niedziela, 31 grudnia 2017

Philip Short, Pol Pot - Pola śmierci, recenzja.


 Czytelniku,

Do dziś pamiętam scenę ze znakomitego filmu Rolanda Joffe "Pola śmierci" z roku 1984. Bohater filmu, kambodżański współpracownik New York Timesa, Dith Pran ucieka z obozu Czerwonych Khmerów. Mężczyzna wychodzi z dżungli i wpada na pole ryżowe zalane wodą. Po chwili grzęznąc w brei wpada do dołu, w którym gniją ludzkie szczątki. Rozgląda się przerażony. Znajduje się wśród setek gnijących trupów. Nikt nie zliczyłby ile. Tysiące. Tytuł tego filmu został dodany przez polskiego wydawcę znakomitej książki brytyjskiego dziennikarza Philipa Shorta zajmującego się problematyką Indochin, choć oryginalny tytuł wydanej po raz pierwszy książki Brytyjczyka w roku 2004 brzmi "Anatomy of nightmare", co chyba lepiej ukazuje, czym jest biografia Pol-Pota. Uważam, że dobrze się stało, że polski czytelnik otrzymuje wreszcie tę arcyciekawą i znakomicie napisaną książkę, bardzo dobrze przetłumaczoną przez Sebastiana Szymańskiego. Konstrukcja jest klasyczna i oparta na wewnętrznych metaforach stanowiących tytuły rozdziałów.

Uwaga metodyczna - to nie jest biografia w stylu "największych osiągnięć polskiej biografistyki", pozwalam sobie tutaj na małą złośliwość pod adresem polskich historyków. Świadomie na tym blogu lansuję tezę, że historiografia anglosaska jest na znacznie wyższym poziomie literackim od polskiej. To książka, która jest biografią, a zarazem  panoramą epoki i najgłębszą analizą złowrogiego fenomenu jakim był reżym Czerwonych Khmerów, jaką w życiu czytałem. Jest opowieścią przede wszystkim osadzoną w szerokim spektrum różnych źródeł - od źródeł wywołanych jak wywiad, po prasę, zapiski, pamiętniki i mnóstwo zapisanych relacji świadków, którzy dzięki umiejętnościom pisarskim Philipa Shorta dały obraz historyczny i zarazem literacki niezwykłej, kontrastującej głębi.

Książka Shorta daje doskonały obraz intelektualnej drogi Saloth Sara, tak bowiem nazywał się Pol-Pot naprawdę, który z emigranta i nauczyciela stał się masowym mordercą własnego narodu. Przede wszystkim doskonale kreśli kręgi komunistycznej inteligencji Paryża lat pięćdziesiątych  i sześćdziesiątych dwudziestego wieku, z którymi to Pol-Pot utrzymywał liczne i bogate kontakty intelektualne. W owym czasie studiował w Paryżu marksizm, w różnych jego wersjach, jednak jego podejście miało charakter nieortodoksyjny, jeżeli za marksistowską ortodoksę uznamy marksizm-leninizm w wersji radzieckiej. 

Sadzę, że komunistyczne kręgi Paryża, w tym Jean Paul Sartre stworzyły człowieka, który w owym czasie rozważał, jak implementować komunizm w swoim własnym kraju. To jest fundamentalny fakt, który umyka szerokim kręgom lewicy w zachodniej Europie. Drugim biegunem, z którego Pol-Pot zaczerpnął, była chińska wersja komunizmu po paroksyzmach Wielkiego Skoku Naprzód i Rewolucji Kulturalnej, czyli maozim. Po powrocie do Kambodży Saloth Sar poszedł na kilka lat do lasu organizując partyzantkę.

Gdy wyszedł z tego lasu, był już Pol-Potem (Czerwoni Khmerowie rytualnie zmieniali nazwiska), gotowym do przeobrażenia Kambodży w najbardziej rewolucyjny reżym komunistyczny w historii człowieka. Koncepcja roku zerowego zaczęła się realizować, w chwili gdy w kwietniu 1975 roku, Czerwoni Khmerzy zdobyli stolicę kraju, Pnom-Penh. Słówko o społecznej bazie Pol-Pota. Rekrutował on swoich okrutnych żołnierzy spośród niepiśmiennych ludzi ze wsi kambodżańskiej, często wykorzystywał jako żołnierzy dzieci, gotowe na wszelkie rozkazy, poddane całkowitemu praniu mózgu.

Zaczęli od wyrzucenia wszystkich mieszkańców miasta. Z Pnom-Penh do karnych obozów pracy, zwanych obozami reedukacyjnymi, pognano dwa miliony ludzi. Czerwonych Khmerów nie obchodziło, czy w marszu idą pięcioletnie dzieci, czy osiemdziesięcioletni starcy. Miasto było w koncepcji roku zerowego zupełnie niepotrzebne. Generowało całe zło - luksus, rozpustę, hazard, kapitalizm i pieniądze. Czerwoni Khmerzy nie byli świadomi wartości pieniędzy, ponieważ pochodzili ze świata, gdzie pieniądze nie istniały. Po prostu wyrzucali je z banków do śmieci. Całe życie - według Pol-Pota  - powinno ogniskować się na wsi, która dzięki natychmiastowemu wprowadzeniu komunizmu w życie, miała stać się laboratorium ludzkości, samowystarczalna, żyjąca w idealnym porządku, wykorzystująca wszystko dla rewolucji. Proszę zauważyć, że w klasycznej koncepcji Lenina, do komunizmu należało dopiero dojść. Sam wódz rewolucji uważał za słuszne sprezentować Rosji NEP po wojnie domowej, ale NEP nigdy nie był demokracją, tylko brutalną dyktaturą zapewniającą istnienie minimum kapitalistycznego rynku, żeby ludzie w Rosji z głodu nie umarli.

Philip Short poświęca dużo uwagi temu, jak natychmiast wprowadzono komunizm w życie. Zlikwidowano pieniądze, natychmiast i bezpowrotnie. Zlikwidowano szkoły, uniwersytety, jako zbyteczne. Wszyscy mieli pracować na rzecz wszystkich, zlikwidowano własność prywatną, religię i buddyjskie klasztory poddano najsurowszym represjom (do 1979 miał nie przeżyć ani jeden buddyjski mnich). Jak to w praktyce wyglądało? Na przykład wyobrażacie sobie państwo natychmiastowe zasadzenie pola ryżu na wybetonowanym placu? Okazało się, że w "Demokratycznej Kampuczy" można. Dlaczego daję Państwu tak absurdalny przykład? Ponieważ można zrozumieć myślenie rewolucyjne Pol-Pota.

