widzimy znanego z wielu niemieckich produkcji takich jak "13 minut" czy serialu "Babylon Berlin" (gdzie zresztą śpiewa) bardzo dobry Christian Friedel. Ale ratują oni film klasyczną sztuką aktorską, właśnie dramatyczną. Hedwig, gdy dowiaduje się o przeniesieniu męża do Berlina gwałtownie oponuje i ta rozmowa z mężem nad rzeka Sołą jest naprawdę mistrzowska. Żona mówi do męża "To jest nasz lebensraum - to jest nasza przestrzeń życiowa". W tym momencie muszę odnieść się właśnie do tytułu filmu, który w moim przekonaniu został dobrany niefortunnie. Otóż termin strefa interesów - das Interessengebiet des KL - odnosi się w historiografii do zamkniętego dla Polaków trójkąta terenu między rzekami Wisłą i Sołą, z trójpierścieniowym systemem straży. Strefa interesów oznacza, że tam gdzie dokonuje się mord, jednocześnie SS ma zarabiać pieniądze. W filmie są przebłyski tego myślenia - gdy komendant mówi do najstarszego syna, że będzie komendantem wszystkich komendantów w Berlinie i będzie optymalizował zyski. Po obejrzeniu filmu uważam, że tytuł bardziej odpowiadający temu, co widzimy jest właśnie "Przestrzeń życiowa" - właśnie prywatna przestrzeń Hoessa i jego rodziny. 

Zresztą Glazer zaledwie szkicuje te rodzinę, i scenariusz nie pozwolił Sandrze Hüller w pełni pokazać dramatyzmu pozostawionej samotnej i zakochanej w mężu kobiety, która jest  świadoma tego, co dzieje się za płotem. Nie dowiadujemy się niczego o dzieciach komendanta: czy wiedziały gdzie są? Najstarszy syn przecież wiedział (o tym niżej). Gdy Hedwig warknęła na służącą, wiemy, że ona też jest potworem. Zresztą dochodzę w tym miejscu do najgłębszej warstwy filmu. Otóż w blurpie reklamowym Gutek Film czytamy, że filmowe dzieło Glazera pozwala nam doświadczyć banalności zła! Otóż termin ten wprowadzony do kultury przez Hannah Arendt jest historycznie nieprawdziwy. Nie ujmuję przy tym intelektualnej wielkości Arendt w chwili, kiedy tworzyła to pojęcie na opisanie podczas procesu w Jerozolimie postawy Adolfa Eichmanna, szefa wydziału IVB4 z Gestapo w Berlinie, odpowiedzialnego za logistykę Zagłady. Tymczasem w filmie Glazera to pojęcie używane jest jako reklamowy blurp, ale właśnie przyjęta koncepcja opowiadania sprawia, że to nie jest "banalne zło". Decyzja o zastaniu zbrodniarzem nie może być banalna w przypadku Hoessa i jego rodziny. Uwarunkowanie tej zwykłej, wydawałoby się rodziny, odbywa się w przestrzeni obok obozu, której nie widzimy. Filozoficzne decorum tego filmu nie jest zatem trafne. Tezę Arendt sfalsyfikował David Ceasarani w znakomitej biografii Eichmanna. Ona jest terminem z historii filozofii, dziś nieprawdziwym w odniesieniu tego, co wiemy o Zagładzie i jej sprawcach. 

