niedziela, 16 czerwca 2019

Recenzja: Czernobyl, mini-serial HBO, 5 odcinków, 2019



Czytelniku,

Jest godzina pierwsza w nocy minut 23, sekund 40, sobota, 26 kwietnia 1986 roku. Czernobyl. Blok reaktora czwartego. W tamtej chwili nastąpiła eksplozja pary wodnej i wodory zgromadzonego pod wielkim ciśnieniem. Jądro reaktora, pręty paliwa z Uranu 235 chłodzone wodą, pod wpływem temperatury wywołanej błędnie wykonanym i zaprogramowanym testem "włącz -wyłącz" mającym na celu przetestowanie czy energia elektryczna z turbiny może jeszcze przez minutę zasilać wyłączający się reaktor doprowadziła do eksplozji nuklearnej. Bo z tym w istocie mamy do czynienia. Tak zaczęła się katastrofa, która stanie się symbolem i preludium upadku Związku Radzieckiego.

Dziś telewizja stała się nośnikiem rzeczy naprawdę ważnych. HBO zaprezentowało miniserial złożony z 5 odcinków, a w rolach głównych wystąpili Jared Harris jako Walerij Legasow. Partnerują mu znakomity Szwed Stellan Skarksgaard, a także Brytyjka Emily Watson. Scenariusz serialu napisała historia  - bo właśnie ona jest kluczem do zrozumienia filmu. To bezprecedensowa produkcja ukazująca jako mało która z tak wielkim realizmem Związek Radziecki, ludzi, struktury władzy, kłamstwo, fałsz i niekompetencję kraju - wielkiej potęgi militarnej i atomowej, gdzie ludzkie życie warte było bardzo mało.

Serial jest sprytnie zakomponowany narracyjnie. Pierwsza scena to samobójstwo Walerija Legasowa,wielkiego naukowca, który poświęcił wszystko, aby zabezpieczyć Europę przed skutkami eksplozji, które mogłyby stać się katastrofalne w skali setek, jeśli nie tysięcy lat. Byl on pierwszym naukowcem, który zdał sobie sprawę z tego, co się stało. To on przeczytawszy raport lokalnych władz i zeznań strażaków, których wysłano z Prypeci do "gaszenia pożaru", zauważył, że w tekście jest mowa o rozrzuconym graficie na przestrzeni wielu setek metrów od rozwalonego i płonącego budynku reaktora czwartego. To on poinformował Michaiła Gorbaczowa, przywódcę Związku Radzieckiego, że wybuchł reaktor, a paliwo jako radioaktywna lawa przepala się przed beton pokrywy i jeśli wejdzie w reakcję z woda w zbiornikach i wodami gruntowymi (Czernobyl jest zbudowany na podmokłym gruncie), to wówczas Hiroszima to będzie igraszką.

Oto co Walerij Legasow widział w Czernobylu (cytat za: https://wiki.czarnobyl.pl/wiki/Walerij_Legasow)


"Już w odległości dziewięciu, dziesięciu kilometrów do elektrowni widać było nad nią szkarłatną poświatę... podobnie jak nad dużym kombinatem metalurgicznym lub dużą fabryką, która swym blaskiem rozjaśnia nocne niebo. Pamiętam tę ​​drogę do teraz, muszę powiedzieć, że wtedy nie przyszło mi do głowy, że zmierzamy ku wydarzeniu światowemu, wydarzeniu, które prawdopodobnie zapadnie w historii ludzkości na zawsze, jak wybuchy słynnych wulkanów, śmierć ludzi w Pompejach lub coś o tej skali".

Mało kto sobie zdawał sprawę, że to było niszczące promieniowanie, które przechodziło przez metal, drewno, beton i żywe ciało niosąc śmierć. Właśnie śmierć jest najbardziej wstrząsająca w serialu. Film bowiem oddaje przede wszystkim hołd zwykłym ludziom z Rosji, Białorusi i Ukrainy, którzy oddali życie poświęceni przez podłe i bezduszne władze Związku Radzieckiego. Ożywa tragedia strażaków, których męczarnie w szpitalu w Moskwie, pokazano z wiwisekcyjną dokładnością. Nigdy nie widziałem ludzi - jeszcze żywych - którzy płoną od promieniowania, jak schodzi z nich skóra, odsłaniając żywe mięso....

Niesamowite są sceny z udziałem górników z Tuły, którzy nago w temperaturze 50 stopni kopali tunel pod reaktorem, aby nie dopuścić do przedostania się radioaktywnej lawy do wody gruntowej. Scena z ministrem górnictwa pyszna. Podobnie jak ożywa tragedia innych istot żywych. Obserwujemy masakrę zwierząt domowych, który wybito do nogi. Rozmowa o zabijaniu młodego chłopaka po maturze wcielonego do armii sowieckiej i starszego kolegi z Afganistanu (w tej roli znakomity duński aktor Fares Fares) oddaje rozterki kata. Do zabijania można się przyzwyczaić, napisałem przecież w "Czerni i Purpurze". Grozę budzą scen, gdy młodzi żołnierze musieli zrzucać z dachu radioaktywne resztki grafitu, podczas gdy promieniowanie wokół nich jak po wybuchu bomby atomowej. Ilu z tych ludzi umarło nie dożywszy trzydziestki?

