niedziela, 19 sierpnia 2018

Recenzja: Teatr Śląski Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci. Teatr Śląski.





Czytelniku,

Leni Riefenstahl była niemiecką reżyserką filmów propagandowych, które tworzyła w okresie III Rzeszy. Najsłynniejszym z nich był "Tryumf woli" uznawany z jedno z najwybitniejszych propagandowych dzieł gloryfikujących nazizm i samego Adolfa Hitlera. Riefensthal żyła 101 lat (sic!) i zmarła w roku 2003. Jej postaci, a konkretnie uwikłaniu sztuki filmowej (w ogóle sztuki) w zbrodniczą ideologię miał dotyczyć spektakl, jaki miał premierę 5 listopada 2016 roku w Teatrze Śląskim (ze współpracą Galeria Szyb Wilsona). Miał, bo niestety jest to przedsięwzięciu zupełnie nieudane. Zaraz jednak wyjaśnię na czym polega porażka twórców spektaklu. A jest to porażka bolesna i niestety, przykro mi to pisać, ze strony teatru nie ma ani jednej krytycznej recenzji: 
https://www.teatrslaski.art.pl/strefawidza/spektakl/64


Tekst napisali Iga Gańczarczyk, Łukasz Wojtysko, a wyreżyserowała go Ewelina Marciniak, reżyserka, która ma na swoim koncie "Morfinę" na podstawie prozy Szczepana Twardocha. Zamierzenie było szczytne - ukazania w przeddzień śmierci w wieku 100 lat Riefensthal jako starej kobiety, do której przychodzą (w jej umyśle) różne postaci, w tym sam Hitler, Goebbels, a narratorką ma być Elfride Jelinek, nagrodzona Noblem, obsesyjna pisarka austriacka mająca uchodzić za głos rzeczywistości, nakłaniający Leni do wyznania swoich win. W najgłębszej wersji narracyjnej spektakl miał potępić faszyzm, wykorzystanie sztuki przez władze państwowe, totalitaryzm myśli, nie przypadkowy jest czas pokazania tego spektaklu - twórcy chcieli wykazać, że sztuka w Polsce poddawana jest podobnej presji pod rządami PiS. Wydarzenie pod koniec spektaklu w dniu 9 listopada utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest to przedsięwzięcie zupełnie nieudane artystycznie i literacko.

Podstawową słabością spektaklu jest sam tekst Gańczarczyk i Wojtysko. Nie wydobył on z postaci Riefensthal dramatyzmu - zakłamania, hipokryzji, jakiegoś wewnętrznego wahania. Postać Leni grana przez Małgorzatę Gorol zupełnie ginie w spektaklu ukryta pod groteskową maską, która uniemożliwiała widzom ujrzenie warsztatu aktorki, jak gra, jak pokazuje emocje. Widząc spektakl z piątego rzędu miałem wrażenie, że tekst uniemożliwiał aktorom po prostu granie. Dialogi nie były spójne - mówiąc delikatnie -  sztywne jak bielizna schnąca na mrozie. Jednak mam teraz pewność, że typ teatru, jaki oglądałem w Galerii Szyb Wilsona, traktował tekst zupełnie drugorzędnie. Ważne było to, co widzowie mają zobaczyć. A mieli być zaszokowani, jak do niedawna w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Zresztą związek między tym teatrem nie polegał tylko na tym, że zagrała w nim pani Gorol.