I tutaj dochodzę też do sedna narracyjnego. Są w filmie tylko dwa momenty, gdy widzimy horror - syn komendanta bawi się na łóżku złote koronki zębowe - a sam komendant gdy łowi ryby w sole wyławia ludzką szczękę. W moim przekonaniu to za mało. Dlaczego? Decydując się na opowiedzenie życia rodziny komendanta jako tematu filmu, a zatem powiedzenia o Zagładzie nie wprost, należało użyć - jestem świadomy tego, co piszę - zasady kontrastu. Można zrobić 100 minut słodkiego życia rodziny komendanta, ale przez 5 minut - jedną mocną sceną z wnętrza obozu, trzeba to skontrastować. Jeżeli film Jonathana Glazera ma być intelektualną płaszczyzną opowiadania Zagłady w latach dwudziestych XXI wieku, to nie kupuję tego filmu. To znaczy, że nie da się dziś zrobić takiego filmu jak "Pasażerka", gdyż im dalej oddalamy się czasowo od Zagłady, tym bardziej zaciera się w ludziach umiejętność jej rozumienia. Na przykład w krajach arabskich, nienawidzących Izraela za to, co od lat czyni z Palestyńczykami, ten film będzie totalnie niezrozumiany. Dla połowy Amerykanów jedzących swoje hamburgery w kinie i Niemców siedzących na meczach Bundesligi ten film nie zostanie zrozumiany z powodu udziwnienia narracyjnego. 

Gdy komendant wyjeżdża Glazer traci pomysł na tempo filmu i jego zwieńczenie. Widać wyraźnie dwie narracje, złamane. Czemu służą sceny z Berlina? Dlaczego dwa razy w filmie opowiedziana jest miłość komendanta do zwierząt - zachwyca się pieskiem jakiejś berlińskiej frau. Nie widzimy jego żony. Glazer nie miał odwagi - albo zabrakło pieniędzy - na pokazanie zaangażowania komendanta w masakrę węgierskich Żydów. Proszę sobie przypomnieć znakomity film "Syn Szawła" sprzed kilku lat. Sceny z współczesnego muzeum świadczą o tym, że reżyser nie miał pomysłu na spuentowanie, jakieś twarde podsumowanie filmu. Horror obozu to ścieżka dźwiękowa słusznie nagrodzona Oscarem. Jednak w kinie trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Esse est percipi. Istnieć to być postrzeganym. 

Dla mnie film Jonathana Glazera "Strefa Interesów" to niezwykle ciekawy eksperyment narracyjny w kinie. Całość ratują aktorzy, jednak film jest dziwnie nakręcony, ze złamaną linia narracyjną. Dla mnie to stracona szansa na wielki, może największy film o Zagładzie w XXI wieku. 

Ocena 7/10  (ze względu na grę aktorską Sandry Hüller).  

 

niedziela, 10 marca 2024

Recenzja #Biała odwaga, reż. Marcin Koszałka, 2024


Film Marcina Koszałki "Biała odwaga" obejrzałem w piątek przy pełnym kinie. Film jest reklamowany jako obrazoburczy. Rzeczywiście, można było się spodziewać jakiejś przełomowej narracji pokazującej zdradę górali, mieszkańców Podhala podczas II wojny światowej. Ponoć film podzielił sfery rządzące prawicy, ponieważ jeden z ministrów nie chciał finansowania filmu ze środków PISF, a drugi chciał. W ten sposób najnowszy film Marcina Koszałki, zdolnego operatora zdjęć filmowych na przykład do filmów "Ciemno, prawie noc", który do tej pory zrobił samodzielnie jeden całkiem udany film fabularny "Czerwony Pająk". Temat śliski, zwłaszcza, że jak przekonywała profesor Magdalena Micińska, autorka znakomitej książki "Zdrada, córka Nocy. O wyobrażeniu zdrady i zdrajców w polskim piśmiennictwie i historiografii polskiej" temat zdrady nigdy nie był w Polsce popularny. Polacy nie lubią zdrajców, ale nie chcą też o nich mówić. 