Jedak serial ukazując szerokie tło społeczne i polityczne ukazuje też mechanizmy władzy i kłamstwa, bo o kłamstwie, na którym zbudowano Związek Radziecki i system komunistyczny, jest także ów serial. Kłamstwie, które zatruło umysły. Najbardziej nikczemną postacią jest Anatolij Diatłow, odpowiedzialny za eksperyment, człowiek niekompetentny i typowy produkt sowieckiego prania mózgu. Choć z drugiej strony sam typ reaktora RBM, jaki pracował w Czernobylu, był wadliwy i bardzo ryzykowny. Ciąg zdarzeń, przypadkowych zarządzeń, niekompetencji i błędów doprowadził do katastrofy.

Polecam wszystkim serial HBO. Doskonałe trzymające w napięciu kino historyczne i katastroficzne, najwyższej jakości.

wtorek, 4 czerwca 2019

"Kłamstwo: według Floriana Zellera w Teatrze Bez Sceny


Czytelniku, 

Czy kłamać jest godnie? Uczciwie? Czy kłamstwo popłaca? Czy kłamiąc możemy okazać miłość i szacunek swojej partnerce/partnerowi życiowemu? Jaka jest granica tolerancji kłamstwa w związku? Można tych pytań o kłamstwo zadać więcej. Jednak istnieje współczesna sztuka teatralna misternie ukazująca wzajemne zakłamanie współczesnych. Jej autorem jest z pewnością jeden z najpoczytniejszych francuskich pisarzy i dramaturgów Florian Zeller. Sztuka nosi tytuł "Le Mensogne", czyli kłamstwo właśnie. 

Słówko o inscenizacji Teatru Bez Sceny - jest nad wyraz oszczędna i minimalistyczna. Wymusza to mała przestrzeń teatru, ale zarazem przestrzeń ta jest bardzo dobrze zaaranżowana kolorystycznie. W czarnej przestrzeni, znajdują się cztery karminowe krzesła. Skupiają one uwagę widza. W tej przestrzeni jest czterech aktorów, dwie kobiety i dwu mężczyzn, którzy nawzajem oplatają się siecią kłamstwa. Kostiumy są zasługą Ewy Dopierały, kolorystycznie wszyscy aktorzy noszą kostiumy na zasadzie kontrastu wobec czerwieni krzeseł i pustki/ciemności sceny. Peter Brook powiedział kiedyś takie jedno zdanie oddające kwintesencję sztuki teatralnej. "Dajcie mi człowieka i niechaj słucha go drugi człowiek. Tak oto dokonuje się akt teatru". Zatem nie trzeba kwiecistej dekoracji. Nie trzeba wnętrza luksusowego mieszkania paryskiej elity. Prosta przestrzeń. I kłamstwo.   

Spektakl wyreżyserował Andrzej Dopierała i wydaje mi się, że poznaję gust reżysera. Dopierała lubi bardzo dramat skandynawski, a komedię francuską. Trudno o lepszą rekomendację. W sztuce grają:

Alice - Ewa Kutynia
Paul - Andrzej Dopierała
Laurance - Agnieszka Bieńkowska / Oliwia Spisak
Michel - Wiesław Kupczak / Karol Gaj

Muszę przyznać, że znakomita jest rola Ewy Kutyni. Jako Alice prezentuje ona całą gamę uczuć, jakie kobieta może okazać. Alice potrafi być namiętna, zazdrosna, zakłamana, zrozpaczona, i pod tymi maskami kryje się perfekcyjna umiejętność kłamstwa. Jej mąż (w tej roli sam Dopierała) też kłamie, ale jest też zaskakująco naiwny, miota się, próbuje jednym kłamstwem zasłonić drugie. Istotę tej sztuki jest też ukazanie relacyjności ludzkich związków, uczuć, ich ulotności, potęgi chwili, dotyku Erosa, który jak wszyscy dobrze wiemy, jest bożkiem kapryśnym, który raz ukazawszy swoją potęgę może uciec, by nigdy się nie dać odnaleźć. 

Sztukę ogląda się bardzo dobrze, akcja płynnie przechodzi do przodu - z zaskakującym finałem nie zdradzę o co chodzi - w czym zasługa znakomitego przekładu Barbary Grzegorzewskiej. Dialogi są cięte, ostre jak brzytwa, dwie pary wydobywają swoją hipokryzję i obłudę przez celne docinki, szpilę wbitą z uśmiechem na ustach. Tekst - a w teatrze to jest bardzo ważne - brzmi bardzo dobrze, jest nowoczesny, pozbawiony archaizmów i wulgarności. 

