poniedziałek, 29 stycznia 2018

Dunkierka, czyli doskonały film z kłamstwem w tle.

Czytelniku,

Christopher Nolan ma opinię niezwykle sprawnego reżysera, który potrafi z oklepanego tematu uczynić arcydzieło gatunku. Jego trylogia Batmana z Christianem Balem z pewnością wejdzie do historii kina pop. Reżyser ten ma szczęście i do tematów i do aktorów. Bale, nieżyjący już niestety Heath Ledger, doskonały Mathew McConaughey, i wiele innych wielkich nazwisk składało się na znakomite filmy science fiction, takie jak "Incepcja", "Interstellar", czy "Mroczny rycerz".
Realizując "Dunkierkę" Nolan pokusił się o monumentalne kino wojenne, a producenci widząc scenariusz wyciągnęli z kieszeni wielkie pieniądze. Oglądając ten film w kinie widz ma wrażenie współuczestniczenia w koszmarze wojny, ale ja będąc historykiem miałem poczucie gwałtownego niesmaku. Dlaczego?

Alianci w tym filmie są ukazani z perspektywy zwykłych żołnierzy. Poznajemy ich z perspektywy ulicy w mieści, a potem plaży bombardowanej przez stukasy. To żołnierze, ale także cywile - jak rodzina Brytyjczyków (ojciec z synami), którzy pomagają ewakuować do Anglii ponad trzysta tysięcy alianckich żołnierzy. Fabuła łączy walkę na morzu, walki powietrzne oraz na lądzie. Ja jednak nie kupuję tego filmu.

Nie ma w tym filmie Niemców. Są oni po prostu "wrogiem", lub przeciwnikiem, są jacyś "oni", i tylko naprawdę wtajemniczeni wiedzą, co oznaczają biało-czarne krzyże na kadłubach samolotów jakie bombardują na plażach Brytyjczyków. Na początku filmu dzisiejszy widz nie wiedzący nic o koszmarze II wojny światowej raczony jest informacją, że "wróg otoczył aliantów". Nawet jak strzelają w plecy żołnierzom bez broni, to są dalej nienazwanym, anonimowym wrogiem. Można oczywiście powiedzieć, że nie taki był zamysł filmu, i tak dalej. Nienazwanie przeciwnika masakrującego na plażach alianckich żołnierzy jest celowym przemilczeniem, które jednak zmienia całą pedagogikę i wymowę filmu. Film Nolana jest dziełem ukąszonym przez obrzydliwą poprawność polityczną. Niemcy mogą czuć się naprawdę dobrze oglądając ten film. Film może się podobać, bo jest bardzo sprawnie zrealizowany. Uważam, że "Dunkierka" jest  filmem z zafałszowaną tezą historyczną. Dziś w Polsce toczymy dyskusję o nowej polskiej ustawie (którą uważam po koniecznych poprawkach i doprecyzowaniu za słuszną), która wprowadzi penalizację ohydnej zbitki używanej w zachodnich mediach "polskie obozy śmierci". To wyjątkowo podłe kłamstwo jest czymś czego w Polsce nie możemy zaakceptować. Jednak mało kto zwraca uwagę na to, że Niemcom udało się "wyprać" z kontekstu etnicznego nazistów. Dla mnie jest jasne: naziści to Niemcy. 

Jednak film ten pomijając Niemców wybiela ich. Churchill jest wzmiankowany jedynie jako przywołany z offu głos, a Hitlera w tym filmie nie ma. Nie ma niemieckich zbrodni, niemieckiej agresji i błędów. Tu i ówdzie słyszy się słowa komentujących ów film, że Hitler zatrzymał czołgi pod Dunkierką, żeby pozwolić Anglikom uciec. Nic z tego. Powodem zatrzymania natarcia na Dunkierkę w maju 1940 roku była urażona miłość własna Hitlera. Wykonując plan Mansteina ataku na Francję i kraje Beneluxu Niemcy przejechali Ardeny i skierowali się na północ w stronę kanału, żeby odciąć wojska brytyjskie i francuskie. Taki był plan, ale Hitler chciał zatrzymać natarcie na jeden dzień w Sedanie. Dowodzący natarciem generał Guderian rozumiał plan Mansteina w przeciwieństwie do Hitlera i zignorował rozkaz wodza. To wystarczyło. Hitler zatrzymując natarcie pod Dunkierką chciał zdyscyplinować niemieckich generałów, a że skorzystali na tym Anglicy ratując siłę żywą swojej armii, było sprawą drugorzędną.

Film jest dramatem osaczenia. To osaczenie potęguje niezwykle sugestywna muzyka. Okręty naprawdę toną, a dramat ludzi zamkniętych w pomieszczeniach tonących statków jest naprawdę przejmujący. Jest w tym filmie strach, dobitnie zagrany (Cillian Murphy), jest odwaga starego ojca, który ukrywa prawdę o śmierci syna i dalej, jak gdyby nic wykonuje swoje obowiązki. Aktorsko "Dunkierka" jest może nie wybitna, ale bardzo solidna, wyważona i bardzo dobrze zmontowana. Pod względem aktorsko-artystycznym ocena jest i musi być bardzo dobra. Na pewno będą w 2018 Oscary.

Szerokie tło historyczne w filmie Nolana nie istnieje. Jest to film ciekawy, świetnie zmontowany i sugestywnie zagrany. Ale powtarzam - jest to film zafałszowany historycznie, dzieło doskonałe w pedagogice politycznej poprawności.

czwartek, 25 stycznia 2018

"Wielka Odmowa" Dariusza Rosiaka. Książka o KUL i nie tylko


Dariusz Rosiak „Wielka Odmowa. Agent, filozof,antykomunista”, wyd. Czarne, 2014. 

Był chyba styczeń 2001 lub 2002 roku. Był zimny dzień, pamiętam, że było sobotnie popołudnie, wyszedłem szybko z autobusu nr 9, którym jechałem z lubelskiego LSM na stare miasto do klasztoru dominikanów w Lublinie, gdzie co tydzień prowadziłem spotkania filmowe. Wyświetlaliśmy filmy na wielkim telewizorze, a potem następował DKF. Pamiętam, że na starym mieście spotkałem kolegę, z którym szybkim marszem mimo mrozu i lodu skierowaliśmy się do położonej na prawo od lubelskiego dawnego ratusza klasztoru oo. Dominikanów. Były to trudne lata dla lubelskiego konwentu; remont, który w ostatnich latach uświetnił tę jakże zasłużoną dla historii Polski budowlę, wówczas był tylko marzeniem. Aby pójść do DA Złota, należało wejść w klasztorną furtę po prawej stronie Kościoła, przejść następnie przez bramę. Zawsze zastanawiało mnie kto mieszkał nad bramą. Wszyscy wiedzieli, że to ojciec Mieczysław Albert Krąpiec, były rektor KUL, wielki tomista, wielki filozof.

Przeszliśmy wówczas szybko na „mały dziedziniec” klasztoru i zauważyliśmy, że w połowie krótkiego odcinka zmrożonego chodnika leżał człowiek. Nie mógł się pozbierać. Najwyraźniej przewrócił się na oblodzonym chodniku i rozbił kubek z herbatą. Zaklął niemal tak siarczyście jak mróz. Pomogliśmy mu wstać. Otrzepaliśmy go ze brudnych drobin lodu. Zapytałem, czy nic się ojcu nie stało? Powiedział, że pić mu się chciało i z kuchni herbaty sobie przyniósł. Był to właśnie ojciec Mieczysław Albert Krąpiec. Był ubrany w gruby sweter zapinany na guziki. Nie nosił habitu.  Podziękował nam, po czym sprawdził moją umiejętność komunikowania się językiem łacińskim. Zarecytowałem wówczas z pamięci początek dzieła Cezara „Comentarii de bello Gallico”. Ojciec Krąpiec mi przerwał i zaczął cytować jakieś teksty łacińskie, chyba z Sumy Teologicznej św. Tomasza. To było moje pierwsze i jedyne spotkanie z ojcem profesorem Krąpcem. Powiedział podobno do jednego z naszych duszpasterzy, że mam całkiem dobre średnie wykształcenie.
Takim Krąpca zapamiętałem.

Ta opowiastka nasunęła mi się, kiedy przeczytałem bolesną książkę Dariusza Rosiaka „Wielka Odmowa. Agent, filozof, antykomunista,”, wydaną przez wydawnictwo Czarne w tym roku. Nie będę się wypowiadał o etycznych wyborach ojca Krąpca. Był rektorem KUL w czasach dla uczelni trudnych, jednak sądzę, że w miarę oddalania się PRL, te emocje będę gdzieś blakły, stawały się mniej przejrzyste, czytelne (na przykład dla młodzieży, którą uczę, PRL jest straszno-śmieszny, jak Mars, albo Wenus). W moim przekonaniu pisząc o książce Rosiaka trochę piszę z perspektywy KUL, jaki ja pamiętam. Spędziłem na KUL długie siedem lat mojego życia. Znam więc tę uczelnię.
Czym jest książka Rosiaka? Oskarżeniem, próbą odbrązowienia legendy, złamania tabu, że o bohaterach kościoła nie pisze się źle? Na książce widnieje zapis – reportaż. Ja odbieram ów tekst przede wszystkim jako esej o heroizmie i cenie zdrady. Tekst jest złożony z trzech płaszczyzn. Najważniejszy jest chyba Krąpiec, a drugi bohater Janusz Krupski, jego zmaganie się z reżymem komunistycznym, zostało włączone do narracji jako równoważnik. Wydaje mi się, że Rosiak nie do końca sprawnie wybrnął z tego narracyjnego galimatiasu trzech wzajemnie się nakładających wątków. Trzecim bohaterem jest wysoki rangą oficer SB, z którym autor książki koresponduje mejlowo. Z tego wątku dowiadujemy się o zakłamaniu, jakie stało się częścią życia tegoż oficera SB. Człowiek ten chce być bardzo ważny – dla mnie w  książce nie był ważny, nie uwierzyłem w jego „czyste intencje”, nie zacytuję na moim blogu jego nazwiska. Ten człowiek na to nie zasługuje.

Czepię się również tytułu. Postawienie słów w szeregu „agent, filozof,antykomunista,” jest uporządkowaniem perspektywy, w jakiej autor odczytuje Krąpca. Tytuł, być może wprowadzony przez wydawnictwo, na pierwszy plan stawia agenturalną działalność Krapca. A przecież tak nie było. Nie przedstawia Rosiak twardych dowodów, choć pisze, że nie zachowało się zobowiązanie do współpracy, ani kwity odbioru pieniędzy. Rosiak chyba przekonująco sugeruje, że źródłem domniemanej współpracy ojca Krąpca z SB, była jego pycha. Pojawia się teza niezwykle dosadna, że sam jego wybór na rektora był po prostu wynikiem sprawnej gry operacyjnej SB. Przekonanie o własnej wielkości okazało się w narracji Rosiaka dla ojca Krąpca zgubne. Krąpiec jest opisany w narracji Rasiaka z kilku perspektyw: jako rektor KUL, jako współpracownik Wyszyńskiego, jako człowiek nieustannie balansujący na cienkiej linii. To ciekawa narracja, ale chce się dowiedzieć więcej. Z racji zniszczenia teczki TW „Józefa” jest to niemożliwe.

Bolesne pytanie, jak Krąpiec łączył bycie wielkim rektorem KUL, wielkim znawcą św. Tomasza, wielkim autorytetem, dominikanina i agenta SB w sobie pozostaje bez odpowiedzi.

Książka Rasiaka jest i może być dla przyjaciół, współpracowników rektora niezwykle bolesna. Ja jednak twierdzę, że Polska potrzebuje takich narracji, bu nazwać rzeczy po imieniu, a może przede wszystkim, by próbować zrozumieć. Ja jako historyk chciałbym zrozumieć Krąpca jako rektora KUL. Współpraca z SB mogłaby być elementem koniecznej gry, by wyciągnąć od komunistów tyle, ile się da. Krąpiec to osiągnął. Stworzył uniwersytet, którego legenda sięgała w czasach komunizmu daleko poza PRL. Cena jaką zapłacił jako człowiek, jest ogromna.