Dla Pol-Pota, odwrotnie niż dla Lenina, rewolucja stanowiła ciągle i nie kończące się continuum. Ta rewolucyjna ciągłość rozumiana jako brutalne przemodelowanie ustroju społecznego, nie liczące się z rzeczywistością i ludźmi, jest cechą unikatową reżymu Czerwonych Khmerów. Na przykład Czerwoni Khmerzy nie mogli pojąć dlaczego niektóre warzywa nie chcą rosnąć, ponieważ przyjmowali świat jako jednorodną całość, w której są takie same prawa. Skoro ryż rośnie na poletku ryżowym zalanym wodą, to z boiska też można zrobić poletko ryżowe, wykopać dół, nalać gówna, dolać wody, siana i już. Prostota Czerwonych Khmerów oznaczała anty-intelektualizm. Jeżeli ryż nie rośnie, oznacza to, że ktoś nie wykonał tej prostoty, jako że społeczeństwo Kambodży pełne jest zdrajców, wrogów, tych najgorszych, bo ukrytych. A to wprost doprowadziło do paranoi. 
Pisanie i czytanie uznano za zbędne w ustroju komunistycznym, a znajomość języków obcych, okulary lub delikatne dłonie wskazywały na "wroga ludu", którego natychmiast należy poddać egzekucji. Z uwagi na fakt, że w koncepcji Roku Zerowego świat i cała materia musi służyć rewolucji, ciało zabitego wroga, również musi służyć rewolucji. JAK? Na przykład ciałem zabitego wroga można użyźnić pole ryżowe, żeby odżywcze substancje z ludzkiego ciała przeniknęły do gleby, można ciało takiego wroga dać na pożarcie świniom, które staną się tłustsze i grubsze i dadzą społeczeństwu rewolucyjnemu więcej mięsa. Frank Dikötter w swojej znakomitej książce o pladze głodu Mao znalazł dowody, że chińscy notable partyjni średniego szczebla wpadli na pomysł, by ciała ludzkie wykorzystać jako pożywienie, ale w Kambodży Pol-Pota komunizm poszedł o krok dalej: ciało ludzkie jako nawóz wtórny i pasza dla świń. Stąd Pola Śmierci, sygnalizowane w polskim tytule. Ciała pomordowanych wyrzucano jako nawóz na pola uprawne.  

Oczywiście Pol-Pot zdawał sobie sprawę, że nie ma wyników, że wiejskie komuny, które tak zachwyciły go w Chinach, nie przynoszą deklarowanego przychodu, nie generują żywności. W myśl rewolucyjnej zasady odpowiedzialni byli za to, ci którzy pamiętali Kambodżę przedrewolucyjną. Zlikwidowano każdego, kto nosił okulary, miał wyższe wykształcenie, lub mówił w językach obcych. Ale to było mało. Pol-Pot zakazał zatem wszelkich, nawet werbalnych, form indywidualizmu - zrezygnowano z imion i nazwisk, zrezygnowano ze wszelkich form miłości, zawierania małżeństw. Ludzie mieli dbać o przyrost naturalny w sposób pozbawiony indywidualizmu -  prokreacja tylko z osobami wskazanymi przez partię. Kobieta rodziła dziecko i oddawała je do kolektywnego wychowania. Nikt miał już nie znać swoich rodziców i dziadków - bo w myśl Roku Zerowego, miały zniknąć wszystkie indywidualne wybory ludzkie, jako sprzeczne z komunizmem. To nawet dalej niż "Rok 1984" Orwella. Ludzie musieli się wyrzec swojej podstawowej tożsamości i opozycji "ja- świat", i zastąpić go kolektywnym "my". Nawet z języka wyrzucono wszystkie słowa wskazujące na emocje - słowa "piękny", "cudowny" okazywały się kontrrewolucyjne. Jest w tym jakaś ironiczny ukłon w stronę Robespierre`a, który zamienił kalendarz gregoriański na rewolucyjny.

Rządy Czerwonych Khmerów trwały w Kambodży cztery lata. Trudno nazwać je inaczej niż tylko latami, w których  Kambodża stałą się obozem koncentracyjnym. Szczególną nienawiść Czerwonych Khmerów budziła także mniejszość wietnamska. Pol-Pot nazywał ich "wietnamskimi duchami w kambodżańskich ciałach" i nakazał eksterminację. Rok 1979 okazał się przełomowy. W tym roku Chiny Deng Xiaopinga zaatakowały Wietnam i tak też uczyniła Demokratyczna Kampucza. O tej zapomnianej wojnie mało kto na Zachodzie wie. Wojska wietnamskie złoiły Chińczyków i rozbiły w trzy tygodnie wojska CZERWONYCH KHMERÓW sytuując się w Pnom-Penh , które z dwumilionowego miasta zamieniło się w dwudziestotysięczną wieś. Ironia, że jeden czerwony reżym zlikwidował inny. 

Upadek roku 1979 nie oznaczał końca Czerwonych Khmerów. Wspierani na granicy Kambodży i Laosu i Wietnamu przez Amerykanów - tak, tak Wuj Sam przekazał im od 1979 po ich upadek na początku lat dziewięćdziesiątych wiele milionów dolarów na zakup broni. Walczyli oni z Wietnamem, wrogiem Ameryki. Pol-Pot jeszcze mordował przybyszów w dżungli w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, niczym bohater powieści "Jądro ciemności" zamienił się w szalonego, złego króla zaszytego w nieprzebytej dżungli. Zmarł w 1998 roku w wyniku puczu.
Pol-Pot wymordował,  (jednak nie intencjonalnie, do końca utrzymywał, że ofiary były konieczne i że sumienie ma czyste), najprawdopodobniej 1/4 lub 1/3 całej populacji Kambodży, czyli najprawdopodobniej około 2,5-3 miliony ludzi, ale w stosunku do całej populacji, jaką rządził jest to ludobójstwo unikatowe, wynikające z teoretycznych założeń, jakie wyniósł z paryskiej szkoły marksizmu i z doświadczeń maoistowskich. 