Nazistowska przeszłość Riefenstahl, jej filmowo-erotyczne przygody w Afryce w latach siedemdziesiątych XX wieku, jej starość - wyimaginowany dialog z Marleną Dietrich - to wszystko stanowiło decorum w obrębie którego rozgrywa się spektakl. Fundamentalnym założeniem Marciniak jest chęć upokorzenia widza/odkłamania go/ zaszokowania poprzez niezwykle agresywną  i wulgarną seksualność. Pragnę podkreślić, że nie jestem bigotem i nie szokuje mnie nagość w filmie czy teatrze, jeśli ma swoje uzasadnienie artystyczne. Rzecz w tym, że tego uzasadnienia nie daje sam tekst Gańczarczyka i Wojtysko. Mam uzasadnione wrażenie, że Ewelina Marciniak upajała się ukazując zbliżenia analno-genitalne tancerzy. Jakże znaczące było to, że tancerze kucając wypinali swoje tylne części ciała w stronę widowni. Miał być to "taniec dzikich" nawiązujący do słynnej książki Bronisława Malinowskiego traktującej o seksie dzikich, niczym nie skrępowanej sile życia, a zarazem nawiązanie do afrykańskich wojaży samej Riefenstahl.  

Niestety, wulgarność spektaklu Marciniak sprawiła, że ten pierwotny sens uległ rozmyciu i widz otrzymał quasi-pornograficzną wizję reżyserki, która przyznaje seksualności znaczenie większe i nie mające nic wspólnego z bohaterką sztuki. Riefenstahl dzięki masce jest odczłowieczona, jest postacią androgeniczną, wypraną ze swojej płci. Nie mam także wątpliwości, że taki jest zamierzony cel Marciniak. Seks jest kluczem do interpretacji postaci niemieckiej reżyserki rozpiętej między irytującą postacią Jelinek i imitacją jej kochanka Horsta. Postać to tym ciekawsza, że grała ją naga kobieta (Agata Woźnicka) ubrana jedynie w gadżet z hard porno - nienaturalny czarny dildo. Między nimi nie istnieje żadna relacja. Obie aktorki Woźnicka i Gorol zupełnie nie miały pomysłu, jak oddać łącząca ich więź jako kobiety i mężczyzny.

Zaszokowanie analno-genitalną ekspozycją seksu było jednak kontrfaktyczne. Ani śmieszne, ani straszne. Po prostu żałosne. Jednak ta płaszczyzna "spektaklu" w reżyserii Marciniak znana jest w Polskim Teatrze ostatnich kilku lat z seksualnych ekscesów Jana Klaty w Teatrze Starym w Krakowie, który stał się jedyną swego rodzaju anty-sceną w Polsce, unurzaną w obrzydliwości rozumianej jako konieczność ciągłej i artykułowanej wulgaryzmami i seksem prowokacji. To jeszcze można zrozumieć. Ja natomiast jako profesjonalny historyk zarzucam twórcom spektaklu coś innego, co właśnie dotyczy historii używanej w tym spektaklu w sposób utylitarny. Chciałbym zadać pytanie Państwu: czy czyniąc Hitlera śmiesznym Marciniak oraz twórcy spektaklu uczynili śmiesznym jego zbrodnie? Czy śmieszny Hitler dokonywał równie śmiesznych zbrodni? Jak tak można użyć historii?  Dam Państwu prosty przykład. Steven Spielberg kręcąc przed laty mało śmieszny film "1941" z Melem Brooksem nie rozumiał tego, co zrozumiał kręcąc Listę Schindlera: naziści i ich zbrodnie na ludzkości nigdy nie byli śmieszni, ponieważ w ten sposób artysta poniża pamięć tych wszystkich, których Hitler mordował w imieniu i dla narodu niemieckiego. Dlaczego spektakl musiał być tak wulgarny, epatujący ordynarnymi seksualnymi gadżetami? Co Marciniak osiągnęła w ten sposób? 

Spektakl "Leni Riefenstahl: epizody niepamięci" dopuszcza się tego samego grzechu. Czyniąc nazistów śmiesznymi urąga pamięci ich ofiar.