Nie oceniam. Cieszę się, że nie muszę żyć w tych podłych czasach.Tę książkę trzeba znać, bo historia Kościoła w PRL nie była biało-czarna jak habit i kapa dominikanów, ale miała wiele odcienie szarości. 

niedziela, 21 stycznia 2018

Esej o "Wołyniu" Wojciecha Smarzowskiego

Czytelniku,

W 2009 roku, na kilka lat przed wybuchem wojny ukraińsko-rosyjskiej, miałem okazję zwiedzić Wołyń i Podole w podróży życia. Wstrząsnęła mną pustka Wołynia oraz jego cisza. W Łucku na mszy 14 lipca 2009 roku katolicki biskup łucki mówił o "tragedii". Ktoś, kto nie zna kontekstu mógłby się dopatrzyć jakiegoś apokaliptycznego nieszczęścia, kosmicznej katastrofy, która zamieniwszy się w "tragedię" przeorała tę ziemię pozostawiając po obu stronach granicy polsko-ukraińskiej ciszę, która na Ukrainie jest miarą niepamięci i wyparcia OBCYCH, czyli Polaków, Żydów i Czechów, którzy zginęli pod ciosami siekier latem 1943 roku, a w Polsce była przez lata miarą NIEPAMIĘCI wymuszonej, niechcianej, wypartej, bo niewygodniej politycznie. Zastanawiało mnie to, czy Jerzy Giedroyć i środowiska paryskiej "Kultury" i ich wpływ na kształtowanie polskiej linii politycznej wobec naszych wschodnich sąsiadów po upadku ZSRR, nie wyrządzili pamięci Wołynia szczególnie wielkiej krzywdy. Linię Giedroycia podjęła Gazeta Wyborcza, która wkładała Polakom przez dwadzieścia lat do głowy, że Polacy uciskali mniejszości w II RP, że w sumie zginęło tylko 40 do 60 tysięcy ludzi, że był polski odwet, w którym AK zabijała biednych Ukraińców i że między tym, a tym, jest znak równości. Zaskakujące jest to, że polscy politycy, z lewa, jak z prawa, byli zaskakująco zgodni co do tego. Popieramy wszelkie dążenia Ukrainy, rezygnując z praw polskiej mniejszości, cichutko nie wspominamy o polskości Lwowa, bo w roku 2012 mamy wielkie polsko-ukraińskie święto piłkarzy.  

Pragnę zapewnić, że nie jestem żądnym zemsty polskim nacjonalistą, nie marzy mi się powrót na Kresy, nie chcę rozbierać Ukrainy razem z Putinem. Uważam, że Polacy i Ukraińcy powinni się pojednać, ale pojednać można się tylko na prawdzie. Strona ukraińska wykonała w zeszłym roku kilka niesłychanych i nigdy wcześniej nie podjętych gestów, jak złożenie przez prezydenta Poroszenkę kwiatów w Warszawie, przeprosiny pani Nadii Szewczenko, deklarację Kościoła Greko-katolickiego na Ukrainie.  To jednak jest początek tego procesu, a ja chciałbym napisać o filmie.

Film Wojciecha Smarzowskiego "Wołyń", jaki właśnie niedawno wszedł do kin w Polsce jest pierwszą wypowiedzią filmową polskiego kina na temat niesłychanie bolesny temat rzezi wołyńskiej 1943, czyli ludobójstwa dokonanego na polskich mieszkańcach Wołynia i Podola i okolic Lwowa przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) i Stepana Bandery (sam Bandera siedział wtedy w niemieckim obozie koncentracyjnym). Myślę, że widzowie znający filmowy warsztat Smarzowskiego odnajdą w tym filmie kilka charakterystycznych dla niego "chwytów" - niezwykle dobre są masowe sceny na ślubie (pierwszy film "Wesele"), poetyka brutalnej, werystycznej siły, z jaką pokazywana jest przemoc. O ile w przypadku "Drogówki" (to najsłabszy film tego reżysera) ta ekspozycja makabry, pachnącej rzygowinami i litrami wódki, ocierała się o pastisz własnego języka filmowego, w przypadku "Wołynia" przemoc jest środkiem do pokazania prawdy historycznej, opartej o rzetelne i niezwykle drobiazgowe studium historyczne. Jednym słowem Smarzowski niezwykle skrupulatnie odrobił lekcję historii. Za chwilę udowodnię to na szerszym historiograficznym gruncie.

Według mnie kluczem poetyckim do tego filmu jest jego zamknięcie. Do tej pory bohaterowie Smarzowskiego, czy to w makabrycznym "Domu Złym", czy w regionalnej i historycznej "Róży" ze świetnymi rolami Marcina Dorocińskiego i Agaty Kuleszy, uchodzili z życiem. Nawet zachlewający się wódą pisarz w wykonaniu Więckiewicza w "Pod mocnym Aniołem" ma szansę na wydostanie się ze swojego piekła. Zawsze w tych filmach (proszę niech Państwo zwrócą na to uwagę) kamera w ostatniej scenie unosi się ponad świat, pokazuje z góry (metafora milczącego Nieba) ziemski padół z jego brudem, cierpieniem i krwią, jak gdyby reżyser pragnął pozostawić ten świat, takim jakim jest, jednak z jakąś, może minimalną formą nadziei. W "Wołyniu" nie ma nadziei. Kamera zostawia świat w chwili (oczywiście unosząc się do góry), kiedy główna bohaterka i jej dziecko przekraczają nurty rzeki po moście. Jadą na wozie, razem z zabitym wcześniej przez NKWD ojcem chłopca, dobrym Ukraińcem Petro. Nikt chyba nie zwrócił uwagi, że to jest marsz przez nurty Styksu. To rzeka zapomnienia. Za rzeką, rozciąga się piękny świat, w którym nie ma już siekier, wideł, cepów i nienawiści. Nigdy nie widziałem tak przejmującej sceny śmierci, która w filmie o śmierci, byłaby tak wysoce zmetaforyzowana.


Skoro jest Styks, to musi być też Cerber, strażnik piekła. W moim przekonaniu są to Niemcy. Proszę zwrócić uwagę, że obecność Niemców w tym filmie zaczyna się w chwili, gdy latem 1941 roku, na dwa lata przed rzezią, napadają oni na Związek Radziecki. Niemcy, dokładnie tak jak w znakomitej książce Timothy`ego Snydera "Czarna ziemia", byli katalizatorem piekielnych scen, jakie rozgrywały się na zapleczu frontu wschodniego. Niemcy w tym filmie z lekkością berlińskiego filharmonika rozpętują nacjonalistyczne piekło mordując Żydów. Straszne są masowe sceny rozstrzeliwania Żydów w lesie, nad dołami, ale warsztatowo są bardzo filmowe i znakomicie zaprojektowane przez reżysera, który nie miał przecież wielkiego budżetu, zaledwie 11 milionów złotych. Porażają one plastycznością, a nagość została pokazana w sposób straszliwie obnażający ofiary. Myślę, że krytycy, a zwłaszcza filmoznawcy i badacze Holokaustu powinni docenić fakt pokazania tych scen, które mają historycznie fundamentalne znaczenie dla tego, co się stało latem 1943 roku. Snyder zwrócił uwagę, że Holokaust na ziemiach wschodnich, na terenie Związku Radzieckiego dokonywał się przy masowym udziale obywateli ZSRR mordujących Żydów.
Jednak tu mamy Wołyń, a więc tereny należące do Polski przed 1939 rokiem. Jednak mam wrażenie, że polska historiografia podejmująca badawczy trud opisania rzezi wołyńskiej zupełnie pomija to, no co zwrócił uwagę Snyder. A mianowicie, że tereny te zostały podwójnie zniszczone - przez Związek Radziecki w latach 1939-1941 oraz przez Niemców w latach 1941-1943. W tej przestrzeni podwójnej pustki prawnej, mentalnej i moralnej rozegra się Holokaust i jego odprysk, czyli ludobójstwo ukraińskich nacjonalistów na ludności polskiej i czeskiej Wołynia. Pewnie Wojciech Smarzowski nie czytał książki Snydera, ale ta interpretacja wydaje mi się najodpowiedniejsza, która w sposób semantycznie spójny tłumaczy rzeź.

Oczywiście, że film jest opowiedziany historycznie w sposób nie oszczędzający nikogo. Polacy są panami sytuacji w 1939 roku. Mają lepsze morgi ziemi, lepsze widoki na przyszłość. Ukraińcy żyją ze swoją wyimaginowaną krzywdą, ponieważ w tym samym czasie na sowieckiej Ukrainie za przynależność do ruchu banderowskiego była natychmiastowa wywózka do sowieckiego obozu. Na Ukrainie sowieckiej umarło z głodu od 5 do 9 milionów ludzi w latach 1930-1933. Żydzi stają się natychmiast bardzo serwilistycznie lojalni wobec władz sowieckich, jakie na polskiej części Ukrainy rozpoczynają się jesienią 1939 roku. To też jest w filmie mocno pokazane. Tak jak wywózka Polaków w lutym 1940 roku. Kto ratuje wówczas polskich bohaterów? Ukrainiec zakochany w dziewczynie i jego matka. Chłopiec zginie zabity przez NKWD. Zatem upada argument podniesiony ostatnio przez dziennikarzy Wyborczej, że film Smarzowskiego nie pokazuje ani jednego dobrego Ukraińca.

Potem atmosfera się zagęszcza. Mrok jest coraz gęstszy. Rzeź jest stopniowana przez reżysera. Nie pokazał wbijania dzieciom gwoździ do głów, ani wbijania głów na żerdzie, rżnięcia piłami kobiet w ciąży, gwałcenia zwłok. A i tak straszliwa furia ukraińskiego motłochu (przepraszam, ale trudno inaczej nazwać tych ludzi) jest trudna do wytrzymania nawet dla ludzi głęboko zaznajomionych z filmową poetyką Smarzowskiego (jak ja). Przedsmak tego, co stanie się na Wołyniu, mamy już wtedy gdy głodni polscy żołnierze konsumują psa i wtedy zostają napadnięci przez Ukraińców. Zdzierają oni skórę z polskiego żołnierza. Smarzowski pokazał to w werystyczną, ocierającą się o horror precyzją. Ta scena grzęźnie w gardle. Wtedy widz wie, że ogląda nie cud polskich Kresów, tylko piekło. 

Piekło jest w tym filmie namacalne i jest jak amok, choroba, która ogarnia wszystkich i wszystko. To jest Zło absolutne, którego najbardziej sataniczną częścią jest obrzęd święcenia siekier przez ukraińskiego, greko-katolickiego księdza, który przemawia do ludu ukraińskiego w przypowieści o kąkolu i pszenicy. To jest straszliwa scena, nie wiem, czy prawdziwa. Polacy, jakich spotkałem we Lwowie, mówią że tak. Święcić kosy miał niższy kler ukraiński, przy milczącej aprobacie metropolity Szeptyckiego. Polowanie na Polaków jest ukazane jako furia. I powtórzę za redaktorem Piotrem Goćkiem z Polskiego Radia i "Do Rzeczy", że film Smarzowskiego uderza w najgłębsze miejsce mitu Polaków sprawców, ugruntowany przez książki Grossa i środowisko Wyborczej przez ostanie 15 lat, odkąd ukazali się "Sąsiedzi".  Tego Salon Smarzowskiemu wybaczyć nie mógł.

Film został całkowicie pominięty podczas  festiwalu polskich filmów w Gdyni. Wygrał kolejny masturbacyjny film, tym razem o rodzinie Beksińskich . Dowodzi to jednego: polskie tak zwane elity intelektualne, dyktujące Polakom co powinni czytać, na jakie filmy powinni chodzić, są w istocie głęboko i zajadle zainfekowane wirusem anty-polskim. Rozumiem to jako obawę środowiska Wyborczej, lewicy i nieboszczki Unii Wolności o tym, że władzę przejmą łyse pały z ONR-u. Brzydzę się jednymi i drugimi. Jury w Gdyni pokazały, że nie mają pomysłu, gubią się widząc film tak straszliwie obnażający Polaków i walący po głowie, bezkompromisowy, i bardzo dobry historycznie. Całe szczęście, że Smarzowski nie przyjął nagrody od prezesa TVP Kurskiego. Wykazał się klasą do końca. Rozumiem go. Smarzowski chce być niezależny od wszystkich środowisk politycznych. I przygotowuje teraz równie mocny film o pedofili w Kościele Katolickim w Polsce, ciekawe czy teraz Salon da mu nagrodę?