"Kłamstwo" Floriana Zellera w reżyserii Andrzeja Dopierały jest sztuką lekką nad wyraz, ale z własną głębią, ironią, doskonałą na letnie popołudnie. Jeśli ktoś gustuje w intelektualnej komedii i ma wolny wieczór. Polecam.  

poniedziałek, 6 maja 2019

Na marginesie "Czerni i Purpury"


Czytelniku, 

W dniu 4 kwietnia wydawnictwo Albatros opublikowało drugie wydanie mojej powieści "Czerń i Purpura" wydanej po raz pierwszy w roku 2013 i zyskała miejsce na Top 100 Empiku i listy bestsellerów "Świata Książki". Raz jeszcze chcę podziękować wydawnictwu za wznowienie tej powieści. Dziś widać, jak dobra była to decyzja. 

Nie zamierzam oczywiście pisać żadnej recenzji własnej książki. Dzisiejszy wpis na blogu (na którym nie pojawiłem się od 30 marca) jest po prostu dopowiedzeniem tego, co być może czytelnicy chcieliby wiedzieć. Kilku osobom powinienem podziękować, w tym szczególnie mojemu nieżyjącemu wydawcy i przyjacielowi Andrzejowi Kuryłowiczowi. 

Zagłada była, jest i będzie tematem krańcowo trudnym dla pisarza, który chce stworzyć powieść opartą na faktach. Ostatnio widzimy kilka przykładów powieści o Auschwitz, które - z całym szacunkiem dla autorów - nie przedstawiają większych wartości historycznych i aksjologicznych. Ja uważam, że Zagłada powinna boleć tych, którzy o niej czytają. Bezprecedensowość Zagłady polega na tym, że jeden wysoko rozwinięty technicznie naród europejski, jakim byli Niemcy, postanowił unicestwić inny naród nie mający podówczas własnego państwa, a byli nim europejscy Żydzi. Jest na ten temat ogromna literatura badawcza - począwszy od Raoula Hillberga z jego epokową trzytomową "Zagładą Żydów" przez Laurence Reece, po Timothy`ego Snydera. 

W latach 2007-2009 miałem okazję naprawdę dobrze poznać historię Auschwitz-Birkenau i pomysł napisania powieści opartej na faktach - relacji uczuciowej Franza Wunscha do Heleny Citronovej - uznałem jednak, że zmienię nazwiska głównych bohaterów z szacunku do tych prawdziwych.

Maria Janion, pisząc o wyjątkowości Shoah, odnosiła się do faktu, że śmierć stała się końcowym produktem machiny Zagłady; że po raz pierwszy w dziejach cywilizacji technicznej człowieka na taką skalę zastosowano metody przemysłowe w celu wyniszczenia jednego narodu. Bezprecedensowość Zagłady była, jest i będzie jeszcze przez długi czas zajmowała pisarzy.

W mojej książce, która nie rości sobie pretensji do bycia dokumentem, sportretowałam obóz Auschwitz w tle historii fikcyjnych postaci: Franza Weimerta i Mileny Zinger. Na kartach powieści czytelnik może odnaleźć elementy historii tego miejsca od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego, czyli rozbudowę Birkenau, utworzenie obozu kobiecego, rozbudowę "Kanady" oraz intensyfikację Zagłady. Większość osób sportretowanych w książce to postaci historyczne. Z szacunku dla prawdziwych bohaterów stworzyłem fikcyjnych, którzy od prawdziwych zapożyczyli jedynie część ich nieprawdopodobnej i dlatego tak fascynującej historii.

Moje zdumienie wywołał fakt, że nikt do tej pory nie sięgnął po ich dzieje. Miłość młodego esesmana do żydowskiej więźniarki w obozie, który stał się synonimem Szoah, bezprecedensowego mordu dokonanego przez niemieckich nazistów na sześciu milionach europejskich Żydów, niesie ogromną ilość emocji. To temat krańcowo trudny dla pisarza, zwłaszcza że najważniejsze literackie książki na temat Zagłady opublikowali naoczni świadkowie, tacy jak Wiesław Kielar czy Primo Levi. Nie jestem też w sytuacji
Martina Pollacka, który opisuje historię własnej rodziny uwikłanej w nazizm (Śmierć w bunkrze, wyd. Czarne 2007). Jednak zdecydowałem się podjąć ten trudny, ale jakże intrygujący dla pisarza temat. O sprawie wspominali jedynie historycy Andreas Kilian i Gideon Greiff, znani z badania Holocaustu, a także Laurence Reece w swojej słynnej książce "Auschwitz: the Nazis and the final solution". Do czasu mojej powieści żaden z pisarzy i reżyserów nie uważał za stosowne, żeby zrobić o tym film, lub napisać książkę. W takim razie ja wypełniłem pustkę. Dlaczego tak się stało?
Pisze o tym w smakowitej, krytycznej recenzji mojej książki Przemysław Jakub Hinc na łamach Zupełnie Innej Opowieści: 

https://zupelnieinnaopowiesc.com/2019/04/30/milosc-w-auschwitz-wojciech-dutka-czern-i-purpura/