Intrygujące jest przewijające się trio postaci - Hitler, Heinrich Hoffman (zupełna pomyłka artystyczna - fotografem i filmowcem Hitlera był Franz Bauer, mający jako jedyny pozwolenie filmowania Hitlera w czasie jego prywatności) oraz grany przez młodocianego aktora Joseph Goebbels (skandalem jest wykorzystanie do takiego spektaklu młodocianego aktora - za kulisami nie widział aktorki ze sztucznym fallusem? ). Dlaczego Goebbelsa miał grać nieletni aktor? Otóż owi Hoffman, Hitler, Goebbels (jedyna postać bez maski), w asyście Magdy Goebbels oraz Ewy Braun takoż ukrytych pod maskami, zostali wystylizowani na śmieszne straszno-śmieszne, wyginające ciała, nienaturalnie gestykulujące i deklamujące dialogi ze sztucznie akcentowanymi niemieckimi słowami. Postaci te tracą całkowicie dramatyczny wymiar stając się surogatami osobowości, które mają przedstawiać. Nawet jeżeli taka, a nie inna stylizacja Hitlera jest zamierzona, osiąga ona skutek odwrotny od zamierzonego. Uważam, że wprowadzając takie mnóstwo postaci twórcy spektaklu zupełnie się pogubili. Mnóstwo postaci, mnóstwo niedokończonych i niedomkniętych wątków. Porażka na całej linii - słowa, obrazu, gestu i muzyki, zupełnie niekoherentnej z przedstawieniem.

Nie mam nic przeciw odważnym spektaklom. Jako przykład artystycznej ekspresji można pokazać spektakl Teatru Dramatycznego "Bent" opowiadający prześladowanie homoseksualnych mężczyzn w III Rzeszy, czy odważne obyczajowo, ale świetnie zainscenizowane spektakle w Teatrze Bez Sceny w Katowicach.  Porażka Teatru Śląskiego w spektaklu w reżyserii Eweliny Marciniak polega na świadomym rozmyciu historycznej wymowy nazistowskich i niemieckich zbrodni poprzez zastosowanie zupełnie nieudanego artystycznie pastiszu.  Leni Riefenstahl mogłaby stać się wielopłaszczyznową i bogatą w interpretację postacią genialnej reżyserki uwikłanej w potworny reżym. Mogłaby, ale tak się nie stało. Porażka polega także na próbie ukazania przez Marciniak i zespół aktorski tej zależności, a zarazem na niemożliwości i nieumiejętności pokazania jej. Rozmach inscenizacyjny, światło, muzyka mogły pomóc aktorom, a nie zrobiły tego. Maski na twarzach aktorów nie pomogły im grać, mimo szczerych chęci aktorów do wydobycia "życia" z granych postaci.

Po prostu bardzo słaba wydmuszka, która jest po prostu pusta i dęta jak bielizna Leni Riefenstahl schnąca na mrozie. 

środa, 1 sierpnia 2018

Alexandra Richie, Warszawa 1944. Tragiczne powstanie, wyd. W.A.B, Warszawa 2014






Alexandra Richie, Warszawa 1944. Tragiczne powstanie, tłum. Zofia Kunert,
wyd. W.A.B, Warszawa 2014


Czy można w Polsce wydać lepszą książkę o Powstaniu Warszawskim niż osławiona i wydana równo 10 lat temu monumentalna w swej wymowie książka Normana Daviesa „Powstanie `44”? To pytanie nieznośnie krążyło wokół mnie przez lata. Przeczytawszy książkę kanadyjskiej dziennikarki Alexandry Richie już wiem, że można taką książkę napisać.  

