niedziela, 15 kwietnia 2018

Recenzja: "Juliusz Cezar" na podstawie tragedii Williama Shakespeare, Teatr Powszechny im. Z. Hubnera, Warszawa, reż. B. Wysocka


Czytelniku tego bloga, 

Chyba kiedy byłem uczniem ósmej klasy szkoły podstawowej, dobre 24 lata temu, ówczesna telewizja pokazała starą amerykańską ekranizację tragedii Williama Shakespeara "Juliusz Cezar" ze znakomitymi rolami Marlona Brando jako Marka Antoniusza, Jamesa Masona jako Brutusa i młodego, ale jakże dojrzałego Johna Gielguda jako Kasjusza. Do dziś kiedy to oglądam, zachwyt nad klasycznym pięknem tego tekstu, nie pozwala mi zobaczyć innych aktorów i innego wykonania tego dramatu. Dzisiejszy teatr lubi konwencję w której tekst klasyczny zostanie przeniesiony do przestrzeni i inscenizacji nie-klasycznej, po to, aby używając tekstu dramatycznego mówić o naszej rzeczywistości. Spektakl obejrzałem w piątek 13 kwietnia wieczorem z moimi uczniami, z którymi przybyłem do stolicy na finał XXX Olimpiady Filozoficznej.

Reżyserii podjęła się Barbara Wysocka (która w kluczowym momencie tekstu zagrała Marka Antoniusza), która z pewnością stworzyła inscenizację ciekawą i nietuzinkową, opartą na przewrotnym odczytaniu tekstu wielkiego Anglika przenosząc go do Polski (bo gdzieżby indziej). Dramaturgię zawdzięczamy Tomaszowi Śpiewakowi. Obok tekstu Williama S. ważna w tym spektaklu była scenografia Barbary Haneckiej, a tworzy ją  widownia z jakiegoś taniego cyrku, kina lub...sejmu. Cały dramat rozgrywał się na niej. Pierwsza godzina tej sztuki była bardzo wierna werbalnie oryginałowi, który w tłumaczeniu Barańczaka nabrał ostrości i wyrazistości. Ja jednak nie lubię tego tłumaczenia, właśnie przez wzgląd na film z 1953 roku. 

Cezar jest groteskowy - to żarłok, sybaryta, grany bardzo dobrze przez Michała Jarmickiego. Stylu Powszechnego nie lubię, jednak w większości aktorzy byli dość przekonujący w eleganckich garniturach celowo wyglądając jak pracownicy korpo lub warszawskie japiszony nadziane kasą i testosteronem. Spektakl ma bowiem w zamyśle obnażać współczesność. Komentować. Jest kilka wstawek jak 75 drachm Cezara, które Wysocka porównuje do kwoty między 400 i 600 złotych. Jest to jasny i czytelny przytyk, a na widowni śmiech. To oczywiście nie jest dramat wielkiego Anglika, a raczej swobodna jego interpretacja, z której Powszechny ostatnimi czasy słynie. Jednak w całym spektaklu pada dosłownie tylko jedna "kurwa", co czyni go strawnym i właściwym także dla szkolnej młodzieży.  

Największe emocje budzi nie scena zabójstwa - bo jest ono pokazane widzom od razu na początku, spektakl nie-linearnie zaczyna się od widoku zabójców ubrudzonych krwią i siedzących obok przykrytego zakrwawionym kocem wielkiego ciała Cezara. Naprzemiennie aktorzy grają po dwie  lub trzy role - nie mam nic przeciw temu -  ale kluczowy moment dramatu, w którym spiskowcy pozwalają Markowi Antoniuszowi na wygłoszenie mowy pożegnalnej został po prostu całkowicie położony dramaturgicznie. Wysocka bowiem deklamuje ową mowę, ale nie gra jej. Mam przed oczami teraz Marona Brando/Marka Antoniusza, zrozpaczonego nad ciałem Cezara:

"Wybacz mi krwawy prochu, żem tak łagodny wobec tych rzeźników, 
lecz tutaj, na twoje rany przysięgam, że od tej chwili klątwa na Rzym spadnie, 
wojna domowa, która sprawi, 
że matki uśmiechać się będą, gdy ręka wojna poćwiartuje ich dzieci, 
nałóg i występek zdławią wszelką litość, 
a duch Cezara wychodząc z Hadesu krzyknie władczym głosem "Biada" 
i spuści psy wojny, by głosowi temu wtórowały,
 by czyn ten zbrodniczy uniósł się ku niebu
 odorem trupów wyzutych z pogrzebu"

Brando w tej roli, lub Charlton Heston w równie udanej ekranizacji z 1970 roku to emocjonalny wulkan. Jednak reżyserka wybrała świadomie inna konwencje pokazania tego tekstu. Rozumiem, że Barbara Wysocka chciała pokazać manipulację tłumem, bić w świat polityki, ale to po prostu nie wyszło. Dramaturgicznie bez efektu, choć pomysł z mówieniem do mikrofonu jest dobry. Konwencja tego przedstawienia nie pozwalała przekroczyć ram umowności gry aktorskiej. W niektórych momentach Brutus i Kasjusz ( w tych rolach Arkadiusz Brykalski i Michał Czachor) bez przerwy na siebie krzyczą, choć w oryginalnym dramacie ich relacja jest dwuznaczna, niebezpiecznie bliska, niedopowiedziana. Zabójstwo Cezara jest dla Kasjusza sposobem na własną zawiść, a Brutus dokonuje mordu z przyczyn szlachetnych pro publico bono. 

To, co w spektaklu w Powszechnym jest ciekawym i smakowitym to muzyka. Dramatowi towarzyszy bowiem polski rock i pop z lat osiemdziesiątych. Gdy Cezar spędza w domu noc poprzedzającą Idy Marcowe, na cały głos słyszymy piosenkę Obywatela GC i Republiki "Gdzie są moi przyjaciele...". To jest naprawdę dobre i czujemy absurd tej nocy.Druga część jest luźniej związana z szekspirowskim tekstem. Tworzenie list proskrypcyjnych wygląda jak tworzenie listy do głosowania w sejmie, a bitwa pod Fillipi to groteskowe obrzucanie się kulkami papieru. 

Teatr Wysockiej chce ostrzec polskiego widza przed groźbą wojny domowej? Ja jej nie widzę, i nie widzę potencjału na takową, ale nienawiść polityczna, brak szacunku do przeciwnika politycznego jest doprawdy zatrważająca. Iluż dziś zwolenników opozycji życzy po prostu Kaczyńskiemu śmierci? Jednak tym razem Powszechny - Tear, który prowokuje tym razem zachował konieczny dystans do nawiązania do aktualnej sytuacji w kraju. Brakuje mi na koniec słów Marka Antoniusza, gdy zostaje odnalezione ciało Brutusa"

Ze wszystkich spiskowców on jedyny nie zazdrościł Cezarowi sławy,
on jedyny zabił przyjaciela dla dobra ogółu, charakter miał godny, a cała rozumność była w nim tak harmonijnie wykształcona, że Natura mogłaby z dumą rzec całemu światu
OTO CZŁOWIEK
ECCE HOMO

I te słowa nie wymagają wyjaśnienia. 
Kurtyna!

piątek, 6 kwietnia 2018

Recenzja: Teatr Bez Sceny, Katowice, Jonas Gardell, Przytuleni, reż. Gabriel Gietzky







