wtorek, 1 lipca 2025

Recenzja: Urszula Glensk, Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej, wyd. Czarne, Wołowiec 2024


 Czytelniczko - Czytelniku tego bloga, 

Kiedy trafiła w moje ręce kupiona na dworcu w Warszawie książka Urszuli Glensk "Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej" widziałem, że będę chciał tą książkę zrecenzować. Sam wybieram książki i nikt mi niczego nie narzuca. Kim jest autorka? Na obwolucie książki znajduje się informacja, że autorka jest profesorką literatury i wykładowczynią, badaczką literatury dokumentalnej Uniwersytetu Wrocławskiego. Można zatem stwierdzić, że autorka jest biegłą w sztuce pisania literatury faktu, ma umiejętność krytycznej analizy źródeł. Jest profesjonalistką. Jestem pewny, że książka ta może być nagrodzona w pewnych specyficznych gremiach krytyczno-literackich, gdyż w ostrym sporze światopoglądowym w Polsce książka ta jest głosem po jednej ze stron. Ale o tym na końcu recenzji. 

Już samo słowo wstępu krótko informuje, że książka jest oparta na faktach, dziesiątkach wywiadów z migrantami nielegalnie przekraczającymi granicę polsko-białoruską, lekarzami, aktywistami i aktywistkami. Ta warstwa dokumentacyjna nie budzi zastrzeżeń. Jest dość solidna warsztatowo. Pod względem dramaturgii też jest bardzo dobrze, autorka umiejętnie rozgrywa tę historię, pokazując autentycznych ludzi, ich historie. Wstrząsające są opisy jak skóra schodziła z odmrożonych nóg młodego piłkarza-nastolatka z Erytrei, losy wijącej się z bólu Irakijki, matki pięciorga dzieci, która umarła wraz z dzieckiem. Co dwie, lub trzy historie - osobiste uwikłania książka pokazuje listę zmarłych uchodźców, z krótką informacją kim byli i gdzie zostali znalezieni. Jest ich 55, ale autorka mówi, że było ich dużo więcej. To "dużo więcej" jest dla mnie pomostem do uchwycenia w tej recenzji drugiej płaszczyzny interpretacyjnej. 

Pamiętam doskonale gdy w szczycie kryzysu uchodźczego na przełomie 2021 i 2022 roku, tuż przed inwazją putinowskiej, faszystowskiej Rosji pojawiła się w TVN informacja, że oto młody Ahmed przepłynął w Bugu kilka dni w mrozie, żeby dostać się do Polski. Ten przykład fejka medialnego, bo nie było takiego przypadku, pokazuje jeszcze inną stronę sporu, której autorka nie przywołuje, choć jej książka jest de facto owocem tego zacietrzewienia. To była histeria. Zachowania pani Ochojskiej zostały zweryfikowane przez decyzję Tuska, żeby nie wystawiać jej w wyborach, bo jej nienawiść do państwa polskiego sprawiła, że Ochojska stałą się po prostu niewybieralna. Jej blurp na okładce dużo mówi o książce. 

Tezą sterującą książki Pani profesor Glensk jest przekonanie, że funkcjonariusze straży granicznej, policja, wojsko polskie stały się narzędziem państwowo zorganizowanej patologii: rasistowskiej maszyny traktującej ludzi jak bydło. Oczywiście, za tym wszystkim stał PiS. Duch i twarz Morawieckiego, ówczesnego premiera unoszą się z kart książki jak twarz Wielkiego Brata z roku 1984 Orwella i autorka wiele uczyniła, żebyśmy uwierzyli, że Polska rządów PiS to totalitarne państwo jednej partii, jednego wodza, jednej policji politycznej. Po przeczytaniu tej książki mam wrażenie, że autorka naprawdę wierzy w to, co napisała. Z wiarą trudno dyskutować. Ona po prostu jest. Tylko, że podstawowy fakt, który wybrzmiewa jakoś na drugim planie, jest taki, że kryzys uchodźczy (autorka uparcie nazywa go katastrofą humanitarną celowo wyolbrzymiając wszystko) jest częścią zabezpieczenia zaplecza Ukrainy przed inwazją z 24 lutego 2022 roku. To wszystko, co się stało na granicy polsko-białoruskiej jest spektaklem wyreżyserowanym przez rosyjskie GRU, które stoją za służbami białoruskimi. Autorka nie przyjmuje tego faktu, bo on zmienia wszystko. Polskie państwo nie mogło się zachować inaczej niż się zachowało, ponieważ stawką była destabilizacja kraju, będącego zapleczem Ukrainy przed inwazją (politycy wiedzieli od listopada 2021, że będzie wojna). Na wojnie umierają prawa człowieka. Jest tak. Przykro mi. Dorzućmy do tego posła Starczewskiego w reklamówką goniącego się ze SG, posła Szczerbę z pizza na granicy,  aktoreczkę Kurdej-Szatan lżącą polskich żołnierzy, czy wreszcie Frasyniuka, czyniącego podobnie. Gdyby Pani profesor Glensk włączyła sobie rosyjską telewizję w tamtym czasie, to tezy jej książki są zaskakująco zbieżne z tym, co wówczas mówiono. 