Książka Philipa Shorta jest znakomitym studium totalitarnej paranoi, ale zarazem opowieścią o Kambodży. Jest książką, w której autor pozwala mówić świadkom historii. Jest pozycją konieczną dla wszystkich politologów, historyków, ludzi pragnących zgłębić meandry polityki dwudziestego wieku, inkubatora totalitaryzmu. Jest książką przerażającą, od której posępnego charakteru trudno się uwolnić po skończonej lekturze.

czwartek, 28 grudnia 2017

Recenzja: Jonathan Fenby. Chiny - Upadek i narodziny wielkiej potęgi

Czytelniku,

Jeśli kiedykolwiek interesowałeś się historią Chin, szczególnie tą dwudziestowieczną, nie możesz nie znać książki Jonathana Fenby "Chiny. Upadek i narodziny wielkiej potęgi", jaką Wydawnictwo ZNAK wydało w roku 2009 po raz pierwszy. Jedna uwaga jeśli lubisz czytać książki historyczne do dwustu, góra trzystu kartek. W polskiej wersji książka Fenby`ego ma prawie tysiąc, co stanowi samo w sobie o jej monumentalizmie.  Zaliczyłbym ją do tych syntez historycznych, które są klasą w sobie, i nie zdezaktualizują się nawet po kilkudziesięciu latach. Ciekawe, że tak wielką książkę historyczną napisał ...dziennikarz, znany z wielu publikacji dotyczących Chin, znający ten kraj i przez wiele lat pracujący w Hongkongu zanim Wielka Brytania nie przekazała go ChRL.

Fenby zdaje się rozumieć fenomen Chin, które pozostały jedyną cywilizacją starożytną, jaka przetrwała do naszych czasów zachowując swoją mentalność, autorytarny rząd (z perspektywy historii Chin czerwona partia zastąpiła autorytarny rząd cesarski) będący swoistym wynalazkiem Chińczyków na dwa tysiące lat przed Leninem, oraz całą spuściznę intelektualna i kulturalną, jaka przez dziesiątki lat zachwycała i zachwyca Europejczyków i Amerykanów, jacy przyjeżdżają zobaczyć i zamieszkać w kraju środka. Chińczycy mają świadomość własnej wyższości wobec Europejczyków.

Będąc studentem historii kiedyś trafiłem na rycinę przedstawiającą chińskiego mandaryna z XIX wieku, któremu jakiś angielski podróżnik zrobił zdjęcia, gdy ten siedział na krzesełku. Ów mandaryn nieznany mi z imienia i nazwiska pokazywał do zdjęcia swoje monstrualnie długie paznokcie u palców dłoni, które świadczyły dobitnie o pełnionej przez niego funkcji. Jego pracą było przekładanie papierów z jednego biurka na drugie, a władzę dał mu sam boski władca, zamknięty szczelnie przed zewnętrznym światem w zakazanym mieście w Pekinie. Ścisła hierarchiczność chińskiego społeczeństwa była dla Europejczyków novum.

Fenby malowniczo opowiada o meandrach historii Chin, a jego narracja jest gęsta i tak dokładna, że trzeba wracać co kilka kartek, by zapamiętać mnóstwo nazwisk Chińczyków, które w czasie lektury szybko zapadają w pamięć. Chiński dramat w wieku XIX oznaczał likwidację potężnego ongiś cesarstwa i interwencję mocarstw, a skrajnym tego przykładem jest Powstanie Bokserów, które pochłonęło ponad milion istnień u progu wieku XX. Wszystkie mocarstwa Zachodu włącznie z Niemcami, Brytyjczykami, Francuzami, Włochami, Austro-Węgrami i USA interweniowały w Chinach dopuszczając się wielkich zbrodni.

Po śmierci cesarzowej Cixi i odsuniętego przez nią cesarza Guangxu w 1908 roku Chiny weszły w sytuację agonii, której świadkiem był ostatni cesarz Chin, Pu Yi, którego los został fantastycznie pokazany w filmie Bernardo Bertolucciego "Ostatni cesarz". Jednak Chiny po raz kolejny stały się polem wielkiego eksperymentu, którego głównym bohaterem stał się wykształcony na zachodzie i świetnie władający angielskim dr Sun Yat Sen. W 1911 roku Chiny stały się republiką, ale kraj był dramatycznie podzielony. Władzę w poszczególnych prowincjach przejęli dowódcy wojskowi. Określa ich angielski termin "warlords". Nacjonalizm Sun Jat Sena, założyciela Kuomintangu, chińskiej partii nacjonalistycznej był jednak bardzo szeroki i mieściły się w nim zarówno kręgi wojskowe, jak i komuniści.  Jednak Sun Jat Sen przegrał walkę z rakiem i zmarł w 1925 roku. Polityczną schedę po nim przejął młody generał, a potem generallissimus Chiang Kai Shek (Yang Yaeshi), który w 1926 roku rozpoczął ekspedycję północną wymierzoną w zbuntowanych warlordów i przyłączając do Chin jedną zbuntowaną prowincję po drugiej. Był to wielki tryumf polityki centralizmu.

Jednak w kwietniu 1927 roku Chiang Kai Shek podjął brzemienną w skutki decyzję, która miała na zawsze zmienić Chiny. W Szanghaju doszło do straszliwej masakry komunistów, której echa przetoczyły się po Chinach doprowadzając do wybuchu wojny domowej. Wojna ta miała dwie odmienne odsłony. W latach 1927-1937 nacjonaliści o mały włos zniszczyliby komunistów, ale na przeszkodzie temu stanęła inwazja japońska na Chiny w roku 1937, która stanowi preludium do II wojny światowej w Azji. Wartym odnotowania momentem tej wojny jest tak zwany Wielki Marsz, który stanowi najbardziej zmitologizowaną część historii partii komunistycznej i samego Mao. Równo 100 tysięcy ludzi zaczynało ten marsz na południu Chin a na północ dotarło ledwie koło 9 tysięcy.