Czytelniku tego bloga,

Szóstego kwietnia AD 2018. Piątek wieczór. Zmierzam do teatru - bo gdzież indziej mógłbym znaleźć metaforę życia? - tym razem wybrałem niszowy i mało znany w Polsce, choć istniejący 25 lat "Teatr Bez Sceny" w Katowicach. Teatr niezwykle kameralny, gdzie widownia liczy czterdzieści miejsc, a mała przestrzeń sceny wymusza niezwykłą, a przez to pomysłową scenografię. Założycielem tego teatru jest znakomity aktor ze Śląska, Andrzej Dopierała, którego wcześniej widywałem na scenie Teatru Śląskiego w Katowicach, ostatnio w "Muzułmanach" według Artura Pałygi. Jednak tym razem wybrałem się na sztukę szwedzkiego dramaturga Jonasa Gardella "Przytuleni" (tytuł oryginału Cheek to cheek) w reżyserii Gabriela Getzky`ego. Scenografię i kostiumy są dziełem Marii Kanigowskiej, a polski tekst sztuki z języka szwedzkiego zawdzięczamy Halinie Thylwe. Muszę powiedzieć, że tekst w polskim wykonaniu brzmi bardzo dobrze. Chciałbym podkreślić, że ową sztukę można obejrzeć w Polsce wyłącznie w "Teatrze Bez Sceny" i już niedługo, ponieważ teatrowi kończy się licencja. Zastrzeżenie Teatru jest jednak jasne: spektakl jest dla widzów dorosłych. 

Lubię teatr. Znajduję w nim przestrzeń wolności. Kluczową dla zrozumienia sztuki jest scena pierwsza i zarazem ostania - w której dopowiedziane zostanie ostatnie słowo i podarowany zostanie ostatni gest czułości - w której widzimy na stole prosektoryjnym w zakładzie pogrzebowym ciało mężczyzny ubranego w strój divy, drag queen. Ta  nie-hetero normatywność jest zamierzona. Poznajemy bowiem główną postać sztuki, a raczej jej maskę, Ragnara, mężczyznę, który nie potrafi być mężczyzną i zarazem nie jest w stanie ofiarować siebie nikomu jako kobieta. Ragnar jako drag queen wstaje z łoża śmierci i udziela nam kilku informacji o swoim Ja, bo nie o sobie.

Ta postać składa się z kilku "Ja" używając buddyjskiej metaforyki - i Dopierała naprawdę pokazuje je wszystkie zdzierając je z twarzy jedną po drugiej. Wycierając z ust szminkę i makijaż widzimy, że jego kobiecość jest jedynie konwencją, ułudą, w której Ragnar pragnie zaznać trochę czułości. Birbant i rozpustnik to kolejna twarz Ragnara, która rozpada się, gdy Ragnar w łóżku z kochanką błaga ją o zwykły gest przytulenia, bliskości. Kolejne "Ja" Ragnara upada, gdy rozmawia telefonicznie z przyjacielem Hakanem i kochanką Angelą (w tych rolach na telebimie Michał Rolnicki znany ze świetnych "Pięknych dwudziestoletnich" według Marka Hłaski na deskach Teatru Śląskiego sceny kameralnej i Violetta Smolińska). Przyjaciele obnażają go jako kłamcę,  nieudacznika i alkoholika. Poznajemy go w ostatnim "Ja" jako wielkiego artystę, lub megalomana mającego o sobie samym wielkie mniemanie, który za młodości zyskał wielką popularność śpiewając w kobiecym przebraniu piosenki Judith Garland. Nikt nie chce już przychodzić na jego występy. Nikt Ragnara nie chce słuchać. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść, jak śpiewał Perfekt. Ragnar tego jednak nie wie. Na tym polega tragizm tej postaci.

