sobota, 17 lipca 2021

Gra o Tron - recenzja serialu HBO


 

Przez długie lata ignorowałem ekranizację „Gry o Tron” według G.R.R. Martina, ponieważ nie uważałem fantasy za poważnego gatunku, który wyraźnie mi nie leży ani jako czytelnikowi ani jako autorowi powieści historycznych i sensacyjnych. Zawsze uważałem, że literatura pop powinna przynajmniej w minimalnym stopniu trzymać się rzeczywistości jaką znamy. Do tego dochodzi ciężka, niejednolita narracja autora w powieści, nie utrzymująca jedności czasu, miejsca i akcji. W istocie trzeba nam powiedzieć, że jego nazwisko – dzięki ekranizacji HBO – stał się kultowe i stawiane obok Ursuli Le Guin, czy samego J.R.R Tolkiena. Przyznaję się też – oczywiście, że zazdroszczę Martinowi sukcesu jego powieści. Byłbym nienormalny, gdybym nie zazdrościł. I przy okazji chciałem powiedzieć, że strasznie ciężko jest się przebić z języka niszowego, jakim jest język polski. Ja czekałem na to przez lat 15. Apeluję do Instytutu Książki o zwrócenie uwagi na powieść popularną, która stała się pełnoprawnym środkiem artykulacji współczesności, czy historii.

W tej krótkiej recenzji nie zdołam poruszyć wszystkich wątków, bo to niemożliwe, jednak zwrócę uwagę na kilka rozwiązań fabularnych, które wydają się być naprawdę ciekawe. Wydaje mi się, że w przeciwieństwie do Tolkiena u Martina jest inaczej zarysowana warstwa sterująca. U Anglika jest to chrześcijaństwo. Natomiast Martin sprowadził religię do wymiaru fanatyków z Septu, i zaryzykuje twierdzenie, że w tym pobrzmiewa własne zranienie Martina do katolicyzmu jako takiego. Nie osądzam, bo nie mam prawa, ale jedna z najbardziej strasznych scen ekranizacji to właśnie marsz pokutny królowej Cersie Lannister. Wiemy przecież, że to jedna z najbardziej potwornych postaci tego świata i w tej scenie jej współczujemy.

Okrucieństwo, epatowanie seksem są jednak wtórne. Istnieje bowiem pierwowzór telewizyjnego serialu kostiumowego, który wzniósł te płaszczyzny narracyjne na niedoścignione wyżyny. Mam na myśli inna produkcję HBO – wciąż dostępną na platformie, a mianowicie „RZYM” w reżyserii Michaela Apteda. Przewijają się tu i ówdzie ci sami aktorzy. Serial ten ukazał się w latach 2005-2006, co w wymiarze telewizyjnym jest epoka, ale kto nie oglądał dwu serii ukazującej Rzym tak bezpruderyjnie, jak nigdy wcześniej, niech to zrobi i wtedy zrozumie fenomen „Gry o tron”. Jednak w tym przypadku „Gra o tron” ma wyższy poziom okrucieństwa – tortur, pożerania przez psy, odzierania ze skóry, ścinanych łbów….brrrr.

Serial ma kilka świetnych narracyjnie momentów, które są tak zrobione, że mam wrażenie, że scenarzyści HBO doskonale rozumieli co to jest suspens. Jest kilka takich scen: otrucie Joffreya na uczcie weselnej, czy krwawe gody – szczególnie ta scena dosłownie wbiła mnie w fotel – oraz niezwykle epicko filmowane sceny batalistyczne, szczególnie bitwa bękartów, bitwa u czarnych wód, czy szturm na Kings Landing. Zagłada miasta ma w sobie coś z tego, co przecież tak dobrze znamy z naszej historii.

Kilka wątków jest nierzeczywistych i idiotycznych – mam na myśli sam koncept Innych, groteskowego przeniesienia „Nocy żywych trupów” Sergia Romero. Romantyczność jest na poziomie kiczowatej telenoweli i mimo tych słabości całość broni się aktorsko i narracyjnie. Najbardziej przekonała ,mnie rola Petera Dinklage`a jako Tyriona, postać tragiczna, groteskowa, ukazująca pragnienia bycia kochanym i wielką inteligencję. Myślę, że Dinklage stanie się aktorem jednej roli, jak wielu aktorów z „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona. Przy okazji powtarzam, nie ma sensu ekranizować trylogii Tolkiena raz jeszcze. To co mamy, wystarczy.

Gra o Tron według G. R.R Martina to rozrywka na najwyższym poziomie, wyłącznie – podkreślam – dla osób dorosłych.


#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...