I tak dochodzimy do trzeciej warstwy interpretacyjnej, skrzętnie przez autorkę przemyconą, zasugerowaną z wewnętrznej warstwy sterującej tekstem (używam aparatu pojęciowego świętej pamięci prof. Topolskiego). Profesorka Glensk kilka razy użyła metafory historycznej Holokaustu jako matrycy do porównania tego, co stało się na granicy polsko-białoruskiej. Takie porównanie padło na stronie 158, na stronie 161 czytamy porównanie, że "nawet w getcie warszawskim były karetki pogotowia", czytaj - że w roku 2021 i 2022 na owej granicy ich nie było. Metafora historyczna ma za zadanie przede wszystkim wzmocnić przekaz, uczynić go podprogowo jeszcze potężniejszym. Na stronie 195 autorka cytuje wypowiedź: "Oświęcim po prostu, skóra i kości" na widok jednego uchodźcy, przy czym uważam, że takie porównanie powinno być obarczone wytłumaczeniem, że to potoczny język. W Polsce powiedzenie czegoś takiego sugeruje, że to Polacy są winni Zagładzie. I tutaj dochodzimy do clou tej książki. Autorka sugeruje - w domyśle, nie dosłownie - że skoro Polacy en masse byli współodpowiedzialni za Holokaust, to tak samo ten gen wrócił i mordują uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. 

I zaskoczyła mnie bardzo autorka, gdy pisze na stronie 200: "spotykamy w lesie absolutnie realnych ludzi, zwykłych chłopców, którzy marzą o cycuszkach młodych dziewczyn". To że większość migrantów to młodzi mężczyźni, mający popęd, to fakt. Ile było napaści seksualnych na dziewczynki i młode kobiety w Niemczech w ostatnim roku? Jak przeczytałem to zdanie, ręce mi opadły. 

Podsumowując książka Urszuli Glensk to zaangażowana literatura tyrtejska, opowiadająca się po jednej stronie, pisana za pozycji "wyższości moralnej", jaką daje autorce jej tytuł profesorski i praca na uczelni wyższej (swoją drogą zabawne jest to przekonanie o wyższości), nieomylnie oceniającą polskie państwo i nieomylnie wskazującą tylko jedną stronę. Książka może się spodobać ludziom myślącym podobnie jak autorka. Mnie nie porwała. Nie lubię literatury w typie "Matki" Gorkiego, a to właśnie ten typ literatury. 

moja ocena 5/10 

niedziela, 1 czerwca 2025

Postacie drugoplanowe nowej powieści

Czytelniczko/Czytelniku tego bloga, 

W międzyczasie, gdy Państwo moi czytelnicy i czytelniczki elektryzujecie się informacją, że już 25 czerwca w Państwa ręce trafi pełna, poprawiona, uzupełniona powieść "Czerń i Purpura" w nowej szacie graficznej, w twardej okładce z obwolutą, ja kończę pierwszy tom nowej, epickiej wielowątkowej powieści, która opowiada o trzech kobietach od początku lat trzydziestych aż do lat sześćdziesiątych wieku XX. Pierwszy tom, który kończę obejmuje lata 1930-1940. Zamierzenie jest bardzo ambitne, ale ja tylko takie lubię. Pisałem już tutaj o tym, że akcja będzie głównie na Kresach dawnej Rzeczypospolitej, ale nie tylko przy czym chcę znów pokazać w drugim planie ciekawe postacie historyczne, zupełnie lub prawie zapomniane. Ożywię je i dam Państwu poznać. 

Pierwszą z nich jest niezwykły poeta Bohdan Ihor Antonycz (1909-1937), obywatel Polski narodowości ukraińskiej. Żył na krawędzi dwu światów, ale ja sądzę nie tylko dwu. Tłumaczył z ukraińskiego na polski i wydawał ukraińskich poetów piszących u Sowietów (póki trwał NEP i Stalin nie przykręcił śruby). Ale nie tylko sam pisał poematy, które z ukraińskiego na polski tłumaczył wspaniale Tadeusz Hollender (1910-1943). Najsłynniejszym z nich jest "Pieśń drzew", baśniowy i niezwykły. Pisał także libretto opery. Antonycz nie doczekał wojny. Zmarł na komplikacje po zapaleniu płuc w lipcu 1937 roku i został pochowany we Lwowie. 