Andrzej Dopierała jest w roli Ragnara/ Judith Garland znakomity, rola bowiem wymaga przekroczenia siebie samego w stopniu absolutnym, panowania nad mimiką twarzy i dyscypliną ciała, które wciska się w kiczowatą sukienkę kobiety, aby zagrać ostatnią rolę - spektakl przed śmiercią. Słowo tragikomedia nie oddaje chyba do końca sensu tekstu Gardella. Dla mnie bowiem "Przytuleni" jest opowieścią o oswojeniu się ze śmiercią. Ta nie jest straszna dla tych, którzy odchodzą, ale dla tych którzy zostają. Jednak na Ragnara nikt za życia nie czekał, i nikt też nie opłacze go po śmierci. Ragnar miota się sam ze sobą, ze swoim drugim, kobiecym "Ja", ale jako mężczyzna jest lubieżnym, okrutnym władcą, sprowadzającym kobiety do roli psa lub seksualnego przedmiotu. Sztuka jest oczywiście odważna obyczajowo, ale nagość jest tutaj jedynie narzędziem do ukazania pustki, w jakiej Ragnar się znajduje. Ta samotność zostaje wystawiona na próbę. Ragnar poznaje Margaretę, pracownicę zakładu pogrzebowego. Ona darzy go uczuciem, on jest brutalny, odpychający, okrutny, używający ciała i duszy kochanki jak narzędzia seksualnego. Ważna uwaga: proszę nie myśleć, że spektakl jest przeładowany erotyką. Wręcz przeciwnie, jest ascetyczny - a sceny nagości są obnażające, okrutne i puste.

Pod względem sztuki aktorskiej spektakl nie może rozczarowywać. Partnerką Dopierały jest Anna Kadulska, której Margareth  jest autentyczna, ale wycofana emocjonalnie. Ja widziałbym Margareth trochę bardziej drapieżną, emocjonalną. Ale ascetyzm Anny Kadulskiej ma też swoje plusy. Gra aktorów jest doskonale widoczna, ponieważ bliskość publiczności nie pozwala aktorom ukryć żadnego defektu. Muszą być perfekcyjni i są tacy. Czego mi brakuje to dowiedzieć się czegoś więcej o kobiecym "Ja" Ragnara. Poznajemy ją jako mimiczną kopię Judith Garland, w fatalnej peruce, biustonoszu, sukience. Jednak ta maska kogoś kryje - czy to potwór, czy okaleczony, spragniony miłości, samotny, bo opuszczony przez siebie samego człowiek, na to pytanie widz musi odpowiedzieć sobie sam. Okrucieństwo tej postaci jest zarazem żałosne, obnażające. To obnażenie jest celowym odarciem się ze wszystkiego, a zarazem zaproszeniem do pogodzenia się ze śmiercią. Bo to właśnie śmierć jest celem Ragnara, a Margereth odtrącona i zdradzona jako kobieta stanie się Charonem Ragnara, gdy ten uda się na spotkanie ostatecznej Tajemnicy, jaką jest śmierć. Wszyscy umrzemy, to banał, ale w tym banale jest ta ostateczna krawędź, zza której nie ma odwrotu.

"Przytuleni" Jonasa Gardella w inscenizacji katowickiego "Teatru Bez Sceny" to sztuka niezwykle odważna, ale zarazem oszczędna, ascetyczna i okrutna. Jest to tekst zagrany perfekcyjnie, bez dłużyzn, z jasno zarysowaną osią dramaturgiczną w której scena pierwsza, ciało Ragnara wyjeżdżające z prosektorium jest zarazem ostatnim pożegnaniem. Znakomity, trudny, wymagający spektakl - nie dla każdego. Teatr bez Sceny jest przedsięwzięciem prywatnym, a cena za bilet na dwugodzinny spektakl 40 zł, wcale nie byłą wygórowana. Polecam widzom dorosłym, nie obawiającym się Inności. 

niedziela, 1 kwietnia 2018

Król Trędowaty, czyli biografia Baldwina IV autorstwa Bernarda Hamiltona.



Czytelniku,

Myślę, że to dobra lektura na Wielkanoc. 