Profesor Davies wprowadził do polskiej historiografii nieznośną narracyjnie manierę kapsuł, które 10 lat temu okrzyknięto wielkim nowatorstwem. Krakowski ZNAK wydaje książkę Daviesa od 10 lat i śmiem twierdzić, że wychowało się na niej wiele roczników młodzieży, studentów i adeptów olimpiady historycznej. Pisząc recenzję książki będą musiał chcąc czy nie chcąc recenzować także książkę Daviesa. W istocie Davies gloryfikuje Powstanie Warszawskie. Może z perspektywy czasu przyjęta przez niego perspektywa była słuszna w roku 2004; ja jednak widzę to inaczej. Czy można pisać krytycznie o książce człowieka, który przez elity III Rzeczypospolitej doznał zaszczytu polskiego obywatelstwa? Ja śmiem twierdzić, że książka Normana Daviesa została wydana w momencie dla Polski bardzo optymistycznym, taką miała również wizję powstania jako tragicznego zrywu, w gruncie rzeczy romantycznego zwieńczenia bezlitosnej okupacji. Książka Richie została wydana w roku 2014, i te 10 lat naprawdę robi różnicę. Myślę, że epoka i kontekst wydarzeń politycznych także oddziaływają na sposób odczytania książek, nadania im nowych znaczeń. Nie na darmo historycy muszą się uczyć, że każda epoka inaczej odczytuje klasyczne pozycje. „Powstanie `44” Daviesa zostało skrojone na miarę swego czasu – w roku 2004 Polska weszła wówczas do Unii Europejskiej, i wydawało się nam, że los Polski jest bezpieczny. Książka Richie „Warszawa 1944” została wydana w innym momencie; w 2014 roku po aneksji Krymu przez Rosję i po podważeniu granic po II Wojnie Światowej. Inną też książka Richie niesie metaforykę: jest to książka posępna i złowroga, od której przygnębiającego wrażenia trudno się uwolnić. 

Wojciech Wrzosek, znakomity metodolog historii z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu powiedział swego czasu, że klasyczna historiografia krąży wokół trzech głównych idoli; mianowicie czasu, miejsca i bohatera. Książka Alexandry Richie o Powstaniu Warszawskim jest właśnie takim dziełem, zachowującym porządek, klarowność rozdziałów i opowieści. Podstawową różnicą między książką Richie i Daviesa jest perspektywa wobec toczącej się wojny. To w książce Kanadyjki czytelnik znajdzie szeroki obraz frontu wschodniego. Niemcy zostali doszczętnie rozbici przez Armię Czerwoną w operacji Bagration na terenie Białorusi. Rozbite oddziały niemieckie przetaczyły się przez Warszawę w końcu lipca 1944 sprawiając złudzenie, że oto nadchodzi ta sama chwila, co w listopadzie roku 1918. Jednak to tylko pozory. Richie w przeciwieństwie do Daviesa opisuje bardzo dokładnie jedną z najważniejszych bitew pancernych na froncie wschodnim, tak zwaną bitwę pod Wołominem. Był to zwrot zaczepny świeżych niemieckich jednostek pancernych i zmotoryzowanych feldmarszałka Waltera Modela, które zaskoczyły armię radziecką. Rosjanie zostali pod Wołominem zdziesiątkowani, tracąc ponad 350 czołgów i dział pancernych. Niemcy zdołali opanować panikę, a powstanie w Warszawie zaczęło się właśnie w chwili, kiedy Waffen SS i Wehrmacht ( 9 armia generała Von Vormanna) ściągali potężne odwody pod Warszawę.  Nie było zatem gorszego momentu na rozpoczęcie walki. Davies ma tylko jedną przewagę nad książką Richie; znakomite jest jego 150 pierwszych stron o polskim państwie podziemnym i niemieckiej okupacji w Polsce. Nie ma lepszego dotąd tekstu, który pokazałby syntetycznie lata 1939-1944 w polskiej historiografii ostatnich dwudziestu lat.