  


Drugą postacią, która wystąpi na kartach mojej powieści będzie Sara Polina Gincburg czyli Zuzanna Ginczanka (1917-1944), wspaniała poetka polsko-żydowska. Dane jej było opublikować jeden wspaniały tomik poetycki "O centaurach" w 1936 roku. Nie wiem, dlaczego tego tomu nie ma w lekturach szkolnych na polskim rozszerzonym. Gdy przeczytałem niedawno pisząc już powieść ten tom, byłem wstrząśnięty, że osoba dziewiętnastoletnia mogła tak pisać, z taką składnią, taką wyobraźnią i widzieć szóstym zmysłem to, co miało dopiero nadejść. Używała oficjalnie polskiego imienia i nazwiska ponieważ pomagało jej to w początkach kariery poetyckiej. Proszę pamiętać, że Tuwim nie wychodził przez trzy lata z domu jak go szkalowano za "Skamandra", a antysemityzm był w Polsce przedwojennej powszechny jak sól. I proszę się nie oszukiwać. Była bardzo piękną kobietą, co wcale nie ułatwiało jej życia. Zginęła w Krakowie rozstrzelana przez Niemców w 1944.  



Obie te postaci łączy Lwów, choć Ginczanka zawitała do niego obawiając się Niemców jesienią 1939 już w czasie okupacji sowieckiej. Antonycz już wtedy nie żył. Szkoda, że umarł tak młodo. Bo gdyby żył, potępiłby swoich za Wołyń. Nienawidził przemocy i brutalności. 

Moja książka już jest na samym finiszu, a całość poczytacie Państwo jesienią. Drugi tom ukaże się wiosną 2026 i obejmie lata 1941-1944 i będzie straszliwy ze względu na wybuch wojny niemiecko-sowieckiej i sprawę wołyńską. W trzecim tomie jesienią 2026 zamknięcie serii i w nim nastąpi zamkniecie wszystkich wątków. 

Oddaję głos Ginczance, która w "Centaurach" tak o sobie pisała: 

 Nie wiem, Panie,

 co dobre,

 co złe —

 w osiemnaście wpatrzona lat —

 zasłuchana, surowa i baczna

 coraz hardziej

 coraz mądrzej

 nie wiem

wtorek, 13 maja 2025

#Recenzja: Jacek Bartosiak, Oczy szeroko otwarte. Polska strategia na czas wojny światowej, wyd. Literackie, Kraków 2025, ss.283

 



Jacek Bartosiak jest polskim geostrategiem, współzałożycielem polskiego think-thanku "Strategy & Future" i można powiedzieć, że w ostatnich latach zwłaszcza po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej stał się osobowością medialną. Pisze książki. 

Książka "Oczy szeroko otwarte. Polska strategia na czas wojny światowej" jest propozycją dla wielbicieli strategii politycznej, historyków lub osób pasjonujących się polityką. Książka ma klarowna konstrukcję. Jest podzielona na dwie części, z których pierwsza poświęcona jest wojnie światowej, która ma się toczyc już teraz. A w drugiej Jacek Bartosiak poświęca uwagę Polsce, a konkretnie tego, jak powinna wyglądać strategia Polski w nadchodzącym (sic!) konflikcie. 

Początkowe zdanie przykuło moją uwagę. Mottem książki jest bowiem cytat z Oskara Spenglera (1880-1936). I bynajmniej nie jest to przypadek. Bartosiak, po gruntownej lekturze tej książki jawi mi się właśnie jako quasi-filozof trochę jak Spengler właśnie. Już Karl Popper skrytykował Spenglera za historycyzm mający charakter nienaukowy. Niełatwo jest prześledzić wywód Bartosiaka, ale postaram się spróbować go zrekonstruować. Przede wszystkim Bartosiak zaczyna od dość kategorycznie wyartykułowanego stwierdzenia, że wojna światowa, tak ta trzecia, zaczęła się w roku 2018. Twierdzo on, że historycy bedę się ex post spierać kiedy się zaczęła. Tutaj zgoda, historycy na zasadzie naukowej spierają się o to, ale nie tak jak robi to Pan Bartosiak. On po prostu wybrał jakiś fragmentaryczne wydarzenie w narastającym sporze amerykańsko-chińskim i nadał mu znaczenie, ot, teraz mamy wojnę światową. Otóż to jest moje pierwsze "nie". Trzecia wojna światowa na pewno nie zaczęła się w roku 2018. Być może zaczęła się od uderzenia rosyjskiego na Ukrainę w roku 2022, pełnego i klasycznego rozpoczynającego konflikt kinetyczny między dwoma państwami. Tak jak nie kupiłem i nie kupuję bajek świętej pamięci papieża Franciszka o "trzeciej wojnie światowej w kawałkach". Wojna nigdy nie jest nieunikniona dopóki się nie wydarzy. 