Napisałem książkę w latach 2008-2010, ale powodowany obawą o to, jak może być przyjęta powieść będącą beletrystyką o Auschwitz zdecydowałem odczekać rok. Ostatecznie książka ukazała się w roku 2013, ale dopiero teraz, w roku 2019 wraz z drugim wydaniem zdobyła sobie ona czytelników, którym ukazuje straszliwy obraz życie codziennego w Auschwitz. Starałem się maksymalnie wiernie przekazać wiedzę o funkcjonowaniu obozu, jaka zdobyłem i zdaję sobie sprawę, że lektura książki może być dla czytelników - szczególnie osób wrażliwych - przeżyciem wstrząsającym. Czasami wysuwa się przeciw książce argument, iż jest ona napisana językiem prostym. To prawda i to zabieg celowy. Nie wyobrażam sobie pisania w sposób zawoalowany w sytuacji, gdy przekaz powieści powinien być wyrażony explicite. Dobitnie, okrutnie i nie owijając w bawełnę. 

Moja książka dotyczy miłości bez dotyku, bez przekroczenia relacji seksualnej, w niemieckim obozie Auschwitz-Birkenau, Piekle na ziemi, gdzie żadna miłość nie miała prawa zaistnieć. Po raz pierwszy o sprawie Wunscha i Citronovej usłyszałem w roku 2005 podczas rocznicy wyzwolenia obozu. Telewizja Polska wyemitowała wówczas pięcioodcinkowy film dokumentalny o Auschwitz. Potem zacząłem przez lata badać temat, zbierać materiały. Poznałem dokładnie historię obozu. I tak po nitce do kłębka, narodził się pomysł na powieść. Gdyby cofnął się czas, myślę, że napisałbym ją tak samo - takim samym prostym językiem, aby dotrzeć do jak najszerszej liczby czytelników. Piszę bowiem dla wszystkich, a wyszedłem z literackiego popu, czego nigdy się nie wstydziłem. 

"Czerń i Purpura" była także najtrudniejszą dla mnie książką, ponieważ musiałem wejść w psychologiczne uwarunkowania kata. Podkreślam, że w polskiej literaturze obozowej od czasów "Medalionów" Nałkowskiej, czy opowiadań Tadeusza Borowskiego poza tekstem "Pasażerka" Zofii Przasnysz nie ma narracji pokazującej Auschwitz z perspektywy kata. Ta właśnie perspektywa wydawała mi się znacznie ciekawsza niż perspektywa ofiar, z całym szacunkiem dla nich właśnie zdecydowałem stworzyć wielopłaszczyznową postać młodego mężczyzny - sam pisząc książkę miałem ledwo 30 lat - który z pobożnego i autentycznie religijnego ministranta zamienia się w bezlitosnego kata, który z zimna krwią potrafi zastrzelić więźnia. Bardzo trudne, prawie niemożliwe było też to, że powieść beletrystyczna o Auschwitz oparta na historii Citronovej i Wunscha nie może oznaczać usprawiedliwienia. Można zrozumieć, choć też nie do końca motywację kata, ale zapomnieć i wybaczyć nie można. Jak pisał Zbigniew Herbert:
 - Nie wybaczaj, bo nie w Twojej mocy jest wybaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie... 
Wunsch/Weimert w mojej książce był też tym ciekawszy, ponieważ wyszedł ze świata katolickiego, który znam dobrze.

 Czy moja powieść przetrwa sprawdzian najtrudniejszy, jakim jest uplyw czasu? Racje ma Michel Houllebecq mówiąc , że przetrwają tylko takie książki, których nikt inny nie miał odwagi napisać. Mam wrażenie, że nie chodzi wielkiemu Francuzowi o skandal, bo on sam w sobie jest krótkotrwały, a o coś innego. O dotknięcie tematu w taki sposób, w jaki nikt tego nie uczynił wcześniej. O miłości Wunscha do Citronovej nikt w Polsce przede mną tego nie uczynił ( w Hiszpanii będzie ksiazka na ten temat wkrótce), jednak pisząc o miłości w Auschwitz trzeba pisać jednoczesnie o Piekle. Jeśli więc ktoś liczy na romansidlo, czytając moja książkę zawiedzie się. 

CZY moja książka może nieść nadzieję? W ostatnich dniach pisze do mnie bardzo wiele osób - którym dziękuję za to, że postanowiły podzielić się swoimi odczuciami - które są w stanie głębokiego rozbicia emocjonalnego po lekturze mojej książki. Jeśli komuś sprawiłem mimowolnie ból, proszę traktować go w kategorii katharsis. Auschwitz musi nas boleć, żebyśmy nie zapomnieli, że droga do unicestwienia, samotności i pustki nie zamknęła się wraz z końcem II Wojny Światowej. Odwieczne Zło, które nie waham się nazwać po imieniu, tkwiąc w naturze człowieka znów da o sobie znać, jeśli ludzie zapomną lekcję z Auschwitz. I nasza coraz bardziej wysublimowana techniczna cywilizacja nie uchroni nas przed piekielnymi czeluściami, jeśli wyłączymy ludzkie uczucia, jeśli z jakiegoś powodu uznamy, że dana grupa społeczna, narodowościowa, religijna nie może być tolerowana, to wówczas droga do Srebrenicy, plemiennej rzezi Hutu i Tutsi, lub ludobójczych czystek państwa islamskiego stoi otworem. 