Na szczęście Richie nie wchodzi w porządek polskiej debaty o powstaniu, pozostawiając polskie piekiełko Polakom. Kanadyjską autorkę interesuje przede wszystkim kontekst ulicy, i to też wielka różnica. Kontekst ulicy jest dużo prawdziwszy. Miron Białoszewski pisał w swym dzienniku z powstania, że miasto stopniowo osuwało się w śmierć. Oczywiście epicki wymiar książki Richie odnosi się także do zakulisowych gier dyplomatycznych. Mikołajczyk w Moskwie jest oczywiście bezradnym klientem, a bezsens sytuacji rządu polskiego zdaje się jedno tylko zdanie Mołotowa do Mikołajczyka na Kremlu: „Po co Pan tutaj przyjechał?”. Dyplomacja nie jest w książce Richie najważniejsza i dobrze. Dopełnia ona tylko do cna klęskę Polaków.
Kanadyjka jako pierwsza autorka piszący o powstaniu dużo uwagi poświęciła drugiej stronie; poznajemy z bliska katów Warszawy: Dirlewangera, Reinefahrta, von dem Bacha i innych niemieckich oprawców Warszawy. Jej książka pozwala zajrzeć nie tylko na Zieleniak, miejsce przeraźliwych grabieży i gwałtów na tysiącach polskich kobiet. Masakra na Woli jest tym bardziej przerażająca, że Richie w zasadzie nie oszczędza czytelnikowi niczego. Bestialstwo Niemców oraz walczących w ich imieniu jednostek rosyjskich faszystów, oraz Azerów w tak zwanych oddziałach Kamińskiego (brygada RONA) oraz niemieckich kryminalistów z brygady Dirlewangera nie pozostawia złudzeń. Powstanie jest przegrane od samego początku. Jednak w książce Kanadyjki powstanie nabiera niezwykłej ostrości. Przygodny seks w gruzach z nieznaną dziewczyną, czy powszechne zjadanie psiego i kociego mięsa, nabiera w narracji Richie ekwiwalentu życia. Śmierć jest tak powszednia, że życie jest jeszcze straszniejsze. Warszawiacy nie mieli wyboru: musieli przecież pić, a stanie po wodę z wykopanych na starym mieście studni było wyrokiem śmierci.

Chociaż książka nie ma wyraźnie zarysowanych części, dają się wyraźnie rozpoznać dwie. Rozdziały od I do VI ukazują preludium do powstania; niemiecką okupacje w Polsce oraz losy niemieckich dowódców nabierających swych zbrodniczych doświadczeń w zwalczaniu partyzantów na Białorusi. Rozdziały VII do XII usytuowane są w Warszawie i kanadyjska autorka ukazuje walk od Woli i straszliwej rzezi jej mieszkańców, przez rozstrzelanie Ochoty oraz straszliwy szturm Starego Miasta. Udało się Richie ukazać niemożliwy do zrozumienia dzisiaj nastrój Warszawy: gdy Stare Miasto rozpadało się od straszliwych pocisków sześciuset milimetrowego moździerza Karl oraz przez ostrzał z niemieckich moździerzy rakietowych Nebelwerfer, na Śródmieściu działały kawiarnie, toczyło się w miarę normalne życie. Warszawiacy z niedowierzaniem traktowali opowieści o straszliwej sile niemieckiej artylerii, o przerażających rzeziach. To efekt zaskoczenia. Nie oszczędza Richie Polakom niczego; od decyzyjnego chaosu w komendzie AK po bezradność oddziałów powstańczych, które nie mogły obronić cywilnej ludności. Rzezie w szpitalach na Woli, gdzie Niemcy spalili żywcem lekarzy, pielęgniarki i pacjentów ukazują grozę i bezsens powstania. Walka Niemców ze Starym Miastem jest osobistą wendettą Hitlera ze stolicą Polski. 

Mało kto wie, że doświadczenia Warszawiaków, którzy przeżyli rzeź Woli, są zaskakująco zbieżne z najbardziej mrocznymi doświadczeniami ocalałych z Zagłady więźniów Sonderkommando. Mowa o przytaczanej historii Tadeusza Klimaszewskiego, którego esesmani z oddziałów Reinefahrta pacyfikującymi Wolę, zmusili do udziału w tazk zwanym Verbrennungskommando. Warszawiacy ci musieli pod groźbą śmierci zbierać tysiące rozkładających się w sierpniowym upale zwłok i spalać je na wielkich stosach. Metoda była prosta. Warstwa zwłok i drewna, naprzemiennie. Tłuszcz sam podsycał ogień. Taką samą metodę spalania zwłok z wykorzystaniem ludzkiego tłuszczu stosowano w Chełmie nad Nerem i w Auschwitz-Birkenau. Po wojnie Klimaszewski, który przez przypadek uciekł z tego komanda, pozostawił unikalną relację wykorzystaną w książce Richie.  Masakra na Woli jest zatem ludobójstwem na skalę niestosowaną w walkach z cywilami. Celem Niemców było przecież całkowite wytrzebienie polskiej populacji Woli.