Muszę przyznać, że w pierwszej części Bartosiak sprawnie operuje pojęciami z zakresu makroekonomii, pokazuje na czym polegają różnice w produktywności, ma epickie powiedziałbym zadęcie w ukazywaniu narastającego konfliktu między USA i Chinami. Jednak i tutaj rodzą się moje wątpliwości. O mały włos nie wybuchłaby wojna indyjsko-pakistańska w maju 2025, a nie wybuchła. To była ta wojna czy nie? W moim przekonaniu nie. Tak samo nie można mówić o trwającej wojnie chińsko-amerykańskiej, bo ona nie trwa. Pojęcie wojna mieści się w pojęciu konfliktu, ale nie każdy konflikt jest wojną, na miły Bóg. Nieostrość pojęć i nadawanie im znaczenie większego niż mają to mój podstawowy zarzut metodologiczny do książki Bartosiaka. Przy czym to właśnie aparat pojęciowy Bartosiaka nasuwa mi kolejne wątpliwości. Ktoś książkę opatrzył przypisami - być może to sam autor i tłumaczy mi on kto to był Deng Xiaoping. Uważam, że taka wiedza jest wiedzą zastaną dla czytelników książki Bartosiaka, to tak jakby w książce o wojna napoleońskich tłumaczyć kim był Bonaparte. Ale to szczegół. Bartosiak używa specyficznego języka nacechowanego zapożyczonymi anglicyzmami. I tak pisze on, że USA stosują "offshore balancing", że USA "hedżują". Dla mnie, choć mam doktorat z historii, użycie tych pojęć w kontekście języka polskiego jest niezrozumiałe. I właśnie one powinny być wytłumaczone. Pierwsza część kończy się rozdziałem który ma projektować przebieg wojny. Poza tym, że Chiny będą chciały zadusić Tajwan, nie wiedzę ostrości.

 Wojna trzecia światowa nie wybuchnie bo Chiny jej nie chcą. Chiny są jedyną cywilizacją starożytną która dotrwała do naszych czasów niezmieniona w swoim jądrze. Cały świat chrześcijańsko-grecko-rzymsko-zachodni, z którego pochodzi Bartosiak, opiera się na uprawianiu polityki wokół jądra religijnego. Tak toczyły się wojny w średniowieczu i nowożytności. Przywoływana przez Bartosiaka wojna trzydziestoletnia zaczęła się jak wojna religijna, choć skończyła się jako polityczna. Chiny nie toczyły nigdy żadnych wojen religijnych, ani zaborczych, ponieważ Chiny jako cywilizacja powstały inaczej. To kultura Chin zrodziła wielka cywilizację. Dla Chińczyków to, co widzimy, okrąg ziemi i niebo należą do cesarza, a więc do ich władzy. Dla nich czas nie ma znaczenia. Nie liczą go. To my go liczymy. Jeśli jest obcy, którego nie rozumiemy, to są to Chiny. Dlatego sądzę, że Chiny nie zaatakują Tajwanu, one po prostu go wchłoną. To się po prostu stanie samoistnie. Chiny nie doprowadzą do wojny światowej, ponieważ wojna nie jest w ich sposobie filozofii politycznej. Chiny asymilują, trochę jak Borgowie w Star-Treku. Pan Bartosiak nie rozumie do końca mechanizmów, które istnieją w Chinach w obszarze ich filozofii ontologicznej i jej pochodnej polityczno-społecznej. Z perspektywy Chin wystarczy poczekać, aż Amerykanie sami się wywrócą o własne nogi.   

Druga część jest czystą fantastyką polityczną. Bartosiak pisze bowiem, co Polska powinna zrobić w czas nadchodzącej wojny światowej. To osobliwa projekcja uwarunkowań politycznych, a nie biorącą pod uwagę podstawowej polskiej cechy narodowej jaką jest kłótliwość. Nie ważne, że się pali, nie ważne że się wali, ale mój sąsiad Polak skurwysynem mi większym niż Ruski i Niemiec razem wzięci. Ten cytat zasłyszany w autobusie w Bielsku-Białej kapitalnie pokazuje naszą charakterologię narodową. Tymczasem Bartosiak pisze to, co jako państwo i naród powinniśmy zrobić jak byśmy byli Szwecją. Jednak nie to jest najistotniejsze. 