Film "Wołyń" pokazuje też polską zemstę. Jest ona równie potworna jak zbrodnie ukraińskie. W tej scenie, gdy Polacy zabijają Polkę, co za Ukraińca wyszła, mogą polscy widzowie zrozumieć na drodze paraleli ludobójstwo w Bośni oraz casus Rwandy, która chyba Wołyniowi pod względem bestialstwa najbliższa. Film Polaków nie oszczędza - są głupi, kłótliwi, nie potrafiący się zorganizować. A już bezlitosny jest wobec AK. Żyjemy mitem AK i Żołnierzy Wyklętych. A tymczasem AK nie potrafiła obronić - i nie chciała, bo tak chciał Rząd Londyński - swoich współobywateli i rodaków przed siekierami OUN. Scena rozrywania końmi polskiego oficera, rycerza i pięknoducha jest tak straszna, że nawet ja wytrzymałem to z trudem.
Uważam, że "Wołyń" Smarzowskiego jako jego osobiste dokonanie jest przykładem niesłychanej odwagi cywilnej i artystycznej, jaką wykazał się ten facet. Może pod względem artystycznym "Dom Zły" jest jeszcze straszniejszy, ale tamten film był poetyką horroru. A "Wołyń" Smarzowskiego uważam za najwybitniejszy polski film historyczny powstały po roku 1989 roku i jako taki przejdzie do historii.

czwartek, 18 stycznia 2018

Esej o polskim kinie wojennym III Rzeczypospolitej

Czytelniku, 

W roku 2008 w kwietniu przebywałem w Warszawie realizując ciekawą kwerendę w projekcie naukowym dotyczącym historii polskiego plakatu medycznego. Któregoś popołudnia zauważyłem na Krakowskim Przedmieściu ekipę filmową, pełno niemieckich żandarmów na ulicy, statystów ubranych w stroje z epoki. Mowa o "Czasie honoru", podkreślam dla wielu rodaków serial ten stanowi punkt odniesienia w dyskursie o niemieckiej okupacji i II  Wojnie Światowej. TVP wyprodukowała aż siedem sezonów, w tym specjalny opowiadający o Powstaniu Warszawskim. Śmiem twierdzić, że ci z historyków, którzy są raczej poglądów lewicowych i liberalnych nie docenili siły oddziaływania tego serialu. Myślę, że to on w odbiorze młodzieży kształtuje myślenie o okupacji niemieckiej w Polsce. Piszę o tym z zażenowaniem ponieważ obraz okupacji, jaki ów serial wyrabia u młodego widza, czy przeciętnie obytego Polaka z własną historią, jest bardzo fałszywy. Scharakteryzujmy pokrótce bohaterów tego serialu.

To nieskazitelne ikony. To personifikacje cnót wszelkich. Bracia Władek i Michał, ich Matka-Polka, prawdziwa i nieskazitelna pani doktor Konarska, niemal jak z medycznego mitu z „Na dobre i na złe”. Zakochany w niejakiej Wandzie Ryszkowskiej zawsze czysto ubrany Bronek, nieskazitelny Janek zakochany w ładnej Polce żydowskiego pochodzenia. A jakże, rodzina Sajkowskich jest zasygnalizowaniem Holocaustu, który w ujęciu tego filmu jednoznacznie kojarzy się z gettem ubranych ładnie ludzi, dzieci bawiących się na podwórku. Jak już trafia się kolaborant, to oczywiście Żyd, niejaki Mozler, były student profesora Sajkowskiego szantażujący ich biedną rodzinę przez dwa sezony. Kolaborantką jest osoba niepełnosprawna (sezon III). Mając takiego aktora jak Krzysztof Globisz reżyser filmu nie sprawił cudu: postacie z getta są wyprane z bólu. Są sceny, w ktorych filmowy Janek wchodzi do getta i wychodzi, wystarczy poczytać jak Jan Karski cudem wszedł do getta, jakie to było trudne. Żydzi, ktorzy są w tym serialu OK, to polsko-żydowska rodzina, która w gettcie znalazła się "przypadkiem". A pełnoprawny Żyd jest postacią negatywną, kolaborantem. Sa też polscy zdrajcy, ale nie tak dobitni jak Mosler. Błąd pars pro toto. Zgadzam się z krytycznym esejem o bzdurności tego serialu w eseju Kacpra Szuleckiego.Dzieci, młodzież wyrabiają sobie opinię o okupacji jako o wojnie i przygodzie. A tymczasem wyjście na ulicę w 1943 roku, to była wyprawa w ciemność.

http://kulturaliberalna.pl/2013/10/01/szulecki-wojna-z-plastiku-historia-z-kartonu-o-czasie-honoru/,

Oczywiście serial jest sprawnie zrealizowany przez Akson Studio, każdy odcinek dozuje z umiarkowanym okrucieństwem zbrodnie Niemców, ale za to bohaterskich czynów Polaków jest bez liku. I tak: Odbicie bez strat własnych więźniów jadących do Auschwitz (seria trzecia), udany zamach na gubernatora Fischera (seria czwarta), który chyba ginie w V serii i ożywa jak wampir i pojawia się w sezonie siódmym, napad na bank Rzeszy w gęstych uliczkach starego miasta w Warszawie (sezon drugi). Nawet jeśli pierwowzór miał miejsce, to dlaczego nie pokazuje się ceny, że za bohaterstwo płaciła Warszawa krwią? Jaka odpowiedź Niemców w filmie? Żadna. Narracja jest heroiczna, mityczna i bohaterska. Uproszczenie wojny i sprowadzenie jej do przygody jest właśnie użyciem historii jako alfabetu, o czym pisze niżej. Stąd bliżej do "Dział Nawarony" Allistaira MacLeina, choć ekranizację tą ogląda się z przyjemnością, a polski tasiemiec z narastającą irytacją. Bohaterowie zawsze wychodzą zwycięzcy, zostają ranni wielokrotnie przez okrutnego wroga, cierpią i leżą w szpitalu pod nadzorem matki-Polki oraz zakochanych w nim kobiet, i walczą, walczą, strzelając do niemieckich żołnierzy jak do kaczek i dokonują czynów heroicznych (zdobycia i sfotografowanie niemieckich rakiet koło Rzeszowa). Gdzieś między nimi pojawia się matka Ryszkowskiej-Różczki (Maja Ostaszewska nie wytrzymała patriotyzmu postaci przez nią granej i wycofała się po pierwszym sezonie), grana przez Ewę Wencel, nota bene pani Wencel jest też jednym z twórców scenariusza serialu. Wencel, skąd inąd bardzo dobra aktorka, co udowodniła w „Placu Zbawiciela” Krauzego, powinna otrzymać, tak jak inni twórcy scenariusza„Złotą Malinę” za najgorszy scenariusz na podstawie którego powstał serial wojenny. Jak można pisać scenariusz bez świadomości wagi wydarzeń historycznych, w oderwaniu od nich? Rok 1943, jakże kluczowy dla AK; rok powstania w getcie, aresztowania Grota-Roweckiego, sprawy katyńskiej został pominięty. Oczywiście pojawiają się wątki wzruszające – żydowski chłopiec ukrywany przez Wencel-Ryszkowską, Michał zakochujący się w femme fatale (naprawdę piękna Magdalena Boczarska ), którą nieszczęśliwie zastrzelił rodzony brat (sezon IV). Ale może nisłusznie atakuję Ewę Wencel. Może taka jest po prostu konwencja serialu, ciągnięcia w nieskończoność losu bohaterów, którzy poza nieszczęsnym Jankiem, który zginął w finale sezonu V, zawsze i wszędzie wychodzą cało. Czy mamy spodziewać się serii VIII w roku 1948? Czy seria IX będzie w 1951 roku?


Wszyscy mają niesamowite szczęście, a ilość nieprawdopodobieństw serialu jest wprost niewiarygodna. Błędów też, siostra Karola Ryszkowskigo (postać skomplikowana, brawo!) w sezonie pierwszym trafia do Auschwitz, choć obóz dla kobiet powstał tam w marcu 1942 roku, a w serialu mamy wiosnę 1941 przed atakiem Niemiec na ZSRR. Janek i Lena wchodzą i wychodzą z getta jak chcą (sezon II i III), Sajkowscy dostają mieszkanie w getcie sami. Intryga niemieckiego oficera jest naciągana. Jest tam kilka pokoi i ich rodzina mieszka sama. Wystarczy sięgnąć po publikację Jacka Leociaka, czy Barbary Engelking-Boni, żeby wypracować sobie obraz, jak wyglądało życie codzienne w gettcie. Nie było takiego mieszkania w "małym inteligenckim" getcie; gdyby było, w mieszkaniu Sajkowskich mieszkałoby 5 rodzin. Jak kogoś Gestapo aresztuje, tyleż razy jest wyciągany przez bohaterskie podziemie. Ryszkowska wyciągnięta z Pawiaka, Władek z Pawiaka, ilość ucieczek z Pawiaka z pewnością przewyższała wszystkie dokonania podziemia. Niemcy za każdym razem są idiotami, a idiotami nie byli. Byli źli, fakt, ale źli i inteligentni. Rozpracowanie znakomicie zakonspirowanego Grota 30 czerwca 1943 roku było wielkim tryumfem warszawskiego SD. O tym serial milczy. Dopiero od 1943 roku Armia Krajowa przeszła do ograniczonej akcji wymierzonej w kolaborantów, i niemieckich urzędników. Zastrzelono znienawidzonego szefa Arbeitsamtu. Akcja pod Arsenałem była tylko raz. Nie wyciągnięto nawet delegata rządu na kraj aresztowanego w 1943 roku, ale pal licho, Polak dziś dowiaduje się, że można było odbijać ile wlezie. W pierwszym dniu powstania esesman informuje Rainera, że są pod ostrzałem, po powstańcy mają "moździerze" (sic!). Nawet jeśli założyć, że jakimś cudem powstańcy zdobyć mogli moździerz, film sprawia wrażenie, że pierwsze dni powstania są oszałamiającym zwycięstwem. A tymczasem było odwrotnie. Pojawia się "inżynier" informujący, że powstanie będzie klęską, i szaleństwem. Tyle dobrze. Ryszkowska zostaje zesłana na roboty do Rzeszy (sezon IV), po czym znów cudownie zostaje odbita. Dwa razy odbita, uff, za dużo tego szaleńczego szczęścia. Scenariusz jest luźno oparty na historii, co można jeszcze zrozumieć, ale że jest nieprawdopodobny, tego nie sposób przyjąć do wiadomości. Serial jest mitem ku uciesze serc, jak Sienkiewicz tworzył mit ku ich pokrzepieniu.

Z kolei wróg jest w „Czasie Honoru” zaledwie zniuansowany. Niemcy są przeważnie głupi i brutalni, wyjątkiem jest Lars Reiner, postać specjalnie napisana dla Piotra Adamczyka, którego widok w mundurze oficera SS optycznie cieszy oko, choć jest jasne, że jest on wrogiem i musi przegrać, ale zachowuje swoje życie (sezon VI). Niemcy są albo bardzo głupi, albo diabelnie sprytni (oficer niemiecki podszywający się pod Tadeusza w wykonaniu Pawła Małaszyńskego – sezon trzeci). Oczywiście są też dobrze Niemcy (Otto, ukochany pani doktor Konarskiej), ale sprawia to wrażenie sztuczne, nierzeczywiste. Polka kochająca się w Niemcu w 1945 roku, to powodowałoby ostracyzm społeczny. Nasi bohaterowie urządzają Niemcom krwawe lanie (koniec sezonu III) zabijając w restauracji szefa warszawskiego Gestapo rodem z Krakowa (sic!), jego okrutnych katów, szefa Abwehry, niemiecką aktorkę (Karolina Gruszka – jak zwykle przepiękna). Za coś takiego Niemcy rozstrzelaliby z 500, może 1000 osób. Ale scenarzystka włączyła bieg uwznioślający; za coś takiego nic złego nie spotyka naszych bohaterów. O ubogości środków wyrazu scenarzystki świadczy fakt, że chłopcy dokonują tego samego numeru walcząc z wrogiem jeszcze okrutniejszym czyli z komunistami (sezon III z naprawdę dobrym Mirosławem Baką), czy w ogóle z PRL (sezon V I VI); napadają na teatr pełny sowieckich dygnitarzy porywając podłego oficera NKWD Zwonariewa (Grzegorz Damięcki). Rosjanie nie są zatem tak głupi jak Niemcy, ale są tak samo brani pod włos jak Niemcy. Wencel pisząc scenariusz porusza się po kliszach, utartych schematach i widać, że nie ma pojęcia o robocie scenarzysty.