Książka Bernarda Hamiltona wpadła mi w ręce jesienią ubiegłego roku i znając literackie nawiązania do tego władcy średniowiecznego Królestwa Jerozolimskiego panującego nieszczęśliwie w latach 1174-1185 z polskiej literatury i z Hollywood (zaraz wyjaśnię o co chodzi), nie mogłem sobie odmówić przyjemności jej zakupienia i przeczytania. Jej autor, Bernard Hamilton jest brytyjskim historykiem średniowiecza (któryż to Brytyjczyk, którego recenzuję!) specjalizującym się właśnie w historii krucjat. Jego szlif profesjonalizmu widać na każdej stronie tej ważnej i ciekawej książki. Dodam, że Hamilton jest historykiem znanym, w Polsce ukazały się jego popularnonaukowe "Krucjaty".

Zacznę jednak od nawiązania literackiego i filmowego. Król Baldwin IV Trędowaty jest fascynującą postacią. Zofia Kossak-Szczucka poświęciła mu jeden z tomów swojej zapomnianej trylogii o krucjatach o tytule właśnie "Król Trędowaty". Strasznie chciałem napisać o nim powieść, ale Kossak-Szczucka była pierwsza. W moim "Bractwie Mandylionu" anglo-normandzki krzyżowiec Gotfryd z Melville też jest dotknięty trądem. Musiałem w ten sposób nawiązać do tej niezwykłej, autentycznej postaci chociaż w taki sposób. Drugim nawiązaniem, do którego przed właściwą recenzją książki Hamiltona, warto nawiązać, jest "Królestwo Niebieskie" Ridleya Scotta, wielki epicki film poświęcony krucjatom, jaki Hollywood zrobiło w 2006 roku. Zaznaczam, że film ten trzeba oglądać w wersji reżyserskiej, dłuższej o dwie godziny od pierwowzoru. Tam król Baldwin pojawia się w srebrnej masce, za którą kryje się znakomity amerykański aktor Edward Norton.

Dlaczego książkę Hamiltona uważam za niezwykłą biografię? Do dziejów Baldwina IV Trędowatego mamy sporo źródeł, które w obszernym wstępie autor niezwykle kompetentnie omawia. Są to zarówno źródła łacińskie, bizantyjskie, ormiańskie oraz arabskie, zarówno muzułmańskie i chrześcijańskie. Hamilton jest jednak mediewistą i dosłownie wyciska z nich wszystko to, co pozwala mu odczytać postać Baldwina IV oraz ukazać życie Królestwa Jerozolimskiego w innym świetle, niż uczynił to Ridley Scott w swoim do bólu poprawnym politycznie filmie. Hamiltonowi udała się rzecz niebywała - zbudował koherentną wizję panowania trędowatego króla odczytując źródła inaczej niż Steven Runciman w swoich "Wyprawach krzyżowych", z których my wszyscy historycy uczyliśmy się krucjat. Przede wszystkim biografia króla trędowatego jest też wciągającą, fascynującą panoramą Królestwa krzyżowców w Ziemi Świętej z perspektywy jerozolimskiego dworu.

W jego narracji Baldwin jest władcą wybitnym, zarówno pod względem militarnym, gdy w 1176 roku pod Montgisard mając nie więcej niż pięciuset rycerzy zakonnych - templariuszy oraz joannitów - rozbił doszczętnie wielką armię muzułmańską Saladyna, który o mały włos nie postradał wówczas swojego życia, jak i pod względem politycznym. Królestwo Jerozolimskie nieustannie lawirowało między muzułmanami, Bizancjum i zachodnią Europą. Baldwin potrafił mając lat kilkanaście narzucić swoją wolę skłóconym baronom i rycerstwu zakonnemu. Co różni jego narrację to tło - Hamilton buduje inny obraz Królestwa Jerozolimskiego, które było sprawnie zarządzaną i znakomicie prosperującą gospodarczo państwowością stojącą na dużo wyższym poziomie niż otaczający ją muzułmanie. I w argumentacji Hamiltona nie ma cienia ideologii, tylko fakty, zestawienia, analizy gospodarcze, listy. Wszystko osadzone w tych źródłach. Jerozolima zarządzana przez krzyżowców nie była feudalną kolonią zarządzaną przez nieudolnych politycznie baronów, przynajmniej do śmierci króla trędowatego.