Najpoważniejszy mój zarzut wobec drugiej części tej książki jest oparty na klasycznej gilotynie Hume`a. Nie można wnioskować jak powinno być na podstawie tego, jak jest. To klasyczna umysłowa ekstrapolacja, która tkwi tylko w umyśle autora, ale która nie jest wypadkową prawdziwą. Prosty przykład. Trump kazał zbombardować US Navy rebeliantów Huti, odłam szyicki bardzo wojowniczy w Jemenie. Straszne bombardowania i nic. Amerykanie stracili 8 dronów Raptor, 2 samoloty F-18 i bliscy byli utraty F-35. Rebelianci Huti mają sprzęt irański. To są realia. 5 maja USA zaprzestały ataków na Jemen i poniosły porażkę. A teraz spróbujmy zastosować to rozumowanie. Atak amerykański powinien zakończyć się wielkim sukcesem z powodu miażdżącej dysproporcji, czyli tego jak jest. A tymczasem tak się nie stało. Druga część poświęcona co Polska powinna zrobić jest czystą fantastyką, ponieważ jednego możemy być pewni: gdyby nadszedł konflikt z Rosją, co nie daj Boże, stanie się dokładnie odwrotnie od tego, co pisze Bartosiak. 

Ogólnie książka jest nużąca, jednostajna, trudna konceptualnie i wymagająca pojęciowo. To książka straconej szansy, bo choć Bartosiak potrafi pisać, nie umie utrzymać spoistości myśli i spójności wywodu. 

Ocena 5/10  

czwartek, 8 maja 2025

#mury Recenzja: David Frye, Mury, tłum. H. Pustuła- Lewicka, WAB Warszawa 2021

 



Czytelniku, Czytelniczko tego bloga

Przeczytałem książkę Davida Frye "Mury. Historia cywilizacji" wydaną przez oficynę WAB (Grupa Foksal). Twarda oprawka. Ładna książka, która zainteresowała mnie bardzo z uwagi, że budowanie murów było i jest przecież nieodłącznym i jakże symbolicznym sposobem na przetrwanie, bronienie się, ale w szerszym filozoficznym sensie oddzielenie i niekontaktowanie się z innymi ludźmi. Miałem przeczucie, że to może być dobra książka i nie zawiodłem się, choć miała także słabsze momenty. 

Przede wszystkim klarowna konstrukcja oparta na metodzie chronologiczno-problemowej, którą widać od samego początku. Bardzo ciekawie pisze o murach Hadriana - przecież nie jedynym, jakie imperium rzymskie zbudowało za jego panowania - choć ten najsłynniejszy znajduje się w północnej Anglii. Ciekawie pisze o murach chińskich - to też nie jest jedna budowla - przedstawiając kto i kiedy je budował. W ogóle dość kompetentnie wypowiada się Frye o murach współczesnych, ale posługując się interpretacją historii cywilizacji Oskara Sprenglera powiem tak: cywilizacje budujące mury umierają. 

Frye włącza też inny poziom interpretacji ten bardziej filozoficzny i nie domyka książki pisząc, że mury wciąż są budowane. Nie tylko przez Izrael, czy trumpowe USA, ale ja to teraz mówię. Mój kraj też buduje mury, nie tylko na granicy z Białorusią, co może być zrozumiałe, ale mury inne nieporównywalnie trwalsze jakim jest dzielenie ludzi, postawianie jednych przeciw drugim. 

Przyznam, że po przeczytaniu rozdziałów środkowych opisujących jak padały wielkie obmurowane miasta muzułmańskie w Azji Środkowej pod naporem Mongołów zrozumiałem, dlaczego cywilizacja islamska się zatrzymała w rozwoju. Tych milionów wyrżniętych w Samarkandzie, Bucharze i Bagdadzie, tych spalonych bibliotek do dziś brakuje w świecie islamu. Przegrał islam intelektualny, szukający kontaktów ze światem, wygrał islam mameluków protoplastów wszystkich mudżahedinów wszystkich czasów. Szkoda. 