Bracia Konarscy zawsze są zwycięzcami, nawet kiedy przegrywają. „Czas honoru” był po prostu oczywistą odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczne mówienia o walce pod okupacją w sposób wzniosły oraz ideologicznie inny od komunistycznych do bólu, ale mimo wszystko pokazujących nędzę i dziki kapitalizm okupacji (znakomicie wykreowana postać Leona Kurasia) w „Polskich drogach” Morgensterna, czy mistrzowsko zrealizowanej, choć jeszcze bardziej gloryfikującej komunistów, „Stawki większej niż życie” tego samego reżysera.
Serial ten używa historii na zasadzie alfabetu; zjawisko to opisał szerzej prof. Marcin Kula w „Krótkim raporcie o używaniu historii”, Warszawa 2004.


Jeśli „Czas honoru”, jak czytam na profilu mej profesjonalnej koleżanki historyczki na facebooku, jest wskazywany przez recenzentów artykułów w czasopismach naukowych jako uprawnione odniesienie kulturowe wobec okupacji niemieckiej w Polsce (sic!), to ja się pytam, dlaczego historycy o orientacji prawicowej, a tych w Polsce jest większość, czepiają się PRL, że nie miała „polityki historycznej”? Mam świadomość, że to temat na osobny esej, może książkę, ale PRL przewyższała w swej polityce historycznej wszystkie bez wyjątku filmowe dokonania III RP. Jednak dlaczegóż się czepiam? „Czas honoru” opowiada okupację i pierwsze lata PRL w sposób mityczny, a mit jest przecież uprawnionym sposobem mówienia o historii. Pamiętam tekst Jerzego Topolskiego, że uprawianie historii jest zarazem walką z mitami i obowiązkiem dekonstrukcji tychże. Jak jednak można walczyć z wiatrakami?

Czy można przełamać obraz okupacji, jaki wyłania się z tego nieszczęsnego serialu? Czy można opowiedzieć okupację w sposób przemawiający do młodego widza? Pewną próbą była niewątpliwie ekranizacja „Kamieni na szaniec”, szkolnej lektury na której miały wychowywać się pokolenia Polaków w reżyserii Roberta Glińskiego. Na film, nie tylko dzięki szkołom poszło prawie 800 tysięcy ludzi, co jest wynikiem bardzo dobrym w skali naszej kinematografii.  W filmie tym mamy ten sam schemat, piękne młode buzie, na szczęście aktorów nieznanych do tej pory, przez co filmowe spojrzenie Glińskiego nabrało zaskakującej świeżości. Myślę, że uprawnioną jest teza reżysera, że każdy tekst można odczytać w inny sposób, swoisty dla klucza kulturowego danej epoki. A że żyjemy w czasach facebooka, histerycznych dzieciaków z liceów, uzależnionych od telefonów komórkowych, które w niezrozumiały dla mnie sposób przenoszą własne emocje na postaci z gier, kreskówek, słuchają muzyki, której nie rozumiem. Tak i Gliński nakręcił „Kamienie na szaniec” inaczej, pierwsze dwadzieścia minut w rytm szybkiej muzyki. Jego bohaterowie są eleganccy, ale biedni, mocna jest scena rozstrzelania ludzi, co widzą "Zośka" i "Rudy". Ginie w niej gołębiarz, mały chłopczyk. To bestialstwo Niemców rodzi coraz większą chęć oporu. Jednak nie ma w tej śmierci nic sakralnego; to nikogo nie zbawia. Gliński zrezygnował z wiernopoddańczej wizji, a jego film był ekranizacją lektury, ale w moim przekonaniu zadawał pytania dużo głębsze niż wyprany z jakiejkolwiek głębi „Czas honoru”. Gliński tym filmem na nowo próbuje nadać sens powtarzanego w naszej kulturze jak motto „Nie zabijaj”. Tym razem, „nie zabijaj, by sam nie zostać zabitym”. Filmowy „Zośka” w interpretacji Marcela Sabata jest piękny, ale zimny, czasami lucyferyczny. Tak jak "Czas honoru", aby mówić do współczesnej młodzieży, film jest wyprany z wątku religijnego. A tymczasem odniesienie religijne było ważnym kluczem kulturowym do zrozumienia świata pod okupacją.  

Śmierć „Rudego” i Zoskę zabija w dosłownym, ale i metaforycznym sensie. Jakże piękna jest scena, gdy „Zośka” dowiaduje się o odwołaniu odbicia więźniarki, i kiedy samochód z zamęczanym „Rudym” przejeżdża obok niego, obydwaj wyczuwają się, mimo że, się nie widzą. Zmasakrowany „Rudy” odwraca twarz w stronę przyjaciela wiedząc „szóstym zmysłem” (niech mi wybaczą wielbiciele Shalaymana), że on jest na ulicy. Piękna to jest scena i bardzo filmowa. Gliński nie zawahał się pokazać postaci nie utkanych z ojczyzny i ideałów, ale z krwi i ciała. Nie zawahał się w ekranizacji pokazać nagości i scen erotycznych, ale one są psychologicznie uzasadnione. Są przeciwwagą dla zabijania. Czym można pokonać śmierć niż afirmacją życia?

Uważam, że Niemcy są pokazani w nowej ekranizacji „Kamieni na szaniec” w sposób niezwykle przemawiający do wyobraźni widza. Zasługa dwu znakomitych niemieckich aktorów grających osławionych przez książkę Kamińskiego katów z Gestapo, z Alei Szucha, podoficerów SS, sadystycznego Ewalda Lange (znakomity Wolfgang Boos) i Heberta Schulza (ironiczny Heiko Raulin). Znakomicie są zbudowane sceny z ich udziałem, począwszy od pierwszego przesłuchania „Rudego” na Szucha, przez zrzucenie „Rudego” ze schodów, i oblewanie wrzątkiem. Siedziba Gestapo jest naprawdę miejscem umierania, zakrytym przed Miłosierdziem Bożym. Do rangi tortury graniczącej z wytrzymałością urasta zwykła woda w czajniku. Jednak film nie odpowiada w imię czego „Rudy” (bardzo dobry Tomasz Ziętek) z nosi te potworności? W imię czego ci chłopcy chcą ratować przyjaciela? Film Glińskiego, za co cenię go bardzo, pokazuje też cenę „Akcji pod Arsenałem”. Niemcy rozstrzelali 300 Warszawiaków. W idiotycznym „Czasie honoru” takich pytań jak Gliński się nie stawia. Tam bohaterstwo jest zawsze nagrodzone, a zło ukarane.

Znów świetna, filmowa scena; noc, leje deszcz, śmierć przyniesie karabin maszynowy, a ironiczny Schulz musi zastrzelić Warszawiaka śpiewającego kpiarską piosenkę w rytm melodii „Siekiera, motyka, piłka, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka”. Schulzowi nie chce się wierzyć, że Polak jeszcze śpiewa mimo że karabin maszynowy skosił wszystkich. Niemcy nie rozumieją istoty i sensu polskiego oporu, każącego odbić jednego człowieka, mimo śmierci 300 innych. Bestialstwo Niemców jest w tym filmie nieprzekłamane, a wyrok na nich wykonany przez harcerzy nie ma w sobie nic z heroiczności „skazuję cię na śmierć w imieniu Rzeczypospolitej”. Schulz przed śmiercią cierpi odrobinę tego, co zniósł „Rudy”. Mniejsza o historyczność wykonania wyroku na Langem, który zginął na placu Trzech Krzyży w środku dnia. W filmie harcerze dosięgają go na klace schodowej własnego mieszkania. Śmierć za śmierć, ale nikogo to nie zbawi. Klimat filmu Glińskiego jest posępny, może dzięki muzyce, obrazowaniu, sposobie prowadzenia kamery.

Z kolei „Miasto`44” jest bardzo ryzykownym filmem. Powierzenie tego filmu reżyserowi Janowi Komasie, autorowi „Sali samobójców” jest przełożeniem Powstania Warszawskiego na język rozhisteryzowanych dzieciaków, którym reżyser chyba sam jest. Jego bohaterowie mają skomplikowane relacje z rodziną  - tak powstaniec robiący przed bratem i histeryczną matką zabawę na ulicy, tak jak histeryczny nastolatek z „Sali samobójców” demonstracyjnie całujący posąg. Film Komasy jest filmem efekciarskim, bez większej głębi, w zasadzie bez sprawnego scenariusza. O ile w kamieniach na szaniec opozycja bohaterów z arystotelesowskiego dramatu „protagonista – antagonista” jest widoczna na zasadzie podwójności Zośka-Rudy naprzeciw Langego –Schulza, o tyle bohater Komasy nastolatek „Stefan”, jest paniczykiem bez korzeni. Nie wiadomo, za bardzo kto jest wrogiem, bo Niemców w tym filmie prawie nie ma. Obserwuje ów Stefan śmierć matki i brata rozstrzelanego na Woli, a potem równie beznamiętnie uprawia seks w gruzach z napotkaną akurat dziewczyną. Panseksizm, w jakim żyjemy codziennie sprawił, że seks na ekranie w ogóle mocno się zdewaluował. Nie ma nim ani krzty podniecającego suspensu Anity Ekberg i Marcello Mastroianiego w Fontanie „Di Trevi”. Rację ma więc Ridley Scott, który powiedział dziennikarzom dlaczego w jego filmach nie ma seksu, że zwyczajnie jest nudny, a dla aktorów upokarzający. Dlatego mistrz Ridley Scott nie pokazuje go: Komasa przeciwnie, próbuje budować jakieś przeżycia wewnętrzne bohaterów w obrębie tożsamości seksualnej ("Sala samobójców") i na siłę buduje kretyńską scenę seksu wśród wybuchających pocisków. Wątek religijny praktycznie nie istnieje. Ale to jestem w stanie zrozumieć; młodzież, jaką uczę, coraz mniej rozumie z religii i nie rozumie zasad wiary. Gdy dodamy, że Komasa zbudował oś dramaturgiczną filmu w kanałach, oraz podczas wybuchu czołgu-pułapki, nasza bohaterka, egzemplifikacja polskiej kobiecości druga dziewczyna zakochana w naszym bohaterze Stefanie, postanawia go uratować pod deszczem spadających szczątków ludzkich i krwi padającej jak deszcz. W sumie „Miasto`44” jest filmem bez scenariusza, słabym, epatującym okrucieństwem i w zasadzie pocztówką z umierającej Warszawy. Komasa nie zbudował nawet próby odpowiedzi na pytania: dlaczego jego młodzi bohaterowie idą do powstania, z kim walczą, co to jest Polska, za którą umierają, oczywiście w jego filmie musi być dobry Niemiec. Jest taki, nie zabija naszego bohatera. A gra go Max Riemelt, pamiętny bokser ze znakomitego niemieckiego filmu „Napola” (u nas tytuł „Fabryka Zła”). Dla mnie lubiącego niemieckie kino to taki mały rodzynek w tym niespecjalnie smacznym cieście.