Tylko od nas zależy, czy pozwolimy powrócić Złemu. 

sobota, 30 marca 2019

Recenzja: Grzegorz Motyka, Obywatel "Igła" - krawiec ze Skaryszewa. Analiza mikrohistoryczna kontrrewolucji wyklętych, wyd. ISP PAN, Warszawa 2018



Czytelniku,

Profesor Grzegorz Motyka jest historykiem PAN zajmującym się historią najnowszą, szczególnie stosunkami polsko-ukraińskimi podczas II wojny światowej i represjami komunistycznymi na polskim podziemiu niepodległościowym po wojnie. Jednym słowem to historyk wytrawny, dojrzały i co dla mnie najważniejsze, obeznany ze źródłami epoki w stopniu pozwalającym na zaufanie.
Chciałbym niniejszym postem zrecenzować książkę wyjątkową, bo opartą na metodzie mikro-historycznej: Obywatel "Igła" - krawiec ze Skaryszewa. Analiza mikrohistoryczna kontrrewolucji wyklętych, poświęcona postaci porucznika Tadeusza Zielińskiego pseudonim "Igła" 1927-1948, żołnierza wyklętego walczącego z komunistami w powiatach radomskim i kozienieckim po wojnie. 

Dlaczego zwróciłem uwagę na tę postać i tę książkę? Żyjemy przecież w epoce państwowego kultu żołnierzy wyklętych, którego szeroki zakres możemy obserwować co rusz, przy okazji jakiegoś pomnika, lub przy okazji marszu narodowców w Warszawie, lub co gorsza w marszu nacjonalistów ku czci "Burego" w Hajnówce. Chciałbym też, byście Państwo wiedzieli, że to nie jest moja tradycja. Jednak książka Grzegorza Motyki jest na tyle ciekawa, że chciałbym zatrzymać się na chwilę. Rzadko doprawdy w siermiężnych publikacjach IPN poświęconych żołnierzom wyklętym można spotkać użycie dojrzałych metod historycznych, takich właśnie jak  analiza mikrohistoryczna. Jej najwspanialszym przykładem jest znakomita książką Natalie Zemon Davies "Powrót Martina Guerre`a" z roku 1983. Na zasadzie pars pro toto można dzięki niej pokazać szerszy proces historyczny na podstawie historii jednego człowieka, który urasta do rangi reprezentanta pokolenia lub grupy społecznej.

Niewiele wiemy o historii Tadeusza Zielińskiego (1927-1948), zwykłego, prostego chłopaka, który poszedł do partyzantki AK pod koniec wojny, ale jego prawdziwa, krótka, krwawa walka rozegrała się dopiero po wojnie, z komunistami. Nie wiemy, czy wojnę przeżyli jego rodzice i rodzeństwo. Nie wiemy z kim się spotykał, czy miał dziewczynę. Stał się jednak jednym z najbardziej znienawidzonych przez władze ludową żołnierzy wyklętych, który udanymi akcjami, zabijaniem członków PPR oraz UB (w tym wysokich rangą członków UB) dał się komunistom bardzo we znaki. Po trzech latach zaciętej walki, zagnany i wyczerpany psychicznie i fizycznie, popełnił samobójstwo rozrywając się granatem po zdradzie najbliższego kolegi. Nie ma swojego grobu. Zachowało się jedyne jego zdjęcie:




Jego biografia pozostanie już w znacznej mierze niezrekonstruowana - ale według profesora Motyki - "Igła" był to jedyny żołnierz wyklęty, który NIE dopuszczał się żadnych antysemickich występków. Pod tym kątem jego sumienie i konto jest czyste. Dla mnie ma to znaczenie. Zarazem Motyka ma świadomość, że kult żołnierzy wyklętych jest dziś fenomenem społecznym i z pewnością jest reakcją ludową, popularną na sączony przez lata przez środowisko "Gazety Wyborczej" dystans do tradycji narodowej, ukazywanej jako coś jednoznacznie złego. Tymczasem "Igła" może być uznany za kontrapunkt w tej narracji. Jest to człowiek zapomniany, a zupełnie niesłusznie.