Ta książka uczy, że ci którzy kryją się za murami gnuśnieją i nie potrafią się bronić. Jest coś w tym. Polecam - 8/10 

środa, 30 kwietnia 2025

Krótka impresja o Brnie #Brno

 Czytelniku, Czytelniczko tego bloga

Z uwagi na uwiązanie w szkole nie podróżuje ostatnio zbyt często, ale jeśli już to najczęściej w związku z książkami. W dniach 8-9 kwietnia 2025 byłem w Brnie zaproszony przez Instytut Polski w Pradze na dni kultury polskiej. Spotkanie z czeskimi czytelnikami i czytelniczkami było bardzo udane. 

Jednak Brno zrobiło na mnie ogromne wrażenie, szczególnie dlatego że nigdy wcześniej nie byłem w nim. Długo chodziłem po mieście zachowując się jak japoński turysta w Luwrze fotografując wszystko - detale architektoniczne, po wystrój ścian księgarni z książek. Miasta na wzgórzach mają coś magicznego w sobie - u nas taki jest trochę Kraków, choć nie robi na mnie wrażenie, że to swojskie, znane i setki razy odwiedzone. Tymczasem Brno zrobiło na mnie wrażenie wtopieniem barokowej i secesyjnej zabudowy w tkankę miasta. Brno jawiło mi się wtedy jako miasto ze snu. Będę w następnych dniach dopisywać jeszcze inne przemyślenia. Pomyślałem też sobie, że pomieszkałbym w Brnie jakiś czas. 


Zastanawiałem się przyznaję, czy mógłbym napisać jakąś powieść z akcją w Brnie? Nie wiem, czy historyczną, choć i tutaj marzy mi się narracja osadzona w cesarskich Austro-Węgrzech, co sprawiłoby, że mógłbym przynajmniej wtedy pisać o Brnie. Bo przecież gdyby nie upadek CK Monarchii to mieszkając w Bielsku-Białej mieszkałbym z mieszkańcami Brana w jednym państwie. 
I okazało się, że mam taki pomysł na kryminał historyczny - to trochę inna gatunkowo rzecz od prozy wojenno-kobiecej, której wielowątkową sagę powieści zacząłem tworzyć dla Liry. Nie wiem czy ktoś się ze mnę zgodzi, czy nie, ale Brno wydaje mi się cudowniejsze od Pragi właśnie dlatego, że turystów jest tam mniej. Dla mnie niezwykłe to były dwa dni i nawet dziesięciokoronowa moneta okazała mi pierwowzór katedry. 


Ale najlepsze, najbardziej malarskie pejzaże w Brnie są ze wzgórza zamku Szpilbergu. Do samego zamku nie miałem już czasu wejść, ale samo wzgórze jest niesamowite, bo daje możliwość takiego spojrzenia na Brno, żeby zamknąć je w dłoni. 


Muszę wrócić tej wiosny lub lata do Brna, żeby poczuć je głębiej, żeby schodzić ulice aż do bólu nóg, żeby poczuć to miejsce i osadzić w nim część tej powieści, którą chciałbym napisać dla Liry. Wspominałem o secesji z przełomu XIX i XX wieku, a w Brnie nierzadko można znaleźć imponujące jej przykłady, jak gmach sądu. Dodajmy, że w Brnie jest sąd najwyższy republiki więc w jakiś sposób Brno stanowi też metaforyczną stolicę sprawiedliwości Czechów, z dala od władzy wykonawczej i ustawodawczej usytuowanej w Pradze. 


Przy okazji czym jest sprawiedliwość? Czy chodzi w niej o prawdę, czy też w ferowaniu wyroków ważne jest co innego? Sprawiedliwość jest jak kostka rzucona w grze, ślepa i przypadkowa. To pokazuje uosobienie sprawiedliwości w rzeźbie tuz przed wejściem do budynku sądu najwyższego w Brnie. Ludzie zazwyczaj dziś w Polsce nie mają pojęcia o tym, czym jest filozoficznie sprawiedliwość, ani jak powinien działać system sądowniczy z powodu upartyjnienia i upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Raz z powodu nieudanych reform rządu pisowskiego, a dwa skandalicznego łamania prawa przez ministra Bodnara. 


Jednak nie to jest najważniejsze w Brnie. Najistotniejsza jest serdeczność, z jaką się spotkałem. Czesi są inni od Polaków przede wszystkim z powodu ironii, z jaką traktują własną przestrzeń historyczną. Ta lekkość bytu rodem z Kundery - akurat jego muzeum jest miejscem, do którego nie miałem czasu zajrzeć - jest immanentną cechą Czechów jako narodu. Polacy tego nie mają, ponieważ jesteśmy podążając za Karlem Popperem społeczeństwem historycystycznym, a więc zamkniętym we własnym przezywaniu historii. Czesi tego nie mają. Potrafią się śmiać z samych siebie, z własnych legend, mitów, królów i historii rozumianej jako refleksja pierwsza. I obrazuje to zdjęcie. Rzeźba wykonana w stylu prześmiewczym i ironicznym ustawiona jest obok wspaniałego barokowego kościoła i nikomu nie tylko to nie przeszkadza, ale wręcz przeciwnie jest koniecznym kontrastem desakralizującym przestrzeń historyczną. 