Są inne wypowiedzi filmowe, wyprane z uproszczeń „Czasu Honoru”. Wstrząsająca „Obława” Marcina Krzyształowicza ze świetną rolą Marcina Dorocińskiego. W tym filmie Zło egzemplifikowane przez wojnę jest wszędzie i oblepia wszystkich jak błoto. Narracja filmowa jest alinearna. Sceny z przeszłości bohaterów przeplatają się, cofają, bądź biegną do przodu. Wszyscy mają w sobie tajemnicę, a zabijanie jest jak zarżnięcie wieprza na szynkę. Bohater grany przez Dorocińskiego prowadzi na egzekucję Ślązaka w mundurze SS (jakaż to mocna wypowiedź na tezę Kutza, że Ślązacy nie mieli wyboru) i rozmawia z nim o piłce nożnej, zwyczajnie, kto grał w jakim klubie, po czym strzela swej ofierze w łeb. Finalna scena gotowania zupy z ciała niemieckiego żołnierza nie jest jedynie ekspozycją makabry w stylu, jaki do światowego kina wprowadził Jonathan Demme w „Milczeniu owiec”. Kanibalizm jest ostateczną granicą, odarcia człowieka z resztek człowieczeństwa, unurzania wszystkich i wszystkiego w brudzie, krwi i śmierci. Nikt nie jest święty. Świętość jest mitem, a niebo jest zamknięte. Sądzę, że „Obława” jest najbardziej niezwykłym, złowrogim, przemawiającym obrazem nihilizmu, jaki wytwarza wojna, jaki widziałem w polskim kinie w ostatnich latach. Nie ukrywam, że „Obława” jest filmem w którym najbliżej do słów Grochowiaka:
Lubię brzydotę,
Jest bliżej krwioobiegu słów, gdy je przekręcać i udręczać…

Kreację żołnierza AK, który zostaje zgnieciony przez wojnę, i upokorzony do granic możliwości Dorociński powtórzył w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Film ten niesłusznie pominięty na festiwalu w Gdyni jest niezwykłym jak na polskie warunki i debatę o polskości w czasie wojny i po jej zakończeniu. Rozmywa on granice wąsko pojętej „bogoojczyźnianej walki”. Ta walka jest już zwyczajną walką z bandziorami sowieckimi, w której siekiera jest równie dobra jak karabin snajperski. Jednak obraziłbym Smarzowskiego posądzając go o politykowanie. „Róża” jest opowieścią o miłości niemożliwej, ale krańcowo prawdziwej. Relacja miłosna jest tutaj wariantem ewangelicznego „Noli me tangere”. Seks, czyli język fizycznej miłości jest w tym filmie elementem przyniesionego przez Sowietów odruchu zemsty, zniszczenia dawnego świata i stworzenia nowego, proletariackiego. Nie wiem, czy ktoś odważyłby się w dzisiejszych Niemczech na scenę zbiorowego gwałtu taką, jaką pokazał Smarzowski. Żołnierze radzieccy byli i zachowywali się jak bydlęta, ale scena ta jest też aktem samo-poświęcenia, miłości matki do córki, której pragnie oszczędzić losu innych niemieckich kobiet. Niezwykłe jest też to, że Smarzowski robiąc film o roku 1945 na Mazurach zrobił film o Niemcach, o tożsamości, identyfikacji, próby opisania stanu POWOJNIA językiem, którego polska historiografia dopiero się uczy. Mam na myśli „Wielką trwogę” Zaremby. 

niedziela, 14 stycznia 2018

Goran Hagg - Mussolini. Butny faszysta, wyd. Prószyński i Ska, Warszawa 2015











 Czytelniku,

Kiedy prowadzę w maturze międzynarodowej zajęcia z Włoch Mussoliniego, często spotykam się z reakcją uczniów na widok włoskiego dyktatura zakładającego ręce w śmiesznej pozie, i wykrzywiającego usta w geście butnej dumy. Uczniowie śmieją się, bo włoski dyktator wydaje się im śmieszny. Tłumaczę, że wcale śmieszny nie był, ale faktycznie w porównaniu z krwiożerczymi reżymami Hitlera i Stalina, które razem wzięte odpowiadają za największe zniszczenie europejskiej cywilizacji, osoba Benito Mussoliniego jawi się jako odrobinę bardziej znośna. Jest to oczywiście obraz fałszywy. Jednak  wpływ Mussoliniego na Włochy dziś jest dość znaczny; miasta włoskie charakteryzują się pompatycznym stylem, ulice mają loggie (co chroni przed upałem), a wnuczka włoskiego dyktatora jest po dziś dzień członkinią włoskiego parlamentu. Mussoliniego nie da się tak po prostu wymazać z włoskiej historii, z całym inwentarzem polityki, jaką prowadził.

W najnowszej biografii Benito pióra szwedzkiego dziennikarza i historyka Görana Hägga polski czytelnik otrzymał produkt wysokiej klasy publicystycznej. Książka jest bowiem napisana niezwykle przestępnym językiem, ukazującym całość biografii Il Duce oraz ciekawą panoramę Włoch, które go do władzy wyniosły. Podstawową tezą jaka wydaje się wynikać z książki Szweda jest to, że Mussolini i jego zupełnie niesympatyczny reżym wyrastał z włoskich kompleksów.  Jakie to kompleksy? 

Włochy pod koniec wieku XIX poniosły klęskę z Etiopią w wojnie kolonialnej. Rządy liberałów, które trwały w zasadzie od zjednoczenia Włoch (lata 1861-1870) do czasu, kiedy Mussolini objął władzę szwedzki historyk nazywa pomyłką. Kwintesencją tej pomyłki był udział Włoch w Wielkiej Wojnie, którą nazywamy pierwszą wojną światową. Mussolini był naocznym świadkiem tej klęski. Bitwa pod Caporetto (października 1917), kiedy to wojska austriacko-węgierskie przy wydatnej pomocy Niemców zniszczyły w większości włoską armię była dla społeczeństwa włoskiego wielkim wstrząsem. Kraj wyszedł ostatecznie z Wielkiej Wojny zwycięski, ale kompletnie zrujnowany. Właśnie w takich Włoszech możliwy był Mussolini-faszysta. Z takiej perspektywy reżym Mussoliniego to przede wszystkim wynik frustracji szerokich mas społeczeństwa włoskiego, które głęboko rozczarowane rządami liberalnymi wybrały faszyzm.

Jednak Hägg daje polskiemu czytelnikowi także intymną biografię Il Duce. Bez ogródek pokazuje jego życie osobiste, pełne romansów z kobietami. Zauważa także, że ze wszystkich dyktatorów dwudziestego stulecia właśnie Mussolini był mężczyzną bardzo sprawnym seksualnie. Konfrontuje go z Hitlerem, o którego intymności można powiedzieć za Ianem Kershawem, że była na pewno bardzo smutna i bardzo obrzydliwa.  Mussolini-kochanek jest zbieżną postacią z Mussolinim-tyranem. Propaganda faszystowska często pokazywała Il Duce z nagim torsem, kopiącego rowy razem z towarzyszami partyjnymi, lub w towarzystwie płci pięknej, co niezwykle gorszyło pruderyjnego Hitlera. Koniec Mussoliniego, którego zwłoki powieszono w Mediolanie, był też końcem Clary Petacci, ostatniej kochanki wodza.

Równie ciekawe jest spojrzenie na kwestię stosunku Il Duce do religii jako takiej. Mussolini nawet jako lider faszystowski był przede wszystkim człowiekiem głęboko indyferentnym religii, ze szczególną niechęcią osobiście odnoszący się do religii katolickiej. Z pewnością zaciążyły na tym stosunku jego młodzieńcze, antyreligijne i socjalistyczne przekonania. Warto jednak odnotować, że jako lider faszystowski potrafił zachować się i w tej materii bardzo pragmatycznie podpisując z Kościołem traktaty laterańskie w 1929 roku, które ustanowiły państwo Watykan. Papież odtąd zaczął błogosławić Włochom. Pod względem dyplomacji była to wielka maestria.

Pod względem społecznym szwedzki autor dostrzega dwie niezwykle udane kampanie społeczne Mussoliniego: bitwę o pszenicę oraz bitwę o narodziny. Celem tych kampanii było zwiększenie mocy produkcyjnych włoskiego rolnictwa oraz zwiększenie dzietności włoskich rodzin. W ciągu wielu lat Włochy powiększyły się znacznie jako społeczeństwo, choć szczyt narodzin przypadł zarówno przed jak i po II wojnie światowej. Z perspektywy tych kampanii reżym faszystowski jawił się jako "miękki". Twarda - przepraszam za to łopatologiczne porównanie - strona reżymu zaczęła się wraz z zabójstwem Matteottiego w 1924 roku, i trwała aż do końca reżymu. To świadomy krok Mussoliniego sprawił, że Włosi dokonując inwazji na Abisynię (Etiopię) użyli przeciwko mieszkańcom tego kraju gazów bojowych, dokonując tym samym zbrodni wojennych.

Druga wojna światowa to oczywiście największa porażka Mussoliniego, który po prostu opowiedział się po złej stronie, podporządkowując się całkowicie Hitlerowi. Pakt stalowy z 1939 roku był jedynie zewnętrznym przejawem tej słabości. Jednak gdyby Mussolini jak dużo krwawszy od niego Franco opowiedział się na przykład po stronie aliantów zachodnich, kto wie, czy Włochami wciąż nie rządziłaby rodzina Il Duce?

Książka szwedzkiego autora jest bardzo przystępna czytelnikowi. Mogą po nią sięgnąć zarówno uczniowie szkół średnich zainteresowani historią, jak i studenci lub o prostu ludzie pragnący zgłębić swoją erudycję. Biografii Mussoliniego na naszym rynku nie było zbyt dużo, toteż książka Hägga po prostu wypełnia pustą lukę i jest to pozycja znakomita.

piątek, 12 stycznia 2018

Teatr Polski w Bielsku-Białej: św. Idiota według Fiodora Dostojewskiego, reż. J.Opryński

Czytelniku,

Proza Fiodora Dostojewskiego, ów klasyczny niezbędnik intelektualisty, jest trudna w teatralnej inscenizacji. Jedną taką znam, jest naprawdę wspaniale wyreżyserowana i zagrana przez krakowskich aktorów Teatru Stu. Mówię o "Biesach" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, wspaniałym spektaklu przy akompaniamencie prawdziwego chóru prawosławnego. W Teatrze Polskim w Bielsku-Białej rzucono takiemu odczytaniu prozy Dostojewskiego wyzwanie. Zadania przełożenia innej wielkiej powieści rosyjskiego mistrza psychologicznych niuansów podjął się Janusz Opryński, który tytuł "św. Idiota" zaczerpnął z książki Cezarego Wodzińskiego.

Przekładając taką powieść na język teatru należy dokonać pewnego skrótu, to oczywiste. Spektakl bielski trwa prawie trzy godziny, które przedzielono jednym dwudziestominutowym antraktem. Na początek ważna uwaga - spektakl jest trudny w odbiorze dla osoby nie znającej prozy Dostojewskiego. W moich czasach w Liceum Ogólnokształcącym im. Kopernika w Bielsku Białej przeczytanie wszystkich wielkich powieści Rosjanina stanowił punkt honoru, a jeszcze bardziej honorowe było prowadzenie dyskusji na tematy Stawrogina, czy księcia Myszkina. Mam wrażenie, że młodzież dziś ma inne punkty odniesienia.

Spektakl otwiera scena z pociągu, w której książę Myszkin wracający ze Szwajcarii, gdzie się leczył poznaje Rogozina (jego złe alter ego) oraz aferzystę Lebiediewa. Jak ta scena została rozwiązana inscenizacyjnie, nie powiem, żeby nie zepsuć wrażenia. Jest to spore zaskoczenie dla publiczności. Główną rolę gra bardzo dobry aktor Rafał Sawicki znany bielskiej publiczności z lżejszego repertuaru musicalowego. Jednak dość dobrze sprawdza się w roli dramatycznej. Ma wyraźny głos, dobrze wypowiada kwestie. Jednak na tle innych aktorów widz ma wrażenie pewnego dysonansu. Nie rozumiem dlaczego część kwestii dialogowych jest wykrzykiwana, bez zastanowienia, jak gdyby aktorom brakowało środków wyrazu scenicznego. Spektakle zawiera dość odważne sceny obyczajowe, stąd jest przeznaczony dla widzów powyżej 16 roku życia.