Z tego powodu Marcin Koszałka poszedł w kierunku czegoś, co może się sprzedać. A mianowicie zaserwował nam opowieść o nieszczęśliwej miłości dwu braci do tej samej kobiety. Klasyka dramaturgii. Ale muszę przyznać, że przeniesienie tego schematu do filmu o góralach okazało się bardzo ciekawe. Film jest zrobiony w gwarze góralskiej, po polsku i po niemiecku, jednak nie rozumiem, dlaczego sekwencje w gwarze góralskiej były tłumaczone na klasyczny polski, skoro ta gwara nie jest żadnym językiem, a jedynie wariantywnością lokalną języka polskiego? Tak jak po śląsku wszystko jest zrozumiałe. Film ten wpisuje się też w opowiadanie polskiej historii poprzez opowiadanie poprzez etniczność. Świetnym przykładem takiego kina był oczywiście "Kamerdyner" Filipa Bajona. 

Konflikt braci rodzi oczywiście zdradę. Sam ten proces jest pokazany bardzo wiarygodnie pod względem psychologicznym. Przy okazji główny bohater Jędrek, grany wspaniale przez Filipa Pławiaka jest bohaterem tyleż tragicznym, ile nikczemnym, pięknym i jednocześnie zawikłanym, pod koniec mającym gorzką świadomość swojej zdrady. Koszałka pokazuje też bez litości wady górali, w tym chciwość. Właśnie to też jest powód zdrady, szczególnie gdy te rodziny góralskie domagają się od Niemców sklepów zrabowanych Żydom. Wydaje mi się, że film opera się też na udanej grze dwu aktorów - wspomnianego Pławiaka, którego bohater wspina się na Kościół Mariacki w Krakowie w popisie przed publiką (ciekawe jestem jak to zostało sfilmowane) oraz bardzo dobrego w roli niemieckiego naukowca Jakub Gierszał. Ich relacja opiera się na fascynacji górami - tutaj zagwozdka w postaci tytułu "Bała Odwaga" to puder do dłoni, który pomaga w przyczepności do skał. Nie wiem, ale wydaje mi się, że te relacja jest dwuznaczna. Reżyser nie tłumaczy powodu, dla którego młody niemiecki naukowiec po studiach interesuje się prostym Góralem. 

Warto wspomnieć oddzielnie o zdjęciach - Koszałka fenomenalnie filmuje Tatry, ich potęgę i surowość, szczególnie zimą, co potęguje tylko surowość tła filmu. Górale to w istocie okrutni ludzie, bo żyją w okrutnym środowisku. Związek górali w tym filmie z górami jest iście organiczny - niesamowite są sceny, gdy pochówki górali są w skałach w grocie góry. To jest bardzo filmowe i bardzo mocne. 

Ten film, mimo że jest ciekawie zrobiony, wydaje mi się, że nie przynosi przełomu w dyskusji o zdradzie na Podhalu. Romantyzowanie bohaterów w kierunku którym Koszałka poszedł  jest zrozumiałe fabularnie, ale nie wyczerpuje zagadnienia. Szkicuje go. Zadaje pytania. Ale pozostawia z niedowartościowaniem - jak w scenie kiedy ubek grany przez jak zwykle świetnego Adama Woronowicza drze listę zdrajców z dosadnym komentarzem. Zdrada była i co z tego. Górali trzeba lubić. Jak misia na Krupówkach z Zakopanem. 

Moja ocena 7/10 
 

niedziela, 3 marca 2024

#Diuna, reż. Denis Villeneuve


"Diuna" a właściwie cały cykle powieści  Franka Herberta jest jedną z najbardziej klasycznych narracji współczesnej literatury science-fiction, który który jednak wychodzi poza schemat. Jest to bowiem metafora fundamentalna, a więc mit opowiadający o ludziach oraz kreacji państwa i religii. W moim przekonaniu religia, szczególnie fascynacja Herberta Islamem, jest aż nadto widoczna w powieści nie jest jednak clou w dwuczęściowym filmie Denisa Villeneuve. Po obejrzeniu w kinie dwu części zastanawiam się, jak opisać to w jakim sposób Villeneuve przesunął akcenty. Tezą fundamentalną Franka Herberta jest to, że to religia jest czynnikiem który kreuje imperia. Oczywiście owe imperia mogą mieć granice, toczyć wojny, ale są także takie, które są imperiami ducha. Takim imperium było Bizancjum, które swoim powabem kultury przetrwało w religii prawosławnej w Rosji i takim imperium jest współcześnie Islam, który bezsprzecznie stanowi ogromną część współczesnego świata. W filmie religia jest potraktowana jako produkt zakonu Bene Gesserit, który dzięki niej kontroluje świat. W moim przekonaniu w powieści religia fremenów jest rudymentarna, oparta o jakiejś tajemnicze decorum. W filmie tak nie jest.  