Jak już jednak mówiłem cudowni są ludzie. To serdeczność jest płaszczyzną, którą zapamiętam w Brnie. Cudownym miejscem jest biblioteka Jirego Mahena, która zaskakuje niezwykle funkcjonalną ale futurystyczną architekturą. Tam we wtorek 8 kwietnia odbyło się moje spotkanie autorskie, gdyż do Brna zaprosił mnie jak już wspomniałem Instytut Polski oraz mój wydawca w Czechach CPress, które to wydawnictwo jest częścią dużego koncernu wydawniczego w Republice Czeskiej Albatros Media. Mogłem sie naocznie przekonać jak wyglądają czeskie księgarnie - jedna w Brnie zachwyciła mnie szczególnie. Większość książek czeskich ma twarde oprawy, co w Polsce jest rzadkością. Książki są w Czechach drogie. Na przykład Amerykanka kosztuje 460 koron czeskich, ale mimo to książki dobrze się sprzedają. W Czechach jest bowiem inna kultura czytania niż w Polsce.


Ale to nic jeszcze - ponieważ w tym roku mam na koncie już trzy powieści opublikowane w Czechach i mam nadzieję na więcej. Głodny jestem tego małego kraju o wielkiej ironii, żyjącym spokojnie, ale mającym też swoje problemy. Obiecałem sobie, że w te wakacje objeżdżę Czechy pociągami. Mam z Bielska-Białej nadzwyczaj dobre połączenie do Ciszyna i stamtąd można szybko pojechać przez Ostawę do wnętrza Czech. 
 
To będzie przygoda. 

niedziela, 30 marca 2025

Recenzja: Adam Zadworny, Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku, wyd. Czarne, Wołowiec 2025. #heweliusz

 


Gdy Heweliusz zatonął, miałem 14 lat, więc pamiętam coś tam z wiadomości i oczywiście jako nastolatek nie interesowałem się tym. Do teraz. Kupiłem książkę w Warszawie na dworcu głównym w księgarni, gdzie kupuję większość książek wydawnictwa Czarne. To wydawnictwo trzyma poziom polskiego reportażu. 

Książka Adama Zadwornego "Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku" nie jest żadną naukową rekonstrukcją katastrofy promu. To wyraźnie przedzielona cezurą sposobu opowiadania narracja. Przyznam, że pierwsza odsłaniająca życie polskiego marynarza przełomu PRL i III Rzeczpospolitej - przemyt i niejasne interesiki duże i małe, to miało swój koloryt. Autor bardzo kompetentnie przedstawił ludzi podróżujących owej feralnej nocy. Siłą rzeczy musiał skupić się na załodze przede wszystkim, a także na tych którym udało się przeżyć. Sama katastrofa jest też świetnie i bardzo dynamicznie pokazana zwłaszcza z perspektywy ludzi, którzy nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, że statek idzie na dno. Jest tam businesswoman-armatorka, kapitan, oficerowie, chief, kucharze - ludzi ci mają imiona i nazwiska i autor sprytnie wybrnął z rafy, jaką daje konieczność opowiadania o ludziach prawdziwe żyjących. Przyznam, że kipiel morska - uniemożliwiająca oddychanie jest świetnie opisana. można niemal ją poczuć. 

Gdy kończy się katastrofa i narracja skupia się na tych, którzy zostali oraz na przewodzie sądowym niestety temperatura reportażu spada. Ale to nie jest zarzut, to konsekwencja stylu opowiadania. To, że przekonująco nie zabrzmiały wyroki w świetle tego, jaka była Polska w latach 90-tych ubiegłego wieku mnie przekonuje. Heweliusz to symbol tego, że jakoś to będzie. Niedokończony remont, konieczność zarobku, lekceważenie siły przyrody, to się wiele razy składało na tragedię. Ale w szczególności w realiach polskich ma to swoje konsekwencje. 

Naprawdę warto przeczytać. 
Moja ocena 8/10  

sobota, 1 marca 2025

recenzja: Nosferatu, reż. Robert Eggers, horror 2024

 


Film Roberta Eggersa, którego wcześniejszy film "Viking" mogliśmy oglądać w kinach w roku 2022, teraz zaserwował nam najnowszy swój obraz, który możemy oglądać od 21 lutego na dużym ekranie. To Nosferatu, czyli horror - film, na który czekałem i jak mało który ukazuje nasze najbardziej pierwotne lęki ludzkie. Dla mnie ten film stanowi niezwykłe, barwne kadrowo arcydzieło - uważam, że brak Oscara za zdjęcia byłby zaskoczeniem in minus. 