Motyka udanie tworzy książkę, która jest też analiza socjologiczną i politologiczną tego fenomenu. Odnosi to do uznanych nazwisk polskiej historiografii, takich jak na przykład Paweł Jasienica, także żołnierz wyklęty Zygmunta Szendzielarza - Łupaszki, prześladowany w PRL za biografię i poglądy. Mając za odniesienie znakomity esej Jasienicy " O wojnie domowej" odnoszący się tylko pozornie do kontrrewolucji w Wandei w 1793 Motyka próbuje zrozumieć kontrrewolucję wyklętych i doszukuje się w niej głębokich mechanizmów społecznych, naturalnemu oporowi przeciw tyranii uderzającej w najbardziej intymne dla Polaków miejsca: Kościół Katolicki i tradycję. To żołnierze wyklęci, a nie PPR i PSL cieszyli się na polskiej wsi niekłamanym poparciem. I widzi w tej walce przyczynę dla której kolektywizacja wsi w Polsce nie powiodła się tam, gdzie ugruntowana była własność prywatna. To właśnie jej bronił "Igła".

Porucznik Tadeusz Zieliński "Igła" to bez wątpienia piękny, wspaniały człowiek, którego prawica nie musi się wstydzić. 

Chcę o nim napisać powieść.  

wtorek, 12 lutego 2019

Recenzja: Helena Łuczywo, Anna Bikont, Jacek, wyd. Agora - Wyd. Czarne, Warszawa 2018







Czytelniku,

Jacek Kuroń był jedną z ważniejszych postaci polskiej najnowszej historii po roku 1945. Opozycjonista, założyciel KOR, jedna z najbardziej ekspresyjnych postaci niekomunistycznej lewicy. To ikona. Trzeba mieć osobistą odwagę,aby porwać się na pisanie biografii ikony. Podjęły się tego związane z Gazetą Wyborczą Helena Łuczywo i Ana Bikont, swoją drogą osoby bardzo w pisaniu doświadczone, mające pewien warsztat, i wszystkie atuty w ręku. Jaki jest według mnie rezultat?
To jednak przegrana, ale za chwilę wyjaśnię dlaczego. 

Nauczono mnie jako historyka, że pisanie o czyimś życiu, a więc pisanie biografii jest jedną z najtrudniejszych arkan pisania i warsztatu historyka. Trzeba bowiem zmierzyć się z wszechświatem w skali mikro, jakim jest życie człowieka - jego charakter, pasje, ułomności, niedoskonałości, fobie, pasje, dzieła, poglądy, seksualność i innych ludzi obracających się wokół niego. Taką biografią jest biografia zakonnika z Wirtembergi "Martin Luter: Un destin" pióra Lucien Febvre`a. A zarazem nauczono mnie, a na studiach doktoranckich na Uniwersytecie Jagiellońskim miałem naprawdę dobrych nauczycieli, że historyk nie może podchodzić do bohatera biografii na kolanach. Jest zarazem pokusą zbyt wielką, aby w czasie pisania nie polubić za bardzo swojego bohatera, bo to będzie widać w narracji historyka, która jak pryzmat pokazuje poglądy tego, który pisze.

Problem polega na tym, że Helena Łuczywo i Anna Bikont - z całym szacunkiem - są Kuroniem autentycznie i bez reszty zachwycone. Nie ma się czemu dziwić. Znały go doskonale, obracały się i obracają w kręgu jego znajomych, a więc ludzi KOR-u. To nie jest zarzut, a zarazem trochę jest, ponieważ mimo prób autorki nie zdobyły się na w pełni krytyczną narrację o swoim bohaterze. Trochę taką jaką Artur Domosławski zaserwował wiele lat temu pisząc bezlitośnie szczerą biografię Ryszarda Kapuścińskiego. On nie był na kolanach wobec swojego bohatera, mimo że blisko go znał i skończyło się w sądzie. Łuczywo i Bikont nie zdobyły się na to. Celem książki chyba nie jest biografia totalna Jacka Kuronia, w pełni historyczna. Jest to trochę dzieło "ku pokrzepieniu serc" środowiska Wyborczej i przyjaciół Pana Jacka Kuronia.

Muszę się jako recenzent wypowiedzieć o metodzie oraz o sposobie narracji autorek. Ich warsztat, tak świetny w przypadku Anny Bikont, niestety się zatracił. Autorki mają dziwną manierę przywoływania dłuższych wypowiedzi przyjaciół, znajomych Jacka Kuronia, ludzi z nim związanych. To trochę irytujące, ponieważ nie widzimy postaci historycznej Jacka Kuronia, ale wyłącznie jego obraz z oczu przyjaciół i znajomych. To osłabia wartość poznawczą książki. Bikont i Łuczywo toczą dyskusję z tymi poglądami, a trochę pozostawiają je bez komentarza.

Nie mogę nie napisać, że na mały plus wypada próba ukazania życiowych zakrętów Jacka Kuronia, takich jak nieumyślne doprowadzenie do śmierci uczestników spływu kajakowego, których Kuroń był harcerskim wychowawcą. Piszą, ale jakoś bez przekonania, o jego "denuncjacjach wrogów ludu" w latach pięćdziesiątych, w apogeum stalinizmu, jako harcerza i opiekuna harcerzy. Ten stalinowski okres w życiu Kuronia jest jakże charakterystyczny dla całego środowiska. To zachłyśnięcie się komunizmem w jego siermiężnej i skostniałej formie stało się jednak punktem wyjścia dla poszukiwania własnej, lewicowej identyfikacji przeciwko komunizmowi. Te fragmenty książki są mocne i zarazem udało się pokazać Kuronia na tle Modzelewskiego i może trochę Michnika w okresie poprzedzającym straszliwy rok 1968 jako człowieka, który wychodzi z gorzkiej świadomości przegranej jako komunisty do zażartego wroga komunizmu.