Idiota z założenia miał być opowieścią o Inności, świętej jurodliwości, tak głęboko wpisanej do mentalności rosyjskiej i choć kto jak kto, ale Polak potrafi duszę rosyjską zrozumieć (przykładem jest Andrzej Drawicz i jego fenomenalny przekład Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa), ale przesłanie spektaklu utonęło w rozmyciu dramaturgii. Pierwszy akt jest bardzo dynamiczny, a kilka scen, naprawdę świetnie zagranych (na przykład jakież napięcie jest w scenie palenia stu tysięcy rubli). Reżyserowi udało się przemycić także ciekawe pomysły odnoszące się do dzisiejszego moral virtue. Rozebrana do naga Nastazja Filipowna ( w tej roli Oriana Sojka) jest naprawdę piękna i z pewnością poruszyło to niejedne męskie i kobiece serce na widowni. Scena ta, w której kobieta otoczona przez mężczyzn, rozbierająca się do naga, niczym św. Franciszek z Asyżu przed swoim ojcem Piotrem Bernardone i całym miastem sugeruje wyraźnie feministyczny przekaz: wciąż żyjemy w świecie mężczyzn, a kobieta jest w w zasadzie sprowadzana do swojej seksualności.
Jednak drugi akt jest wyraźnie słabszy. Zabrakło owych świeżych pomysłów. Zwłaszcza, ze uaktywnił się Hipolit Terentiew (w tej roli Grzegorz Margas) hipochondryk i niedoszły samobójca. Aktorzy zaczynają na siebie krzyczeć i widz ma wrażenie sztuczności tych zabiegów. To nie jest prawdziwe, a przecież magia teatru polega na tym, że mamy uwierzyć w grę aktorską i przeżyć katharsis. W drugim akcie zrobiły się nieznośne dłużyzny. W zasadzie dobrze wypadają tylko jak zwykle świetny Kazimierz Czapla w roli generała Iwołgina, czy Grzegorz Sroka w roli Jepanczyna. Z całym szacunkiem panie niestety wypadają słabiej. Ten sam zestaw trików aktorskich jak w lekkiej komedii o zakochanych. Ale Dostojewski to niestety nie jest komedia.

Ogólnie spektakl jest ciekawie zainscenizowany; w tym choreografia operująca zdjęciami wyświetlanymi z projektora, ale zabrakło twórcom spektaklu pomysłu na akt drugi. Nie poradzono sobie z wielowątkowością powieści Dostojewskiego, którą należało skrócić wyłącznie do losów Myszkina. Spektakl zyskałby na dramaturgii. Należy pochwalić próbę inscenizacji Dostojewskiego w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej, ale raczej drugi raz nie pójdę na to przedstawienie, nawet dla Oriany Sojki (bo wówczas wyszłaby ze mnie męska szowinistyczna św....i to nie jest to słowo poprzedzające tytułowego św. Idiotę).

O spektaklu tutaj: http://teatr.bielsko.pl/spektakl/sw-idiota

wtorek, 9 stycznia 2018

Monte Cassino - recenzyjny dyptych


Peter Caddick-Adams, Monte Cassino. Piekło dziesięciu armii, tłum. Mirosław Bielewicz, wyd. ZNAK, Kraków 2014. 

Matthew Parker, Monte Cassino. Opowieść o najbardziej zaciętej bitwie II Wojny światowej, wyd. REBIS, wyd. 2, Poznań 2005

Czytelniku, 

Wydanie tych dwu książek dzieli 10 lat, co jak na rozwój nowego spojrzenia historiografii na bitwy o Monte Cassino (styczeń – maj 1944 roku) wydaje się epoką, nie tylko w sposobie pisania, obrazowania historii, ale także w wymowie ideowej obydwu książek. Nie jest natomiast przypadkiem, że obydwaj autorzy są Brytyjczykami i że mamy do czynienia z polskimi tłumaczeniami brytyjskiej historiografii II Wojny Światowej, chyba najlepszej na świecie. Dziś ton w pisaniu o II wojnie nadał Antony Beevor i nie ma się czemu dziwić. Zarówno Peter Caddick-Adams jak i Beevor są byłymi oficerami brytyjskiej armii i perspektywa pola bitwy jest im bliższa. Rozumieją oni perspektywę żołnierzy, stroniąc od osobistych antypatii narodowościowych.  Caddick-Adams ma sprawne, obrazowe pióro, a jego narracja wyraźnie przesuwa akcenty w spojrzeniu na „piekło dziesięciu armii”, jaką była klasztor Monte Cassino we włoskiej kampanii.

Dlaczego zatem postanowiłem w jednej recenzji odnieść się do dwu książek? Sądzę, że należy przeczytać obydwie książki, jedną po drugiej. Czytelnik zyskuje wówczas znacznie ciekawy obraz samej bitwy niż po lekturze li tylko jednej pozycji. Kim jest Matthew Parker? To również Brytyjczyk, absolwent Oksfordu, w ideologicznej wymowie sympatyk lewicy, co będzie miało znaczenie w ocenie jego książki. Jerzy Topolski napisał kiedyś, że żaden historyk nie tworzy swoich dzieł w ideologicznej i metodologicznej pustce. Jednak to, co u innych historyków zaledwie irytowałoby, u Perkera jest nieznośną manierą. Pamiętam podczas warszawskich targów książki, które w 2005 roku odbywały się w PKiN Matthew Parker dał się poznać jako zacięty przeciwnik USA. W rozmowie z czytelnikami bardzo szanował Rosję i Putina. Jego prawo. Po 10 latach jego książka nabiera innej, bardziej ideologicznej wymowy. Jest to jedna z tych wypowiedzi brytyjskiego intelektualisty, która ignorując fakty niewygodne idealizuje Rosję. Co dla brytyjskiej lewicy jest chorobą przewlekłą i nieuleczalną.

Książka Petera Caddicka-Adamsa jest zdecydowanie ciekawiej napisana, a obycie autora jako znanego w Wielkiej Brytanii popularyzatora historii jest również uchwytne w sposobie i kompozycji książki. Jeden z jego rozdziałów jest metaforą odnoszącą się do znanego filmu, a brzmi „Imperium kontratakuje”. Potrafi tak zakomponować rozdział, by opowiedzieć konkretną kampanię, na przykład nowozelandzką, czy polską w sposób potrafiący przemawiać do wyobraźni czytelnika. To jest klucz do tej książki – napięcie i obraz. Plastyka opisu bitwy, zastosowanie cytatów ze źródeł i połączenie ich z wybranymi losowo żołnierzami jest niezwykle intrygujące. Caddick-Adams zna na  przykład bardzo dobrze kontekst polski, cytuje obszernie brytyjską literaturę Polski dotyczącą. Zna nawet historię niedźwiedzia, zwanego przez żołnierzy II korpusu polskiego, „Wojtkiem”. Jego wykład jest popularny, ale mający również ciężar naukowości, obszerne przypisy są na końcu książki.

Wobec Polaków Caddick-Adams jest bardzo pozytywnie nastawiony, czego o książce Matthew Parkera powiedzieć się nie da. Wydaje mi się, że Caddick-Adams próbuje zrozumieć szalenie niewygodny dla Brytyjczyków polski kontekst i dramat żołnierzy Andersa. Sprawa katyńska, która postawiła Churchilla i rząd brytyjski w szalenie niekomfortowej sytuacji w roku 1943, stała się zarzewiem głębokiej niechęci brytyjskiej opinii publicznej do Polaków jako grupy etnicznej. To jeden z paradoksów, kraj w obronie którego oficjalnie Wielka Brytania weszła do wojny, został pozbawiony podmiotowego prawa reprezentowania siebie i mówienia o polskiej tragedii wojny przegranej podwójnie.  

Rzadko doprawdy można znaleźć głosy w brytyjskiej debacie o II wojnie światowej, które dostrzegałyby dwulicowość brytyjskiej polityki wobec Polaków. Wielka Brytania weszła do wojny w obronie Polski (choć wmanewrowała Polskę jako pierwszą ofiarę Hitlera), a potem gdy wybuchła wojna Niemiec z ZSRR, Churchill zrobił wszystko, byle tylko Polacy odpuścili konflikt ze Stalinem. Caddick-Adams ma tego świadomość i to jest dużo. Polacy Andersa nie mogli traktować ZSRR inaczej jak wrogów równie bezwzględnych niż hitlerowskie Niemcy. Z kolei Parker pisze o Polakach tak:
„Rozkaz dzienny Andersa, wydany tuż przed bitwą jest dobrym przykładem mieszanki pobożności, mściwości i nacjonalizmu, które cechowały postawę Polaków” (s.321-322)

Książka Matthew Parkera nie spełnia wymogów stawianych syntezom historycznym, książkom przełomowym, które winny być pisane sine ira et studio. Zaznaczam, że dziś wiedza o politycznej wizji Andersa, by nie odmawiać generałowi Clarkowi polskiego udziału w zmaganiach o klasztor jest dziś dobrze zinternalizowana. Problem polega na tym, że to jest polska armia, polska decyzja. W opinii Brytyjczyka tylko Polacy szafowali bezsensownie krwią w bitwie o klasztor. A Francuzi posyłając arabskich żołnierzy przeciw Niemcom w styczniu mieli inną wizję? czy nie chodziło o zaakcentowanie, że wojska francuskie walczą przeciwko Niemcom?  

Odpowiada na to Caddick-Adams, Matthew Parker skupia się jadowicie tylko na polskim "nacjonalizmie". Uprzedzenia autora wobec Polaków są jakże tożsame z tonem prasy brytyjskiej z lat 1944-1945, zrzucającym Polakom „nacjonalizm”, nieuzasadnioną „antyradzieckość”, wrogość wobec Związku Radzieckiego. Tak jakby ZSRR nie eksterminował prawie 1,5 miliona Polaków i nie doprowadził do anihilacji państwa polskiego w roku 1939. Zbrodnia katyńska jest przecież częścią większej całości. A przecież ludzie Andersa byli ludźmi którzy cokolwiek wiedzieli o „nieludzkiej ziemi” i nie mogli nie mieć wrogiego stosunku do Stalina i Związku Radzieckiego. Matthew Parker jako historyk nie chce zrozumieć ludzi, o których pisze. Narzuca książce ideologiczną, nieprzychylną Polakom wymowę, która w oczywisty sposób jest słabością jego książki.  

 Cokolwiek napiszą zachodni historycy o polskim wkładzie w II wojnę światową, od razu nasi wydawcy wydają, tłumaczą. Nie mówię, żeby książki Parkera nie przeczytać, ale powinna być obszerna przedmowa do polskiego wydania, której w wydaniu nr 2 z 2005 roku, nie ma.
Sprawa polska i udział Polaków w walkach o Monte Cassino nie są jednymi płaszczyznami, które te książki różnią. Styl Parkera jest bardziej akademicki; jego sensus historiae, to próba godzenia wrogów. Dużo bardziej niż Ceddick-Adams pozwala mówić niemieckim źródłom, cytuje niemieckich oficerów i żołnierzy, przykładając może i słusznie, że druga strona musi mieć szansę przedstawić swój punkt wiedzenia. Ale różnorodność źródłowa nie pomaga, nie napędza książki, której styl jest ciężki, niekiedy nudny. Czytałem książkę Parkera przez kilka miesięcy robiąc obszerne notatki. Książka Caddicka-Adamsa jest lekturą bardziej wyrobioną narracyjnie, styl autora jest potoczysty i wartki, skierowany nie na dywagacje natury polityczno-historycznej, ale na popularyzację wiedzy  o – tutaj autorzy są zgodni – jednej z najstraszniejszych bitew II wojny światowej.

Studenci historii powinni przeczytać obydwie książki, tak jak każdy, kto naprawdę interesuje się dziejami II wojny światowej.   

niedziela, 7 stycznia 2018

William Taubman, Chruszczow. Człowiek i epoka, tłum. Ł. Witczak, wyd. Bukowy Las, Wrocław 2012


William Taubman, Chruszczow. Człowiek i epoka, tłum. Ł. Witczak, wyd. Bukowy Las, Wrocław 2012

Książkę, a raczej opasły tom liczący z przypisami ponad 800 stron przeczytałem w dwa miesiące w zeszłym roku, ale dopiero teraz znajduję czas, by skreślić te kilka słów. Zadawałem sobie pytanie, jak mam napisać recenzję z biografii wodza Związku Radzieckiego? Książka Wiliama Taubmana, amerykańskiego historyka i politologa,  zasługuje na uwagę polskiego czytelnika z kilku powodów. Po pierwsze jest dowodem, że biografia totalna naprawdę istnieje. Wydawało by się, że Chruszczow i jego epoka to już odległe czasy, a tymczasem kryzys na Ukrainie, zamieniający się na naszych oczach w otwartą wojnę ukraińsko-rosyjską, bezpośredni swój rodowód ma w tym, iż w roku 1954 Chruszczow przekazał Krym ukraińskiej republice radzieckiej. Książka szeroko naświetla decyzję Chruszczowa, byłego genseka czerwonej Ukrainy. Była to decyzja głęboko logiczna z jego antystalinowskiej perspektywy. Kolejnym powodem dla którego polski czytelnik powinien sięgnąć po biografię Nikity Sergiejewicza jest też fascynująca perspektywa narracyjna. Biografia jest tak skomponowana, że czytelnik jest w stanie nawet przy małym wyrobieniu erudycyjnym osiągnąć z tej lektury wielki poznawczy pożytek. I najważniejsze: jesteśmy w stanie rozumieć Chruszczowa jako żywego człowieka.