Opis brutalnej okupacji części Chin przez Japończyków stanowi kolejną frapującą część książki. Warto uprzytomnić sobie, że w Chinach w czasie II wojny światowej zginęło ponad 20 milionów ludzi, a ogromny teatr działań wojennych był większy od frontu wschodniego w Europie. Wraz z kapitulacją Japonii wojna w Chinach się nie skończyła. W latach 1946-1949 nacjonaliści Chiang kai Sheka oraz komuniści Mao starli się w wielkiej wojnie domowej, którą Kuomintang przegrał. Złożyły się na to przede wszystkim wewnętrzna słabość nacjonalistów oraz ogromny kryzys finansowy - hiperinflacja - która uderzyła w Chińczyków. Chiang kai Shek musiał uciekać na Tajwan, gdzie założył Republikę Chińską na tej wyspie. Pastwo to- choć niezależne - nie jest dziś uznawane za Chiny, choć Chinami de facto jest. Ja osobiście skłaniam się ku twierdzeniu, że istnieją dwa państwa chińskie, ChRL oraz Republika Chińska na Tajwanie.

Historia ChRL jest ukazana w książce Fenby`ego z perspektywy sprawowania władzy, choć niezwykła epickość tej książki wydobywa mnóstwo szczegółów, detali, niuansów, utrzymujących czytelnika w stanie ciągłego zainteresowania. Mao został sportretowany z perspektywy swojej prywatności. Nigdy się nie mył, a narzekania lekarzy na higienę osobistą wodza kwitował twierdzeniem, "kąpię się w ciałach młodych kobiet". Nigdy nie mył też zębów, co musiało czynić osobisty kontakt z wodzem dość przykrym. W każdym bądź razie Henry Kissinger pisał, że w trudem wytrzymywał w obecności Mao pół godziny.

Fascynujący jest świat Chin Mao- państwa poddanego niebywale brutalnemu eksperymentowi ideologicznemu, które kosztowało życie siedemdziesięciu milionów ludzi. MAO zabił więc sam tylu ludzi, ilu zginęło podczas II wojny światowej. Oczywiście nie czynił tego własnymi rękoma, ale rękoma gwardii rewolucyjnej podczas rewolucji kulturalnej lub sterowaniem polityką gospodarczą, w czasie Wielkiego Skoku Naprzód.

Żeby zrozumieć Chiny współczesne, trzeba zrozumieć ChRL pod rządami Deng Xiaopinga, które zdecydowanie otworzyły Chiny na świat. Jednak Deng odpowiada osobiście za straszliwą masakrę na Placu Tien` an Men w roku 1989. Fenby z przejmującą dokładnością relacjonuje to, co widział i słyszał od świadków tych wydarzeń.

Polecam te książkę wszystkim, którzy pragną postudiować historię Chin dwudziestego wieku. Jest to pozycja monumentalna, i unikatowa na polskim rynku, choć od jej wydania minęło parę lat, nic nie straciła na aktualności.

piątek, 22 grudnia 2017

Recenzja: Frank Dikötter, Wielki Głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958-1962, wyd. Czarne, 2013




Czytelniku, 

Istnieje pewna kategoria książek historycznych, które trzeba przeczytać niezależnie od tego, że dotyczą świata położonego daleko od nas. Frank Dikötter jest holenderskim historykiem pracującym od lat na Uniwersytecie w Hongkongu, gdzie jest profesorem. Książka, jaką pragnę zrecenzować, została nagrodzona prestiżową Samuel Johnson Prize. Rzadko doprawdy dostajemy w Polsce coś tak kompetentnego jak ta książka, a dotyczącego Chin. Jest to pieczołowicie opisana historia jednego z największych ludobójstw w dziejach dokonanego na swoim własnym narodzie przez przywódcę komunistycznych Chin, Mao, w latach 1956-1962, w czasie tak zwanego "Wielkiego Skoku Naprzód", bezprecedensowej kampanii społecznej, która w krótkim czasie miała przeobrazić Chiny w raj. Doprowadziła do piekła na ziemi.

Mao zdobywając w Chinach władzę po wojnie domowej w roku 1949 zapragnął w kilka lat prześcignąć kraje zachodnie. Wzorując się na stalinowskiej kolektywizacji i industrializacji Mao planował prześcignąć Wielką Brytanię w piętnaście lat narzucając rolniczym nie mającym ciężkiego przemysłu Chinom najbardziej morderczą reformę rolną w dziejach. Był to tak zwany "Wielki Skok Naprzód". W roku 1955 chcąc dowiedzieć się, kto w partii jest przeciw niemu rozpoczął "kampanię stu kwiatów", czyli zachęcenie do swobodnego wyrażania myśli. Kampania wolności trwała krótka, a partyjni intelektualiści, nauczyciele oraz studenci zbyt swobodnie krytykujący partię zostali szybko aresztowani. Milion osób. Mao oczyszczając pole do kolektywizacji poszedł dalej niż wzorce sowieckie, która zakładały utworzenie trzech rodzajów kolektywnych państwowych przedsiębiorstw rolnych: TUZy, sowchozy i kołchozy.

Mao zaproponował komuny wiejskie. Chłopi musieli oddać nie tylko ziemię, ale i własne dzieci, które odtąd wychowywano kolektywnie, ponieważ Mao i komuniści wierzyli, że więzy rodzinne są przeżytkiem dawnego społeczeństwa, a celem komunizmu jest stworzenie NOWEGO CZŁOWIEKA. Komuny musiały ze sobą rywalizować, która z nich wyprodukuje ziarna więcej. Ale to nie wystarczało Mao. Szukał winnych zapóźnień, oszustw. Znalazł winnych. A były to ...wróble. To nie jest żart. Mao zachęcił wiejskie komuny, by rozprawiły się z tymi sympatycznymi, przydomowymi ptakami. Chłopi przerwali pracę w polu, by uganiać się za ptaszkami, nie pozwalając im na chwilę odpocząć, ani napić się wody. Chińczycy widzieli w nich szkodniki, które zjadają socjalistyczne plony rolne. Wróble zaczęły padać milionami.