Wydaje mi się, że na sposobie narracji autorek ucierpiało istotnie tempo książki, która gdzieś koło strony 400 stała się nużąco przewidywalna. Wiemy, jak to się skończy. Książka pokazuje Kuronia jako człowieka boleśnie rozdartego miedzy ideami, o które walczył. Brakuj mi po prostu innego dysonansu: jego stosunku do żony, która poświęciła się mu bez reszty Gajce Kuroń - która jest ukrytą, drugoplanową bohaterką tej książki. Za bojownikiem stała lojalna, piorąca-sprzątająca, gotująca żona, bo Kuroń nigdy nie zajmował się domem i miał do pieniędzy stosunek ambiwalentny. Z książki przebija, ale nie wybrzmiewa - nie byłoby Kuronia, ikony lewicy, gdyby nie jego pierwsza żona, Gajka, kobieta z ambicjami intelektualnymi, która poświęciła wszystko, do samego końca dla męża i skryła się w jego cieniu. Dzięki książce Bikont i Łuczywo polubiłem bardzo panią Gajkę, zaś Jacka Kuronia nie.

I wreszcie na koniec gorzka konstatacja. Jacek Kuroń był naprawdę jedną z najważniejszych postaci polskiej lewicy XX wieku, postacią jakiej lewica nie ma teraz w Polsce i długo jeszcze mieć nie będzie. Ta książka jest dla mnie dramatyczną  próbą środowiska Gazety Wyborczej zachowania pamięci o nim. Bo jemu naprawdę jak mało komu na lewicy należy się zaszczyt nazwania ulicy jego imieniem. W Warszawie dalej będą patronowali ulicom bohaterowie PRL, ale zostawiam to, bo tonie należy do recenzji.

Gdyby Bikont i Łuczywo miały redaktora terrorystę, który z siedmiuset stronicowej książki zrobiłby trzysta pięćdziesiąt, skoncentrowanych na postaci, dynamicznych stron, ta książka tylko by zyskała na klasie. Kuroń zasługuje po prostu na lepszą biografię. Patrzę na tę książkę nie tylko jako historyk, ale jako pisarz i nauczyciel historii. A to są trzy trochę różne, choć nie rozbieżne perspektywy. I we wszystkich trzech widzę braki.

Jacek Kuroń - oddala się od naszego czasu, im bardziej oddalamy się od PRL, tym bardziej młode pokolenie go zapomni. Ja pamiętam go tylko jako faceta w dżinsowej koszuli mówiącego w telewizji w cotygodniowych pogadankach o tzw. Kuroniówce. Moi uczniowie nie skojarzą zapewne tego pojęcia. I to jest proces nie do zatrzymania. I to mnie smuci.  

niedziela, 6 stycznia 2019

Recenzja: Marcin Zaremba, Wielka Trwoga. Polska 1944-1947, wyd. ZNAK & ISP PAN, Kraków 2012



Czytelniku,

Nowy Rok 2019 zaczynam od mocnego akcentu. To książka Marcina Zaremby "Wielka Trwoga. Polska 1944-1947", którą ja uważam za jedną z najważniejszych książek o historii Polski XX wieku wydanych w wieku XXI. 

Nie wiem, jak się usprawiedliwić. Prowadząc bloga o książkach historycznych piszę recenzje na zasadzie własnego, świadomego wyboru i wiedząc o tej książce, znając ja, dopiero teraz umieszczam recenzję.Autor tej książki, dr hab.Marcin Zaremba jest wytrawnym historykiem XX wieku, wywodzącym się ze środowiska naukowego Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego.Myślę, że filozoficzne źródło tej niezwykłej książki tkwi w pojęciu płynnej nowoczesności, wprowadzonego do dyskursu historycznego przez nieżyjącego już Zygmunta Baumanna. Jedna uwaga: książka Zaremby jest znienawidzona przez prawicowo zorientowanych historyków, zarówno z IPN, jak i innych. Książka ta idzie przeciw lansowanej przez nich teorii o jedności narodu polskiego, jego wielkiej moralnej karcie w czasie okupacji i po niej.

"Wielka Trwoga. Polska 1944-1947" jest oczywiście dysertacją naukową, pracą habilitacyjną, profesora Zaremby, ale myślę, że moje recenzja 6 lat po opublikowaniu książki pokaże, że książka ta nie tylko się nie zdezaktualizowała, ale wręcz przeciwnie stanowi ona niezwykle dobrze udokumentowane źródłowo świadectwo, że historię Polski XX wieku można uprawiać inaczej od obecnie obowiązującego paradygmatu politycznego, tj. martyrologii i kategorii sublime, czyli uwznioślania dziejów narodu polskiego.