Richie wybrała perspektywę zwykłych Warszawiaków. Oddaje ona im głos. Ten głosi jest silniejszy niż w książce Daviesa. Z ich perspektywy bezradny, zlękniony i całkowicie zmanipulowany przez Okulickiego i Montera-Chruściela, generał Tadeusz Bór-Komorowski jest wyjątkowo żałosną postacią. Buduje go jedna scena. Gdy podmuch wybuchu czołgu-pułapki na starym mieście rzuca Bora o ścianę, wydaje on rozkaz o wycofaniu się do Śródmieścia. Jeden z Ak-owców powiedział „Pierwszy rozsądny rozkaz Komendanta Głównego”. Nikt nie zaoponował. Był to poniżenie autorytetu dowódcy. Ja sam waham się, czy Bór-Komorowski powinien mieć w Warszawie swoją ulicę. W opisie wrześniowych zmagań o Czerniaków Richie przytacza bez wahania jak wściekła na powstańców była ludność cywilna. Jednak jej uwaga biegnie także na drugi, praski brzeg od 14 września wyzwolony przez radziecką armię. Potępia ona to, że Rosjanie nic nie uczynili, a ich pomoc była spóźniona. Richie – słusznie  - daje spokój oczywistej winie Stalina; jej książka zwraca uwagę Polakom na ich winę. Richie udała się rzecz niebywała; zdołała ona w swojej książce zrzucić mit powstania zwyciężonego, ale zwycięskiego moralnie.

Co ważne w książce Richie, związanej przecież emocjonalnie i rodzinnie z Polską, nie ma krzty patosu. Książka jest zimna, niemal dziennikarska, drobiazgowa, nieznośnie bolesna w swej wymowie. Oprócz epickości zmagań o Warszawę Kanadyjka znakomicie operuje źródłami; potrafi wycisnąć z nich dosłownie ostatnią kroplę treści. Skala mikro, budowana wokół obficie cytowanych historii, ludzi którzy przeżyli, znakomicie współtworzy narrację w sakli makro. Udała się jej sztuka zbudowania całościowej, koherentnej wizji powstania warszawskiego ograbionego z wtórnego nadawanego mu sensu. Po przeczytaniu książki Richie należy bez reszty odrzucić uwznioślające narracje serwowane przez portal Fronda, Kościół Katolicki, że Bóg doświadczył Polskę z miłości. Dla mnie latem 1944 Niebo nad Warszawą było puste.

Książka Alexandry Richie znakomicie przybliża szerokiej anglosaskiej publiczności Powstanie Warszawskie. Dla angielskiego, kanadyjskiego i amerykańskiego czytelnika powstała ta książka. Jeśli miałbym pokusić się o ocenę tej pozycji z perspektywy sztuk pisania o wojnie, jej książkę można postawić na jednej szali z najznakomitszymi książkami Beevora jak Stalingrad. Kanadyjka napisała może na złość feministkom bardzo męską w wymowie książkę, twardą, zaglądającą w otwartą ranę, skonstruowaną wedle najlepszych wzorców. Myślę, że żadna z polskich historyczek i historyków nie potrafiliby napisać takiej książki ( nie uchybiając żadnemu z moich szacownych kolegów po fachu), która w sposób tak bezlitosny, w oparciu o fakty, źródła i relacje świadków obnaża polityczny i militarny bezsens Powstania.

Oddaje ona honor polskim żołnierzom i ludności cywilnej Warszawy.
Ale to nie jest dla mnie pocieszenie.

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...