Ich zagłada spowodowała w krótkim czasie dotkliwą klęskę ekologiczną. Inwazję insektów, które atakowały zboże i zebrane plony. Ale Mao nie miał dość. Widział, że "Wielki Skok Naprzód" nie idzie tak, jak zaplanował, nie zadowalały go ani wyniki komun wiejskich, ani wyniki przemysłu, który borykał się z ogromnymi problemami technologicznymi i zapóźnieniem cywilizacyjnym. I wpadł na pomysł, by to komuny wiejskie zajęły się wytopem stali. Wieśniacy zbudowali więc setki tysięcy prymitywnych pieców do wytapiania rudy żelaza, przypominające średniowieczne dymarki. Topiono wszystko, co się nadawało do wytopienia, narzędzia rolnicze, garnki, miski, karoserię, wszystko co zawierało żelazo. Wyniki były katastrofalne. Stal nie nadawała się do niczego innego, tylko do wyrzucenia.

Chłopi odciągnięci od swojej pracy, nie zajmowali się uprawą roli. Tak więc w roku 1959 na obszarach środkowych Chin zaczął się głód, który przejdzie do historii jako "Wielki Głód Mao", czemu poświęcona jest zasadnicza część książki holenderskiego historyka.  Była to katastrofa na skalę apokaliptyczną. Głód trwał do roku 1962, kiedy to ostatecznie partia komunistyczna, przerażona wieściami, jakie nadchodziły z prowincji, zaniechała - ku wielkiemu niezadowoleniu Mao - Wielkiego Skoku Naprzód. Jednak Frank Dikötter analizuje to zjawisko najgłębiej jak można. Konfrontuje ze świadkami tych wydarzeń, sięga po oryginalne dokumenty. Pokazuje dowody, że Mao wiedział, co się dzieje i uznał, że to dobry sposób by przeżyła ta "lepsza" część Chińczyków. Sięga po źródła zupełnie w Europie nieznane i przez to bardzo ciekawe. Jeden z opisywanych przez niego przypadków dotyczył prowincji Shannxi, gdzie jeden z inspektorów przysłanych z Pekinu znalazł w domu zarządcy partyjnej komuny części ludzkich ciał gotujące się w garnku na zupę. Książka przytacza wiele takich danych: rodziców błagających, by dzieci zjadły ich ciała po śmierci, by przeżyć. Jest to część narracji dla ludzi o mocnych nerwach. Kanibalizm znalazł także aprobatę części lokalnych działaczy partyjnych, którzy widzieli w nim "skuteczną metodę walki z głodem". 

 Frank Dikötter ocenia, że polityka Mao, która doprowadziła do gigantycznego plagi głodu zabiła przynajmniej 45 milionów Chińczyków. Mao jawi się więc jako jeden z najbardziej przerażających ludobójców w dziejach, gorszy od Hitlera a do Stalina porównywany. Tych dwu miało ze sobą więcej wspólnego niż może się wydawać. Fiasko Wielkiego Skoku Naprzód zaowocowało gwałtowną krytyką Mao, którą na plenum chińskiej partii wyraził Liu Shaoqui, prezydent ChRL. Mao mu tego nigdy nie wybaczył, doprowadzając w czasie rewolucji kulturalnej do jego uwięzienia i skazania na śmierć...głodową w roku 1969.

Książka holenderskiego historyka powinna być obowiązkową pozycją na wszystkich studiach sinologicznych oraz stosowana jako element historii porównawczej dwu komunistycznych reżymów: stalinowskiego ZSSR oraz maoistowskiej ChRL. Jest to książka niezwykle bogato udokumentowana źródłowo, co biorąc pod uwagę chiński kontekst cywilizacyjny, niekoniecznie było dla autora rzeczą łatwą. Ale nade wszystko powinna stanowić ostrzeżenie dla wszelkiego rodzaju lewicowych szaleńców, nie mających kontaktu z rzeczywistością. Ludobójstwo w czasie "Wielkiego Skoku Naprzód" nie wynikało tylko z paranoi Sternika, ale z błędu systemu komunistycznego jako takiego. Próba budowy utopii marksistowskiej kończy się waśnie tak, jak opisał to wytrawny holenderski badacz dziejów najnowszych Chin.

środa, 20 grudnia 2017

KKK - tu mieszka miłość. Recenzja książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej

Czytelniku tego bloga,

Południe USA w sensie historycznym obejmuje 11 stanów południowo-wschodnich i środkowych stanów USA, które w roku 1861 rozpoczęły przegraną wojnę o odłączenie się od Unii, zwaną wojną secesyjną. Jednak klęska z 1865 roku nie oznaczała bynajmniej rezygnacji z poczucia odrębności wobec reszty Stanów Zjednoczonych. Książka Katarzyna Surmiak-Domańskiej, reporterki związanej z Gazetą Wyborczą, jaka w roku 2015 ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne, przywołuje problematykę rasistowskiego i antysemickiego Ku Klux Klanu, który dziś w epoce w historii Ameryki, w której Afroamerykanin został prezydentem, zdaje się przezywać coś na kształt renesansu. Książka opisuje zjawisko w sposób barwny i dużym literackim kunsztem, nie daje jednak odpowiedzi na pytanie fundamentalne: dlaczego dziś Ku Klux Klan odradza się w dawnych konfederackich stanach Południa?

Przeczytałem tę książkę z żywym zainteresowaniem, częściowo dlatego, że zawsze fascynowała mnie wojna secesyjna w USA, a częściowo dlatego, że poznani przeze mnie Amerykanie w Nowym Jorku na konferencji w roku 2014, niespecjalnie mieli ochotę na to, żeby ze mną porozmawiać o tym, czym dziś dla białych ludzi z Południa jest "Południe", dawne konfederackie Południe produkujące bawełnę, charakteryzując się segregacją rasową na ulicy, w szkole i w restauracji. Moja ciekawość została zaspokojona książką Surmiak-Domańskiej w dużym stopniu. Książka ta jest reportażem, ale jednej rzeczy nie dowiedziałem się: dlaczego polska dziennikarka pojechała do Bible Belt i tam wypytywała różnych ludzi o ich życie.