Film jest przede wszystkim opowieścią o stwarzaniu lidera, jakim jest książę Paul Atryda. Ta postać rzeczywiście jest w centrum, przede wszystkim dzięki najpopularniejszemu i najbardziej zdolnemu aktorowi młodego pokolenia jakim jest Timithy Chalamet. Aktor jest w tej roli bardzo wiarygodny, szczególnie w ostatnich scenach, w których Paul godzi się na swój mesjański los, jednak nie przypominający Jezusa i jego samoofiary, ale właśnie Muhammada, proroka Islamu. Ten film jest również opowieścią o kapitalizmie opartym na grabieży. Wszyscy potrzebują melanżu, nazywanego w filmie przyprawą i wszyscy muszą eksploatować planetę Arrakis. Fremeni symbolizują wykorzystywany lud przez imperialistów, który wyzwala się poprzez rewolucję religijną. Film jest zachwycający wizualnie.  

Aktorsko też wygląda dobrze, zarówno postaci Harkonnenów, Atrydów. Wzruszył mnie Christopher Walken jako imperator Shaddam IV. Świetny jest Stellan Skarskgaard jako baron Vladimir Harkonnen. Znakomite są role kobiece.

Polecam.  

           


 

czwartek, 1 lutego 2024

Recenzja: Kos, reż. Paweł Maślony, #kos #recenzja

 



Idąc dopiero dziś do kina miałem dwojakie wrażenie. Kościuszko i jego powstanie jest w polskim filmie i w polskiej powieści całkowicie przemilczane. Kościuszko wylądował w PRL na banknocie 500 złotych, ale w jakiś szczególny sposób władza ludowa nie zrobiła o nim filmu na miarę "Potopu" czy "Krzyżaków", co jest zrozumiałe zważywszy na fakt, że Kościuszko walczył przede wszystkim z Rosją Carycy Katarzyny Wielkiej (niemiecki, a konkretnie pruski desant na tron Rosji Zofia von Anhalt-Zerbst). III Rzeczpospolita, poza niedocenionym i genialnym "Szwadronem" Machulskiego nie zrobiła liczącego się polskiego filmu historycznego (który nie byłby koprodukcją jak "Pianista" Polańskiego) do dzisiaj. Nie będę liczył tutaj idiotycznych komiksowych filmów Hoffman "Ogniem i Mieczem" i "Bitwa Warszawska". Największym osiągnięciem zaś polskiej telewizji jest "Czas honoru" 20008-2014, bo trudno poważnie traktować tak zwane produkcja tożsamościowe za czasów PiS - nie dało się ich oglądać. Oczywiście skrzywdziłbym tutaj "Kamerdynera" Filipa Bajona, ale jest to film szczególny, konkretyzujący się na losach Pomorza, w jakiś sposób regionalny, choć mający swoją klasę. 