Głęboką płaszczyzną narracji Taubmana jest dobrze udokumentowana teza, iż Chruszczow dokonując w lutym 1956 roku wolty przeciw kultowi Stalina (na pamiętnym XX zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego uczynił to w sposób mało przemyślany, a zarazem chciał dokonać wewnętrznego oczyszczenia, własnej ekspiacji. Chruszczow był bowiem tworem Stalina i zawdzięczał mu w partii wszystko. Chcąc żyć w czasach paranoicznego terroru, Chruszczow był odpowiedzialny za okrutne zbrodnie jakich władza radziecka dopuściła się na Ukrainie. Nikita Sergiejewicz urodził się we wsi Kalinówka w roku 1894, a jako mały chłopiec przeniósł się na ziemie późniejszej wschodniej Ukrainy do Juzowki. Urodził się w świecie niepiśmiennych, biednych ludzi, dla których słowo car, cerkiew, wielka rosyjska ojczyzna stanowiły cały świat. Jako to się stało, że człowiek ten w pięćdziesiąt lat później stanie na czele sowieckiego kolosa? Taubanowi, co ciekawe, udało się odpowiedzieć na to pytanie. Rozumiemy drogę jaką przeszedł Chruszczow: z nędzy wsi ukraińskiej, przez wojnę domową i rewolucję, po karierę w zakładach metalowych i karierę w partii bolszewickiej. Dla syna niepiśmiennych ludzi była to jedyna droga, żeby coś w życiu osiągnąć.

Chruszczow nigdy nie odebrał systematycznego wykształcenia i choć w latach późniejszych starał się nadrobić te zaległości, w zasadzie do końca życia miał kompleks niższości. Ten kompleks popychał go na drogę ambicjonalnej kariery. Nie obce są dla Taubmana pytania o religię w świecie radzieckim, w którym – wedle dzieła Marksa o Ludwiku Feuerbachu – nie ma religii. Gdy zmarła matka Chruszczowa, gensek uczynił na cmentarzu znak krzyża, co zszokowało wielu partyjnych bonzów biorących udział w uroczystości. Sam religijny nie był. W jego psychicznej konstrukcji istniała nieustanna potrzeba poprawiania świata i szczerego zachwytu nad ludźmi. Jakże zabawne jest to, że zapraszając spontanicznie Fidela Castro w Moskwie na lody, nie miał czym za nie zapłacić sprzedawczyni. Po prostu nie nosił z sobą pieniędzy, a te kilka rubli musiał pożyczać od ochroniarzy z KGB. Oczywiście truizmem jest mówić, że Chruszczow był komunistą  Był  przykładem komunisty nie rozumiejącego, że błędy i katastrofalne porażki systemu wynikają z jego błędnych założeń, które miały się nijak do realnie istniejącego świata. Tu mieści się odpowiedź na jego fascynację pseudo-naukowcem Łysenką. Stąd jego katastrofalne projekty obsiewania zbożem dziewiczych ziem syberyjskich, czy próbę uprawy bawełny i kukurydzy w Kazachstanie. Zakończyło się to zawróceniem rzek Syr-Darii i Amu-Darii i zniszczeniem unikatowej fauny i flory Jeziora Aralskiego. To oczywiście nasza eko-perspektywa. W czasach Chruszczowa nikt tak nie myślał.

Książka pozwala zrozumieć Chruszczowa, dać czytelnikowi niezwykłą perspektywę ujrzenia świata jego oczyma. Bohater książki instynktownie wyczuwał wielką słabość Związku Radzieckiego. Jego skandaliczne zachowania, jak walenie butem w stół obrad ONZ w Nowym Jorku, czy publiczne połajania artystów, grożenie Zachodowi bombą atomową, w tym straszliwą mega eksplozją atomową bomby „Car” w roku 1961, były w opinii Taubmanna głębokim teatrem władzy. W owym czasie Związek Radziecki był już wyraźnie słabszy w broni atomowej oraz w strategicznych siłach powietrznych mogących przenosić te ładunki. Jako wódz wielkiego państwa Chruszczow działał instynktownie, z pobudek emocjonalnych, nie przewidując do końca konsekwencji swoich działań. Jakimż szokiem było dla niego to, że w czasie kryzysu kubańskiego w roku 1962 dał się ograć młodszemu o całe pokolenie Johnowi Kennedy`emu. To też było jednym z powodów upadku Chruszczowa w roku 1964.

Chruszczow nie lubił Polaków, a z polskim kierownictwem miał trudne kontakty, Gomułka – równie prostacki – zdołał znaleźć z nim modus vivendi. Chruszczow jako gensek Ukrainy odpowiada za okrucieństwa wobec Polaków zamieszkujących wschodnią Polskę (dzisiejsze zachodnie obwody Białorusi i Ukrainy) w roku 1940, jest też winny krwawej rzezi w Budapeszcie w roku 1956. Rewolta Imre Nagy była w jakieś mierze efektem poluzowania śruby przez Chruszczowa, jego antystalinowskiej wolty, którą sam przekreślił posyłając czołgi na Budapeszt. Niekonsekwencja to też cecha Chruszczowa, choć Taubman mimo to lubi swojego bohatera. Nie klęczy jednak przed nim na kolanach. Dostrzega jego odmienność od psychopatycznego potwora jakim był Stalin. Chruszczow w jego narracji jest człowiekiem nieustannie się miotającym, nie potrafiącym podjąć decyzji, żyjącym w wielkim strachu. Punktem zwrotnym w stosunku Chruszczowa do Stalina była majowa nieudana ofensywa armii radzieckiej w roku 1942 (znana jako druga bitwa o Charków), w której Niemcy zmiażdżyli trzysta tysięcy krasnoarmiejców. Stalin wezwał Nikitę Sergiejewicza na Kreml, po czym upokorzył go publicznie wysypując mu na łysą głowę gorący popiół z fajki, w rytm słów, że w starożytnym Rzymie po przegranej bitwie wódz posypywał sobie głowę popiołem. Wtedy zaczęła się jego straszna nienawiść  do Stalina, która eksplodowała w lutym 1956 na XX zjeździe partii komunistycznej Związku Radzieckiego. 

Warto jednak podkreślić, że Chruszczow okazał się najzdolniejszym spośród ludzi otaczających krwawego czerwonego bożka. To on przejął władzę udając głupszego niż jest, pozwalając z siebie drwić, by w ostatecznym rozdaniu pokąsać swych wrogów tak, aby nigdy nie odzyskali pozycji. Mołotow skończył jako ambasador w Mongolii, choć za Stalina dostałby zapewne kulę w tył głowy i spoczął w bezimiennym grobie. To też różnica dzieląca Chruszczowa i Stalina. Gdyby nie to, że Chruszczow wybaczał ludziom, nie straciłby władzy, a spiskowcy z roku 1964 zostaliby rozstrzelani. Taubman dostrzegł, że bez Chruszczowa najprawdopodobniej nie byłoby Gorbaczowa i zmiany w sposobie myślenia kierownictwa radzieckiego. Tym samym Chruszczow był ogniwem pośrednim, bez którego Związek Radziecki nie upadłby tak jak upadł, bez strzału, bez sprzeciwu, bez protestu. W tym sensie Chruszczow w jakiś niewytłumaczalny sposób był wpisany w dzieje świata.
Książka przybliża też codzienność Chruszczowa. Jego upodobania muzyczne, teatralne, maniery, a raczej skrzętnie maskowany ich brak, nawyki jedzeniowe, obsesje, fobie i lęki. Nie polubiłaby Chruszczowa dzisiejsza lewica tęczowa. O homoseksualistach miał takie zdanie, jakiego dziś nie wypada publicznie cytować. Chruszczow miał dziwny instynkt do gardzenia sztuką współczesną. Na widok plakatu z zupą Campbell`s będącą motywem przewodnim Andy Worhola miał zapytać, czy artysta jest normalny. Trudno oczekiwać by syn niepiśmiennych chłopów z Juzuwki poznał głębię sztuki Warhola. Trudno go też o to oskarżać. W czasie podróży po Stanach Zjednoczonych w ostatnim roku prezydentury Eisenhowera zachwycił się prostotą życia na amerykańskiej prerii. Gdyby nie to, że był szefem partii i przywódcą Związku Radzieckiego, z przyjemnością zostałby w Iowa pasąc krowy, jedząc gotowaną kukurydzę i zapijając się do nieprzytomności amerykańską whiskey. Chruszczow był bezpośrednim komediantem podobnym czasami do Nerona (choć bez seksualnego wyuzdania Rzymianina). Nie miał w sobie wyrachowania Breżniewa, ani podłości Berii. Był komunistą zmuszonym przez okoliczności stalinowskiej paranoi do wielkich okrucieństw, których jako prosty człowiek zapewne głęboko żałował. Umarł w zapomnieniu i biedzie w szpitalu w Moskwie.

Cień Chruszczowa unosi się teraz nad wschodnią Ukrainą, a kapryśna historia przez wymowę dzisiejszych dni sprawia, że Nikita Sergiejewicz widząc Putina przewraca się w grobie.  To metafora. Rosjanie nie lubią Chruszczowa, nie dlatego że był rosyjskojęzycznym Ukraińcem (drżę, czy istnieje taka osobliwość, proszę wybaczyć mi moje polskie nierozumienie imperialnych pragnień Rosji), ale dlatego, że położył podwaliny pod upadek Związku Radzieckiego. Ironią jest to, że jego syn i wnuki są obywatelami …Stanów Zjednoczonych. Ich słowa, żeby Putin udławił się Krymem po aneksji, jak na ironię mogą być zemstą Nikity Sergiejewicza zza grobu na kegiebowskim genseku, który dziś zasiada na Kremlu.

Książka Taubmana została nagrodzona Pulitzerem. To świadczy o klasie amerykańskiego historyka. Czy są Rosjanie, którzy potrafią napisać coś takiego o USA? Wątpię. Nie na darmo najlepsza szkoła sowietologiczna jest w Stanach Zjednoczonych obejmująca Richarda Pipesa, Anne Appelbaum, wzmiankowaną na moim blogu Sheilę Fitzpatrick, w wcześniej Kennana. To też świadczy o zdolności amerykańskich elit akademickich do przekraczania rubikonów odmienności poznawczej. Amerykanie znają swoich wrogów lepiej niż oni sami.

Biografię Chruszczowa szczerze polecam szaleńcom książek (takich jak ja), studentom politologii, historii, ludziom zafascynowanym historią XX wieku. Książka Taubmana pozwala ją lepiej rozumieć. Ba, co mówię, jest konieczna by zrozumieć Chruszczowa jako człowieka. I to jest jej niezaprzeczalna wartość.

piątek, 5 stycznia 2018

Recenzja: Sheila Fitzpatrick, Życie codzienne pod rządami Stalina. Rosja radziecka w latach trzydziestych XX wieku.



Czytelniku,

Jeśli nie masz dość moich recenzji najbardziej wartościowych książek w historiografii najnowszej z pewnością powinieneś zajrzeć do książki:

Sheila Fitzpatrick, Życie codzienne pod rządami Stalina. Rosja radziecka w latach trzydziestych XX wieku, tłum. J. Gilewicz, Wydawnictwo UJ, Kraków 2012

Książka Fitzpatrick jest jedną z najbardziej intrygujących narracji o Związku Radzieckim. Obnaża bowiem bezduszność systemu, który skazywał ludzi zamieszkujących Związek Radziecki na wybory niemożliwe do wyobrażenia dla człowieka w normalnym kraju. Jednocześnie Fitzpatrick odkryła w książce zakryte przed czytelnikiem światy: kobiety, kwestię płci, różnic kulturowych, świat robotników i intelektualistów żyjących pod ciężarem reżymu. Słowo o autorce: jest Australijką i bardzo doświadczoną badaczką dziejów społecznych Rosji, choć niektórzy zaliczają ją do historyków-rewizjonistów, ja sądzę, że Fitzpatrick posiadła o Związku Radzieckim wielką wiedzę. Ważna konstatacja: taka książka nie jest możliwa w Rosji, ponieważ Rosjanie nie są w stanie spojrzeć na historię własną z zewnątrz, jak uczyniła to historyczka z Sydney.