Książkę Surmiak-Domańskiej muszę jednak ocenić bardzo pozytywnie. Ma niezaprzeczalne cechy poznawcze i polemiczne. Znakomite są rozdziały ukazujące przeszłość Ku Klux Klanu, a właściwie czterech jego odsłon dziejowych i zarazem zbrodni popełnianych przez jego członków. Reportażystka zauważyła też, za co jej dzięki składam, że dziś Amerykanie w epoce Obamy, czy legalnie zawieranych małżeństw jednopłciowych instynktownie wzdrygają się na sam dźwięk nazwy Klanu, a zapominają o tradycji linczu, która na przełomie XIX i XX wieku oraz jeszcze w latach trzydziestych wieku XX zebrała makabryczne żniwo. Linczów nie dokonywali ludzie Klanu, ale zwyczajni Amerykanie. Jedno z najsłynniejszych zdjęć wykonanych w miasteczku Marion w stanie Indiana (to nie Południe!) przedstawia powieszonych czarnoskórych nastolatków Thomasa Shippa oraz Abrama Smitha w sierpniu 1930 roku w towarzystwie kilkudziesięciu roześmianych i zadowolonych z egzekucji białych, w tym nastolatków, kobiet w ciąży, przeważnie młodych białych mężczyzn. Na czym polega hipokryzja Ameryki? Na tym, że lincze na kolorowych odbywały się z szerokim poparciem społecznym, nie tylko ekstremistów z dawnych stanów Konfederacji.

Książka polskiej dziennikarki ukazała się w roku 2015 w czasie, kiedy Ameryka przeżywała jedną z najbardziej palących dyskusji po tym jak 17 czerwca 2015 roku w baptystycznym kościele  afroamerykańskim w Charleston w Karolinie Południowej młody, biały prawicowy ekstremista zastrzelił 9 osób. Sprawa ta stałą się początkiem debaty nad wojskową flagą konfederatów (niebieski krzyż św. Andrzeja z 11 białymi gwiazdami na czerwonym polu), która swobodnie do tego czasu wisiała obok Kapitolu w Charleston. Przez Amerykę przetoczyła się wówczas niezwykła debata nad symboliką wojny, najstraszniejszej w historii USA, zakończoną 160 lat temu, która okazała się dalej bardzo bolesna. Wydawało się, że rana po wojnie secesyjnej dawno się zabliźniła, a dzięki prezydenturze Obamy, jakże ważnej z perspektywy społecznej w USA, praktycznie przestała mieć znaczenie. Flagę Konfederacji zdjęto. Pozostałą jednak na cmentarzach żołnierzy Południa.

Książka skupia się na kilku bohaterach, twórcach klanu z miasteczka Harrison z Arkansas, gdzie mieszkają sami biali...dziennikarka przybliża ich życie, poglądy, często śmieszno-straszne, niekiedy smutne, zamknięte, i archaiczne. Między tymi rozdziałami, które mają charakter reportażu, przemykają rozdziały z odniesieniem historycznym. Dla mnie najciekawsze. Nie wiedziałem, że Ku Klux Klan nie jest organizacją hierarchiczną. Nie dziwi mnie to, choć nienawiść rycerzy klanu do katolików nieco osłabła w ostatnich czasach, nie na tyle jednak, żeby wyrzec się perspektywy horyzontalnej, poziomej, bliższej protestanckim teologom. Żywiołem klanu nie jest dziś nienawiść rasowa, choć rasizm jest głęboko ukryty. Klan przeszedł ewolucję pozytywną - DZIŚ mówi się o miłości do własnej rasy, miłości do czystości, itd. Stąd ironiczny tytuł, jaki nosi książka.
Ciekawym spostrzeżeniem jest to, że ilekroć Ku Klux Klan się w Ameryce odradzał, tylekroć znajdował wyznawców wśród sfrustrowanych, byłych żołnierzy. Tak było po wojnie secesyjnej, po I wojnie światowej, po II wojnie światowej, po Wietnamie i dziś po wojnach w Iraku i Afganistanie. Dziś Klan ma też wyraz anty-islamski i anty-żydowski. Jednak Katarzyna Surmiak-Domańska nie pokusiła się o głębszą analizę tego zjawiska. W moim przekonaniu coraz bardziej widoczny, tryumfalny pochód skrajnie prawicowych partii, który ma różne oblicza - W USA to jest Trump, we Francji "cywilizowana" pani Le Pen, w Niemczech AfD, w Austrii OFP, na Węgrzech Orban, u nas PiS - ma swoje korzenie w rozwarstwieniu społecznym, jakie bardzo boleśnie uderzyło klasę średnią po kryzysie finansowym roku 2008. 

Ten kryzys w przeciwieństwie do tego z 1929 nie wyhodował biedy, z której wyrósł faszyzm, ale zaowocował ruchami kontestującymi i odrzucającymi porządek liberalnej demokracji. W moim przekonaniu Bible Belt wpisuje się w szerszy kontekst. 

Książka ma dużą wartość  poznawczą. Pod względem literackim istnieją lepiej napisane i zakomponowane reportaże. Książka jest rzetelna, nie przegadana, ale dla osób nie interesujących się Ameryką, może być trudna w odbiorze. Jednak ja nieustannie nie mogę odpędzić pytania: czy gdyby redaktorka Surmiak-Domańska wytłumaczyła swoim rozmówcom z Ku Klux Klanu jaką gazetą jest "Wyborcza", czy w ogóle by dopuścili ją do siebie?

wtorek, 19 grudnia 2017

Wojna secesyjna w książce Adama I.P. SMITHA






Adam I.P. Smith, Wojna Secesyjna, tłum. Tomasz Tesznar, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2013. 

Wojna domowa w USA znana jako wojna secesyjna pochłonęła ponad 600 tysięcy ofiar (dziś są też historycy, którzy piszą, że milion), a zrujnowane Południe już nigdy nie osiągnęło takiego poziomu produkcji bawełny, jak przed wojną. W popularnej świadomości funkcjonuje obraz wojny utrwalony przez filmy takie jak: Przeminęło z wiatrem, Gettysburg, Cold Mountain, czy Lincoln Spielberga. Jednak taki obraz daleki jest od tego, co na ten temat ma do powiedzenia historiografia. Czy uwierzą państwo, że od 1865 roku po dzień dzisiejszym powstało prawie 50 tysięcy książek i artykułów? Dla historyka historiografii jest to ilość nie do ogarnięcia. Nowym głosem jest książka, jaką Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego wydało w roku 2013 ciekawą pozycję pióra amerykańskiego historyka Adama. I. P. Smitha, który wykłada historię USA na londyńskim University College. Jest to książka mająca ambicje syntezy, ale zarazem jest interesującą interpretacyjnie historią tego konfliktu - najważniejszego w historii USA.