Z narracji wyłania się też obraz króla, wysokiego, przystojnego młodzieńca o jasnych włosach, który talenty militarne polityczne odziedziczył po swoim ojcu królu jerozolimskim Amalryku. Był znakomicie wykształcony - mówił biegle po francusku, łacinie, flamandzku i arabsku. Jego nauczycielem był wszakże biskup Wilhelm z Tyru, urodzony w Lewancie intelektualista. Hamilton podaje też rekonstrukcji wstrząsającej choroby młodego króla. Nie wiadomo kto przywlókł do pałacu królewskiego trąd w jego najgorszej leprosomatycznej wersji. Trądem można zarazić się  przez długotrwałe przebywanie z osobą chorą, lub poprzez bezpośredni kontakt z zanieczyszczonymi bandażami osoby chorej. Do książki dołączona jest także współczesna medyczna analiza jego choroby.

Baldwin musiał chorować już przez dłuższy czas, ponieważ dopiero zranienie go przez kolegów podczas zabawy przykuło uwagę Wilhelma z Tyru. Chłopak nie czuł bowiem bólu. Osoba chora ma porażone nerwy, wiec nie czuje bodźców. Gdy umarł jego ojciec Amalryk, chorobę młodego władcy ukryto. Jednak z upływem lat zaczęła ona atakować młodego człowieka coraz bardziej, do tego stopnia, że najprawdopodobniej stracił oczy, nos, policzki, oraz palce u rąk i nóg cierpiąc męczarnie. Nie wiemy wiele o jego motywacji religijnej. Książka skupia uwagę na sukcesji, nie było bowiem mowy o tym, by chory na trąd władca mógł doczekać się potomstwa. Walka o sukcesję wyniesie na tron słabego i miernego Gwidona z Lusignan, którego rządy doprowadzą królestwo do katastrofy pod Hittin w roku 1187 i utraty przez chrześcijan Jerozolimy. 

Książka podzielona została na dziesięć rozdziałów,  z których każdy oparto o jakąś cezurę z życia króla, lub samego Królestwa Jerozolimskiego. Centralne, świetnie skomponowane punkty książki to bitwa pod Montgisard, jedno z najświetniejszych zwycięstw chrześcijan nad muzułmanami, choć zupełnie zapomnianemu oraz śmierć króla, który mimo męczarni zachował świadomość i umierał pogodzony ze sobą i Bogiem. Hamilton nie przynudza łacińskimi cytatami, są one wszystkie bezpiecznie dla oka schowane z przypisach, ale w tekście analizuje je i wyciąga esencję. Słowo o narracji historyka - mimo trudnego, nieznanego szerszemu kręgowi kontekstu, prowadzi narrację krótkimi zdaniami, przez co książka nabiera kompetentnej ale szybkiej formy zmierzającej łatwo do końca. A liczy to dzieło prawie czterysta stron.

Polecam miłośnikom średniowiecza; dla studentów mediewistyki to książka tym ciekawsza, że można zobaczyć jaki jest warsztat dojrzałego mediewisty rozumiejącego epokę i czas, nie narzucającego zniekształconego obrazu średniowiecza wynikającego z błędu imputacji kulturowej. Po książkę mogą spokojnie sięgnąć studenci historii w Polsce. Życzyłbym mediewistom polskim zajmującym się historią średniowieczną Polski takiego oczytania i znawstwa źródeł, ale i lekkości stylu.

Na koniec refleksja będąc w roku 2014 w Jerozolimie oprócz doświadczenia religijnego rozważnie nerwowo szukałem w bazylice Męki Pańskiej grobu króla. Nie udało mi się znaleźć, ani napisu na posadzce, ani inskrypcji. Jednak będąc w tym świętym miejscu nie mogłem się pozbyć dręczącej mnie myśli o królu trędowatym....

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...