Książka Zaremby jest zbudowana wokół pojęcia strachu, i choć jest to termin psychologiczny i medyczny, zarazem stanowi ciekawy i do tej pory nieprzebadany w historiografii problem z zakresu historii społecznej. Zaremba wychodzi od dwu największych strachów w Polsce przedwojennej: Żydokomuny i bolszewików. To zagadnienia namacalnie obecne w źródłach, choćby w prasie, ale Zaremba osadza strach w kontekście historycznym, pokazując, że koszmar II wojny światowej (wciąż przypominam Państwu - nie mamy syntezy dziejów Polski pod okupacją niemiecką i sowiecką w latach 1939-1945) pogłębił strach, jako formę życia między ludźmi.

Kolejne rozdziały książki wiodą nas bezlitośnie w stronę jądra ciemności. Trauma historyczna, jaką była II wojna światowa wyzwoliła w ludziach przede wszystkim złe cechy, rozkładające więzi społeczne na czynniki pierwsze, cząstki elementarne, że pozwolę sobie użyć tytułu powieści Michela Huellbecqua jako metafory.

I tak widzimy strach przed Armią Czerwoną, grabiącą szczególnie tereny zachodnie i północne, jako należące wcześniej do Niemiec. Skala przestępstw dokonanych przez żołnierzy Armii Czerwonej na kobietach, są to przede wszystkim bardzo brutalne gwałty, jest zatrważająca. Psychoza przed dzikością żołnierzy radzieckich, tak zwanych wyzwolicieli udzielała się nawet urzędnikom nowego komunistycznego państwa polskiego.

Dalsze rozdziały traktują o żołnierzach z demobilu, pladze włóczęgostwa i żebractwa na ulicach. Demobilizowani żołnierze przysparzali wielu problemów społecznych. Mnie szczególnie ciekawy wydaje się rozdział dotyczący szabrownictwa. Nie tylko dlatego, że jest błyskotliwie napisany i widać, że źródła, jakie zostały użyte są bardzo mocnym argumentem Zaremby. Szabrowali prawie wszyscy. Z takich miast jak Kraków urządzano wycieczki do ziemie odzyskane, by wyszabrować co się da i robili to także przedstawiciele inteligencji.

Powojenny bandytyzm też został zauważony. Przede wszystkim warto rozróżnić prawdziwe bandy, łupiące i żyjące z szabru, od żołnierzy poakowskiego podziemia, którzy także dokonywali napadów, także po to, żeby przeżyć. Strach była także wykorzystywany przez władze komunistyczne, które używały go jako narzędzia nacisku i petryfikacji społeczeństwa, tak bardzo umęczonego wojną. Społeczne postaci strachu to także zauważone przez Zarembę obawy przed wybuchem następnej wojny między Aliantami i Związkiem Radzieckim, strach przed kolejną już wymianą pieniędzy, kolektywizacją na wzór sowiecki, czego szczególnie obawiali się chłopi, bezprawnym kwaterunkiem który okazywał się koszmarem dnia codziennego.

W sposób szczególny polskie społeczeństwo głód, drożyzna podstawowych produktów spożywczych, choroby zakaźne takie jak szalejąca po wojnie gruźlica, dyfteryt, koklusz i zakażenia weneryczne, szczególnie po przejściu Armii Czerwonej.

Szczególnie ciekawy i bolesny jest rozdział poruszający najbardziej amorficzne i nieokiełznane formy lęku takie jak fobie i przemoc na tle etnicznym. Strach to także stereotyp jeśli założyć prawdziwość definicji stereotypu jaką podał Walter Lipmann - to postrach narzucony naszym zmysłom. Zemsta na Niemcach jest oczywista. Winni byli wojny i musieli ponieść karę, nie litowano się nad pokonanym wrogiem, nota bene większość Niemców po wojnie uznawała mordowanie Polaków i Żydów za w pełni uzasadnione. Straszną, naprawdę straszną wymowę mają te części książki odnosząc się do walk z Ukraińcami, Białorusinami (krwawe rzezie Burego) i zmitologizowany strach przed Żydami, który tak dobitnie pokazuje stary mit Żydów, którzy mieli porywać dzieci. Antysemityzm jest też formą strachu i obawy przed Innym. 

Ogółem na celujący. Mistrzowska książka osadzona w źródłach nigdy wcześniej nie wykorzystanych, a są nimi listy, anonimy, i pisma znajdujące się w archiwum Polskiej Poczty. Książka Zaremby jest przełomowa ponieważ przełamuje ona nie tylko martyrologiczny i cierpiętniczy, lub mitologiczny obraz Polski odradzającej się jako państwo komunistyczne, ale bardzo wnikliwa jest diagnoza społeczna, obecna w źródłach, uchwycona ze strzępów ludzkich listów. Książka posępna i fascynująca, niemożliwa do napisania przez żadnego z historyków pracujących w IPN, instytucji, która stałą się ośrodkiem dyktującym polską politykę historyczną od 2015 roku.       

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...