Jak sklasyfikować "Kos"? Bo to jest jasne, że to nie jest film o powstaniu kościuszkowskim, którego mitem fundamentalnym i w pewien sposób niedoścignionym jest "Panorama Racławicka" Jana Styki i Wojciecha Kossaka, która weszła do krwioobiegu polskiego . Ten film jest reklamowany jako western i gdyby przyjąć taką perspektywę to jest dobry film. Jasno określony bohater, polski chłop Ignac (w tej roli rozczulający Bartosz Bielenia) jest pozytywnym bohaterem uciekającym przed sadystyczną szlachtą. Kościuszko (Jacek Braciak zawsze dobry w swych rolach) i bardzo zabawny Jean Lapierre ( w tej roli Jason Mitchell, import z USA) ratują go z opresji niczym w "Django" Quentina Tarantino. Zresztą ten film ma w sobie coś z tego anty-westernu. W to wszystko wmieszali się Rosjanie z kapitalnym Robertem Więckiewiczem jako ich okrutnym i niepozbawionym finezji w okrucieństwie rotmistrzem. Jako film akcji jest kapitalny, ma swój rytm, krwiste postacie, świetnie nakreślone i co mnie cieszy bardzo wróciła w małej roli Joanna Szczepkowska, którą wciąż szanuję bardzo za rolę pani Royskiej w "Sławie i Chwale" według Jarosława Iwaszkiewicza. 

Ten film jednak należy rozumieć z nową narracja o historii Polski, która przebiła się wraz z głośną i bardzo mocno jasno określoną ideologicznie książką Adama Leszczyńskiego "Ludowa historia Polski", wyd. WAB, 2020. Ten film jest tak naprawdę opowieścią o nędzy i wyzysku chłopów, katowanych przez demoniczną i groteskową polską szlachtę. W myśl wywodów Leszczyńskiego, na których recenzję muszę się w końcu odważyć, ten film sugeruje, że zbrodnie polskiej szlachty na ludzie dorównują tym zbrodniom wyrządzonym przez białych plantatorów Południa USA czarnoskórej ludności. Jest zresztą w tym filmie taka scena, gdy nasz wydelikacony Ignac pokazuje nagie plecy Lapierrowi ukazując swoje blizny, czym nakłania Afroamerykanina do pokazania własnych po bacie właścicieli niewolników. Blizny się zgadzają, są takie same. To takie same ofiary wyzysku. Szlachta zaś w tym filmie składa się albo z postaci idiotycznych i okrutnych (Łukasz Simlat ukłony) albo inteligentnych, chciwych i okrutnych ( Piotr Pacek ukłony). Oto czysta interpretacja marksowska, w tym rozważań szkoły frankfurckiej. Jest jasno określony wyzysk, ofiara i kat. To bardzo filmowe. 

Ale na jako film historyczny brakuje mi niuansów. Kościuszko nie wyzwolił chłopów spod feudalnego panowania szlachty, bo zrobi to dopiero...Car Aleksander II w 1864 znosząc osobiste poddaństwo chłopów na fali uderzenia w szlachtę, odpowiedzialną na równi z duchowieństwem za powstanie styczniowe. Jednak zgodnie z moją teorią, że reżyser ma pełne prawo do pokazania historii jako plastycznego tworzywa, nie zamierzam tropić nieścisłości historycznych. Nie moja to rola. Jednak najsłabiej jako postać historyczna został tutaj potraktowany Kościuszko - jako bohater drugiego planu. Gdy Lapierre pyta go: Co dalej? Kościuszko patrzy na zgliszcza i milczy. Czyżby tylko tyle reżyser miał do powiedzenia o esencji powstania narodowego? A może na więcej po prostu zabrakło pieniędzy. Dwadzieścia dwa miliony złotych to jest duża kwota, ale nie na epicki film historyczny. 

Film "Kos" w reżyserii Pawła Maślony jest dobrym, ciekawym i wartkim filmem akcji, ale jeśli to jest najlepszy film polski w roku 2023, to "Kamerdyner" Bajona został mocno skrzywdzony. Jako film historyczny jest to film bez epickiego rozmachu. W scenie mordowni we dworze, kręconej nocą, nie wiadomo kto kogo bije. Nie potrafimy robić wielkich widowisk historycznych. Jednak "Kos" jest miarą współczesności i patrzenia na historię Polski z perspektywy lewicowej - szlachta nie była aż tak jednoznacznie idiotyczna - jako na historię spętanego przez panów ludu. 

Moja ocena 7/10 (choć chciałem dać 6)

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...