Australijska historyczka i  profesorka historii oraz znawczyni dziejów ZSRR  opisała przede wszystkim życie mieszkańców miast. Tam życie dramatycznie się zmieniało w czasie gdy Stalin przeprowadzał swoją industrializację i kolektywizację. Paradoks narracji jest na samym początku: Fitzpatrick wprowadza czytelnika w świat paranoi zarządzanej przez najbardziej nieefektywny i nieludzki aparat biurokratyczny w dziejach najnowszych. Tylko w Związku Radzieckim opis życia codziennego musi się zaczynać od wszechwładzy państwa podporządkowującego sobie każdy, nawet najmniejszy wymiar ludzkiego życia w skali makro i skali mikro. Ciekawe, że nasz obraz o III Rzeszy zmienił się. Hannah Arendt swego czasu wylansowała tezę o bezduszności biurokracji III Rzeszy; dziś wiemy, że Niemcy w podobnym okresie były krajem bardziej amorficznym niż Związek Radziecki za czasów Stalina. Dam prosty przykład. W Kolonii w 1942 roku było zatrudnionych 45 pracowników Gestapo. W mieście takim jako Kolonia w ZSRR, na przykład w Doniecku, ponad tysiąc pracowników NKWD. To obrazuje jaki kraj był bardziej totalitarny.

To napięcie tych dwu wymiarów życia, ukazania z epickim rozmachem życia upadlanych ludzi w totalitarnym kraju to jedno, ale przejście narracyjne do wymiaru mikro jest jeszcze bardziej wymowne. Fitzpatrick korzystając ze znakomitego aparatu badawczego potrafiła wydobyć ze źródeł niezwykłe paradoksy: niekończące się kolejki w kraju, w którym propaganda obiecuje że właśnie za rządów Stalina skończyły się kolejki, upokarzająca walka o załatwienie najprostszych wydawałoby się spraw, która stwarza cichych bohaterów. Fitzpatrick wydobywa z mroku ludzi. Jakże znamienna jest historia człowieka, który wyszedł do sklepu po chleb bez dokumentów. Zatrzymał go patrol NKWD. Aresztowali go. Został zesłany na 15 lat na ciężkie roboty. Fitzpatrick opowiada o ludziach, którzy muszą żyć w tym koszmarze i muszą stosować się do zasady dwójmyślenia, żeby przeżyć. Wyprawa do kiosku po papierosy to wyprawa w nieznane. W narracji Fitzpatrick jest miejsce dla teatru radzieckiego i mieszkania robotnika w Magnitogorsku, pisze, w co powinien ubrać się partyjny dyletant, i jak pojechać na urlop, żeby się nie narazić.

Czytelnik taki ja, obeznany przez lekturę „Innego świata” Herlinga-Grudzieńskiego z potwornością systemu radzieckiego, czy zaznajomiony z owa paranoją przez lekturę „Roku 1984” oraz książek Artura Koestlera, może czuć się dopieszczony. Amerykańska historyczka jednak nie przytłacza obfitością materiału anegdotycznego, ilością barwnych szczegółów wydobytych z przepastnych archiwów sowieckich (otwartych na chwilę za Jelcyna, a teraz znów na lata zamkniętych przez Putina). Jej narracja jest niezwykle klarowna, znamionującą dużą klasę akademicką, gdy każde słowo ma znaczenie.

Mówi się, że koszmar stalinowskich rządów przyniosła dopiero Wielka Czystka z lat 1937-1938. Fitzpatrick dowodzi, że była to jedynie kolejna fala koszmaru, złego snu na jawie. Co zatruwało życie obywatelom radzieckim codziennie? Przede wszystkim machina państwowa, biurokratyczna maszyneria oparta na komunistycznej inżynierii ludzkich zachowań podporządkowanych czerwonej partii. Czyż wielbiony przez wielu Polaków PRL nie był krajem koszmarnym dlatego, że zmuszał ludzi do zachowań korupcyjnych na każdym etapie życia? Żeby lepiej zrozumieć paradoksy kraj komunistycznego jakim była Polska na zasadzie porównawczej trzeba po tę książkę sięgnąć. Istnieją ciekawe próby podejmowane przez warszawskich historyków przybliżenia życia codziennego PRL. Nie spotkałem jednak książki traktującej temat tak całościowo jak Fitzpatrick zrobiła to dla Związku Radzieckiego.

W świecie opisanym przez Fitzpatrick jest miejsce dla młodocianych przestępców, dla bezprizornych dzieci, posłusznych kobiet umilających życie mężczyznom wbrew obiegowej opinii, że w ZSRR kobiety miały więcej możliwości „reprodukcyjnych” niż w analogicznym czasie na Zachodzie. Fitzpatrick przybliża też perspektywę historii płci oraz zmieniających się ról płciowych. Jednak seks w latach trzydziestych w państwie Stalina był równie stygmatyzowany i brudny co w Niemczech Hitlera. Ciekawe jest to, że roku 1936 Stalin odszedł od ustawodawstwa Lenina i zakazał przerywania ciąży. Fitzpatrick znakomicie opisuje tło społeczne ustawy i nie ukrywa, że istniało też podziemie aborcyjne; istniały relacje nie-heteronormatywne, choć szczególnie w tym przypadku źródła są trudne.

W książce Fitzpatrick Związek Radziecki za czasów Stalina to piekło wybrukowane dobrymi chęciami. Kolos biurokratyczny, który pożerał i niszczył najcenniejsze jednostki, które z racji indywidualizmu nie chciały się podporządkować systemowi. Książka ta jest wreszcie dostępna polskiemu czytelnikowi i dobrze się stało. To arcydzieło historii życia codziennego. Polecam wszystkim pasjonatom historii, którzy ciekawi są współczesnego sposobu uprawiania historii.

środa, 3 stycznia 2018

Jorg Baberowski, Stalin. Terror absolutny. Recenzja










 Czytelniku,

 Mogłoby się wydawać, że o Stalinie napisano już wszystko, lub prawie wszystko. Od czasu kiedy Dmitrij Wołkogonow opublikował trzy biografie stanowiące podstawę historiografii okresu poradzieckiego, a dotyczące Lenina, Stalina i Trockiego minęło dwadzieścia bez mała lat. Warto wymienić ważne książki Simona Sebaga Montefiore traktującą o dyktatorze i jego czerwonym dworze, a także Edwarda Radzińskiego, czy ukraińskiego historyka Olega Khlevniuka. Do tego szacownego grona dołączył także profesor historii Uniwersytetu Humboldta w Berlinie, Jörg Baberowski, którego najnowszą książkę o sowieckim dyktatorze wydało u nas w Polsce Wydawnictwo Prószyński i Ska.

Czym różni się książka niemieckiego historyka od innych? Otóż za punkt wyjścia Baberowski uznał paranoję dyktatora. Wyjaśniam, że książka nie stanowi biografii w pierwszym podstawowym znaczeniu. Odwołując się do Carla Schmidta i opisując Rosję po rewolucji październikowej i wojnie domowej jako doświadczenie niekończącego się stanu wyjątkowego będącego kluczem do zdobycia władzy, książka "Stalin - terror absolutny" Baberowskiego jest przede wszystkim błyskotliwą analizą mechanizmów państwa totalitarnego, które swoje źródło u umocowanie w sowieckiej rzeczywistości, mają przede wszystkim w paranoicznej osobowości dyktatora. 

Książkę rozpoczyna bardzo ciekawy metodologiczny wstęp dający przegląd aktualnego stanu historiografii. Pozwolę sobie tutaj na uwagę, że książka Baberowskiego docenia wkład w dyskusję na przykład historyków - post-rewizjonistów (szczególnie Sheili Fitzpatrick), ale podchodzi do stalinowskiego świata z perspektywy, która wydaje się najwłaściwsza. Otóż według Baberowskiego stalinizm był dyktaturą podporządkowania, która w wojnie skierowanej przeciwko ludności i narodom Związku Radzieckiego przekroczyła wszelkie granice rozsądku i logiki. Tylko w atmosferze wszechobecnego strachu, Stalin mógł zrealizować swe pragnienie władzy niczym nieograniczonej i dać upust przyjemności, jaką czerpał z zadawania śmierci i cierpienia innym ludziom.
 Tak więc Stalin nie był żadnym szaleńcem, ale jako osoba był patologicznym mordercą, traktującym wszystkich w sposób utylitarny. Był sadystą, dla którego zabijanie stawało się metodą życia.

Punktem zbieżności Baberowskiego i historyków post-rewizjonistycznych jest stalinowski nowy człowiek. Różnica tkwi jednak w podejściu: dla Baberowskiego tym nowym człowiekiem jest donosiciel, a nie robotnik, przodownik pracy. Z innymi poglądami Baberowskiego można polemizować. Twierdzi on na przykład, że państwo stalinowskie było państwem słabym, a ustrój Związku Radzieckiego był despotyczną dyktaturą, która nie mogła zrealizować ambitnych zamierzeń, jakie przed sobą postawiła. Inną kwestią jest to, że atmosfera paranoicznego strachu, oraz utrzymywany przez Stalina stan zagrożenia, prawdziwej i krwawej wojny przeciwko wrogom rewolucji i samego wodza stworzyła sytuację, w której Związek Radziecki mógł się przeciwstawić III Rzeszy w chwili ataku w 1941 roku, mimo początkowych miesięcy katastrofalnych porażek.
Książka Baberowskiego została podzielona na sześć rozdziałów, z których każdy zakomponowano tak, by ukazać motywację i paranoiczny lęk Stalina. Oczywiście przeradzał się on w terror dotykający wszystkich obywateli sowieckich. W przeciwieństwie do książek post-rewizjonistów (Izaak Deutscher, Sheila Fitzpatrick) system sowiecki jest odgórnie narzuconą dyktaturą. Władza absolutna, a do takiej dążył Stalin, nie stanowi drogi do zdobycia określonych celów gospodarczych, czy społecznych (jak chcą post-rewizjoniści), ale jest celem samym w sobie. Już Arthur Koestler  zauważył, że partia bolszewicka nie głosiła żadnych prawd już sprawdzonych, ale te, które sama uznawała za prawdę. Tak więc wrogiem, który nie rozumie prawdy partii, mógł stać się każdy.

Uważa się, że za Stalina Związek Radziecki rządzony był przez klasę biurokratów. O ile można tak powiedzieć o Związku Radzieckim w czasach Breżniewa, o tyle w odniesieniu do czasów stalinowskich Jorg Baberowski akcentuje przede wszystkim układ klient - patron, który należy rozumieć nie w kategoriach feudalnych, ale kryminogennych. Taki układ przypominał układ mafijny. Lokalni przywódcy partyjni żyli i używali życia dopóki któryś z ich klientów nie doniósł wyżej. Nad nimi wszystkimi, nawet nad policją polityczną GPU, która w 1934 została przemianowana na NKVD, stał Stalin, który kontrolował wszystko dzięki strachowi. Gdzieś koło 1935-1936, a więc jeszcze przed apogeum czystki, nikt już nie śmiał zapytać, czy to, co robi Stalin, ma choćby pozory legalności.

Książka Baberowskiego stawia niektóre ofiary Stalina na równi z nim. Trocki, to nie intelektualny, odtrącony geniusz rewolucji, tylko brutalny i bezlitosny twórca terroru wojny domowej; tak jak krwawy Jeżow, Jagoda, czy polski szlachcic Feliks Dzierżyński. Baberowski jest bezkompromisowy wobec różnych przejawów życia w państwie sowieckim, stąd też liczni w Niemczech dzisiaj przedstawiciele skrajnej, trockistowskiej lewicy bardzo go nie lubią. Baberowski był wielokrotnie atakowany przez nich w Berlinie i na różnych sympozjach naukowych.

Jego książka jest niezwykle ważną w historiografii ostatnich lat dotycząca Stalina. Przede wszystkim ukazuje nowy, kontekst, z perspektywy samego dyktatora, który był centralnym punktem odniesienia tego straszliwego reżymu.

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...