Książka Smitha wydaje mi się podwójnie ciekawa, ponieważ jako osoba głęboko zafascynowana historią Stanów Zjednoczonych w wieku XIX przeczytałem już dużo pozycji na ten temat, a moja walizka po powrocie z Nowego Jorku w 2014 roku była w całości wypełniona książkami. Tym bardziej cieszy, że wydawnictwo UJ postanowiło wydać książkę Smitha, która może wnieść spory powiew świeżości polskiemu czytelnikowi zainteresowanemu tematyką. Przez wiele lat kompendium wiedzy na gruncie polskim była książka Leona Korusiewicza, Wojna Secesyjna, 1985, ale z racji epoki i przyjętej metody jest mocno przestarzała.

Adam I.P Smith nie ukrywa, że swoją książkę zakomponował jako polemiczny esej. Strona militarna, choć przywołana klarownie, nie narzuca czytelnikowi klasycznego spojrzenia na ów konflikt jedynie przez pryzmat strasznych bitew takich jak Antietam (1862), czy Gettysburg (1863) osławiony powieścią Michaela Shaary „The killer anglels” wspaniale sfilmowaną przez Rolanda Maxwella w wielkim czterogodzinnym epickim fresku z roku 1993. Co zatem nowego może znaleźć czytelnik w tej pozycji?

Smith z niezwykłą starannością kreśli obraz Południa sprzed wojny, jako mniejszości narzucającej większości wolnych stanów swoją wolę w kwestii niewolnictwa. Umiejętnie tłumaczy czytelnikowi niezwiązanemu uczuciowo z USA meandry konstytucji, która pozostawiała w kwestii niewolnictwa spory nieuregulowany margines dowolności wiodąc kraj ku przepaści w wyborach 1860 roku. Abraham Lincoln jest ukazany jako polityk twardy, ale bardzo pragmatyczny. Teza Smitha jest taka, że Lincoln wygrałby nawet gdyby nie uległa rozbiciu partia demokratyczna, która wystawiła dwu kandydatów, jednego na Północy, drugiego na Południu. Celem Lincolna było ocalenie Unii, nawet za cenę utrzymania niewolnictwa. Przyczyna wojny tkwiła więc w rozhisteryzowanej opinii publicznej Południa, które nie chciało słyszeć o „czarnych Republikanach”. Przy okazji czytelnik ma okazję dowiedzieć się, że nie tylko bawełna dawała plantatorom zyski, ale główne źródło bogactwa południowego ziemiaństwa (myślę, że można użyć tego pojęcia na zasadzie metafory) tkwiło w zbytkownym interesie… niewolniczym. Poznajemy także przyczynę gwałtownie wzbierającej się fali potępienia niewolnictwa, jako „szczególnej instytucji”. Smith odnosi się i analizuje prasową falę potępiającą niewolnictwo w północnych wielkich ośrodkach miejskich, takich jak Nowy Jork, Boston, czy Filadelfia. Nie ucieka także Smith od konstatacji, że istniało wiele form wykluczenia w USA w tym czasie, co szczególnie odnosiło się do katolików na protestanckiej glebie stanów Północy.

Fascynujący jest obraz kuchni wojny. Smith zadał sobie dużo trudu, by przywołać pieczołowicie wydobyte ze źródeł głosy zwykłych ludzi wplatanych w wojnę. W jego książce mówią kobiety z Południa, poddanego niezwykle silnemu i wysokiemu stopniowi poboru do wojska. Zaskakujące jest, że z powodu niewolnictwa biali mężczyźni w stanach Konfederacji mogli w ponad 80% procentach zostać powołanymi do wojska. W dziejach nowożytnych wojen to iście niezwykły procent.  Analizuje Smith wewnętrzny dyskurs towarzyszący wojnie, toczony przede wszystkim w prasie Północy i Południa. Kontekst ten zazwyczaj umyka po prostu studiującym ów konflikt. Dramatyczna jest walka o przetrwanie jaką toczy cywilna ludność stanów południowych w czasie marszu generała Shermana, paląc i niszcząc wszystko od Georgii po Karolinę Północną jesienią 1864 roku.
W obszarze interpretacji Smith wyróżnia za MacPhersonem „Battle Cry for Freedom 1861-1865” trzy podstawowe fazy wojny.

 Pierwsza to wojna ograniczona  - od secesji Południa, poprzez awanturę o Fort Sumter po straszną rzeź nad rzeczką Antietam w Maryland we wrześniu 1862, gdzie armia konfederacka została odparta po bitwie gwałtownej i niespotykanej nigdy wcześnie na kontynencie amerykańskim . Nowożytność tej wojny to także pierwsi bezpośredni korespondenci wojenni, bez których dziś nie wyobrażamy sobie relacji z frontu. Pierwsze zdjęcia zabitych żołnierzy Południa na krwawej alei pod Antietam ukazały się w nowojorskiej prasie. Był to głęboki szok dla opinii publicznej obu stron.

Drugi okres wojny to wojna totalna, charakteryzująca się ogromnymi bitwami jak Gettysburg, Chattanooga, czy krwawa kampanii Granta w Virginii w roku 1864. Obserwujemy wysiłek ekonomiczny Północy, podpinanie nowych linii kolejowych, mechanizację przemysłu wojennego.

Trzeci okres to wojna pozycyjna w Wirginii, kiedy armie Unii i Konfederacji zostały zablokowane w okopach, dając Europejczykom nigdy nie odrobioną lekcję przed rzeziami z lat 1914-1918.
Smith stara się unikać silnych personalizacji, przesunięcia w stronę wkładu wybitnych generałów. Bohaterem tej książki w ogromnej mierze jest amerykańskie społeczeństwo podejmujące najtrudniejszą z wojen, o zniesienie niewolnictwa. Smith nie waha się tego nazwać wprost. Południe poszło na wojnę w obronie i w imię niewolnictwa. Klęska Południa i śmierć Lincolna przekreśliły szansę na narodowe wybaczenie: rekonstrukcja Granta, dla Południa poniżająca, zaowocowała segregacją rasową w południowych stanach, która przetrwać miała jeszcze 100 lat, do czasów Martina Luthera Kinga. Ale tego niezwykłego człowieka nie byłby gdyby nie na wskroś perspektywiczna, szaleńczo odważna (co pokazał film Spielberga „Lincoln”) decyzja prezydenta Abrahama Lincolna, który postanowił zakazać niewolnictwa przez 13. poprawkę do konstytucji. Zapłacił za to życiem. Śmierć Lincolna oczywiście zapoczątkowała budowę jego mitu.

Esej Adama I. P. Smitha polecam wszystkim osobom zafascynowanym historią Stanów Zjednoczonych, studentom historii, oraz szerokiemu kręgowi czytelników lubiących wartościową książkę historyczną.

piątek, 15 grudnia 2017

Wrzask rebeliantów. Recenzja książki S.C. Gwynne o Thomasie Jacksonie


 




Czytelniku tego bloga,

 Ten wpis jest kontynuacją bloga ze strony www.wojciechdutka.piszecomysle.pl , ponieważ 31 stycznia 2018 platforma blog.pl zostanie zamknięta. Pracować będę nad przeniesieniem najciekawszych recenzji i wpisów na nowy adres na który Państwa zapraszam.






Recenzja:
Na polskim rynku ukazała się w ostatnich tygodniach jedna z najnowszych amerykańskich książek poświęconych wojnie secesyjnej, owej najważniejszej od powstania USA amerykańskich tragedii z lat 1861-1865, która zadecydowała o takim, a nie innym kierunku w jakim rozwinęły się USA. To książka "Wrzask rebeliantów" pióra S.C. Gwynne, amerykańskiego pisarza non-fiction i dziennikarza, nagrodzonego Pulitzerem za inną znakomitą narrację o amerykańskiej historii, a mianowicie "Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów" (wydane także przez wydawnictwo Czarne).

Kilka słów o spolszczeniu tytułu. Nie wiem, dlaczego wydawnictwo Czarne zdecydowało się na niedokładne oddanie sensu angielskiego tytułu książki: "Rebell Yell: The Violence, Passion, and Redemption of Stonewall Jackson" i zastąpienia go reklamowym plurpem o geniuszu wojny secesyjnej. A przecież w tytule książki nie chodzi o jakąś tam historię geniusza wojny, jak Napoleon, a biografię totalną człowieka, ukazującą go w całej krasie, zarówno jego życie prywatne, jak i obrosłe mitem życie żołnierza sprawy Południa. Słowo "redemption" jest kluczowe w rozumieniu tytułu; nie odnosi się li tylko do żarliwej i niemożliwej dziś religijności Jacksona, ale do całego mitu, jaki ten człowiek wprowadził do historii amerykańskiej: przegranego, ale niezwyciężonego Południa. Warto zadać sobie to pytanie, ponieważ na naszych przecież oczach rozgrywała się w USA wielka dyskusja o pomnikach żołnierzy Konfederacji oraz samego generała Lee. Tytuł jest wieloznaczny. Jackson walczył wszak o zachowanie niewolnictwa i o secesję, ale czynił to z pobudek osobistych. Ta książka w zasadzie obala mit Jacksona jako człowieka nieskazitelnego, ale o tym za chwilę. Jak bardzo Thomas Jackson wszedł głęboko do amerykańskiego snu niech świadczy fakt, że jeden z najnowocześniejszych niszczycieli amerykańskiej floty nosi jego imię: USS Thomas Jackson, co trudno o większą ironię dziejów. 

Książka zaczyna się jak powieść sensacyjna. Nie jest przypadkiem, że S.C. Gwynne jest dziennikarzem i zna się na budowaniu aury tajemniczości. Poznajemy Thomasa Jacksona w ubłoconym mundurze, wytartym i nie specjalnie odróżniającym się od szeregowego żołnierza. Tak zaczyna się opowieść - jest marzec 1862 roku i Jackson stoi przed swoim osiągnięciem, które zbudowało jego legendę - kampania w dolinie Shenandoah stała się kluczem jego legendy. Gwynne ma niezwykle plastyczny, literacki styl, dzięki któremu wojna secesyjna nie ma w sobie ani krzty romantyczności. Salwy muszkietów trzeszczą a czytelnik ma wrażenie, że kule typu minie wystrzeliwane z gwintowanych muszkietów armii Północy za chwilę znów roztrzaskają jakiemuś żołnierzowi Południa głowę. Duża zasługa tłumacza, który zręcznie i z maestrią potrafił oddać niuanse marszów i kontramarszów, ataków eszelonami (ach, stary dobry Napoleon!) i taktyki używanej w czasie wojny. Tak jest w opisie wszystkich bitew Jacksona - od nie w pełni udanej kampanii w obronie Richmond przez drugą bitwę nad Bull Run (sierpień 1862), przez Fredericksburg grudzień 1862 po najświetniejsze zwycięstwo Lee i Jacksona nad armią Unii pod Chancelorsville w początkach maja 1863 roku. Ta ostatnia bitwa jest zarazem zwieńczeniem życia Jacksona, jego stosem całopalnym. Zraniony przez własnych żołnierzy w ciemnościach nocy umrze kilka dni później jako jedyny niepokonany generał armii Konfederatów, a jego śmierć jest zarazem ukoronowaniem jego legendy.


Jednak byłaby to kolejna wojskowa biografia autora zapatrzonego w swojego bohatera, nie widzącego jego mankamentów i błędów. Dlaczego książka S. C. Gwynne nie jest taką biografią? Ponieważ autor ma świadomość ograniczeń swojego bohatera. Jackson był bardzo trudnym człowiekiem w kontakcie osobistym jako profesor w West Point. Jego lekcje musiały być nieznośnie powtarzalne dla uczniów. Jako mąż i ojciec jest wzorowy i czuły, choć życie nie szczędziło mu ciosów, takich jak śmierć pierwszej żony. Jednak najbardziej fascynujący jest jego stosunek do Afroamerykanów- niewolników. Jest paternalistyczny i serdeczny, ale jak się wydaje odmawia im równości pod względem rasowym. Jednym słowem: dziwak, którego wojna odblokowała jako człowieka dając mu szansę zostania błyskotliwym żołnierzem, nie liczącym się ze śmiercią i wyciskającym ze swoich ludzi każdą cząstkę energii. Gdy jego zabraknie, a na czele korpusu Jacksona stanie A.P. Hill jego ludzie nie odegrają w zasadzie żadnej roli pod Gettysburgiem.

Pozycja konieczna dla wszystkich interesujących się historią USA oraz wojną secesyjną.

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...