Fabuła przypomina klasyczny film o Draculi - motyw podróży męża kobiety, która stanowi przedmiot pożądania Nosferatu do mrocznego zamczyska w Rumunii jest przewidywalna. Nowością dla mnie jest aktorstwo - Nilolas Hoult znakomicie oddał zakochanego mężczyznę, który chce się za wszelką cenę wyrwać z domu bestii i uratować kobietę, która zdaje się rozumieć, że tylko jej dobrowolna ofiara zakończy koszmar. Aktorsko role kobiece są bardzo dobre. 

Dla mnie najciekawszym konstruktem filmu jest bestia - grana przez jednego z młodych braci Skarksgaardów, żywy trup który jest jak plaga, jak manifestująca siebie samą groza epidemii, niemal ze średniowiecznego tańca śmierci. Istotą - jak mniemam - przesłania, że lęki seksualne, które istnieją w każdym człowieku. Przed jaką bestią ostrzega nas Eggers? Spróbujmy podążyć w interpretacji najnowszego "Nosferatu" w kierunku metafizycznym. Czy to nowy totalitaryzm? Nowa epidemia, której bakcyl nieodkryty wciąż czeka gdzieś w Kongo lub w chińskiej jaskini? Istotą lęku przed Nosferatu jest lęk przed drugim człowiekiem i kontaktem z nim. 

Fabuła jest mniej ważna od niezwykłej plastyczności i wizyjności filmu. Szukam w pamięci obrazów, które odzwierciedlałyby fotosy z filmu. 

Dla mnie 8/10

czwartek, 20 lutego 2025

Recenzja": Serhii Plokhy, Wrota Europy. Zrozumieć Ukrainę, tłum. F. Skrzepa, wyd. Znak, Kraków 2022, ss.502


Wracając wczoraj z Warszawy miałem kilka godzin żeby rozprawić się z książką ukraińskiego historyka Serhija Plokhy wydaną w roku 2022 przez Znak w tłumaczeniu Franciszka Skrzepy. Na początku recenzji musimy sobie zdać sprawę, do kogo adresowana jest ta książka. Jej tytuł bowiem bynajmniej nie jest w języku ukraińskim. To po prostu "The gates of Europe: A history of Ukraine" i jest to książka napisana przez historyka ukraińskiego dla amerykańskiego i generalnie zachodniego odbiorcy, który do 2022 lub generalnie do rewolucji z roku 2014, która poprzedziła pierwszą inwazję Rosji na Ukrainę niewiele o Ukrainie wiedział. Takie, prawidłowe rozumienie, po co książka została napisana umożliwia odczytanie jej prawidłowego kontekstu. O tym, z jakich instrumentów narracyjnych ta książka jest zbudowana szerzej w recenzji. 

Nie rozumiem związku pierwszych rozdziałów z Ukrainą. Co ma wspólnego scytyjski step w starożytności, lub historia greckich kolonii na Krymie. To zdecydowana przesada, by traktować to jako historię starożytna Ukrainy. Jeśli we wszystkich syntezach historii Polski, które znam mało kto pisze o historii starożytnej ziem polskich i nikt nie traktuje ich w kategoriach etnicznych. Zresztą o przymiotniku "etniczny" jeszcze się wypowiem w kontekście tego, jak ukraiński historyk sobie poczyna. 

Autor zaczyna pisać o Rusi Kijowskiej dopiero kilkadziesiąt stron później, którą można i trzeba uznać za pierwsze państwo chrześcijańskie o dynastii bez wątpienia normańskiej, która zaczęła historię państwowości wschodnich Słowian. Chrzest Włodzimierza Wielkiego w 981 roku jest cezurą podobną do naszego roku 966. Jednak Plokhy nie uważa Rusi Kijowskiej za początek Ukrainy. Dla niego i chyba można się z tym zgodzić to jest początek wszystkiego, co państwowe u wschodnich Słowian. Gdyby nie pewne wydarzenie, dziś istniałoby na wschód od Polski tylko jedno państwo, ze stalicą w Kijowie właśnie. Co się stało? Zmiana w historii jest tutaj bezdyskusyjna - 6 grudnia 1240 kończy się żywot Rusi Kijowskiej. Mongołowie krwawo mordując całe miasto zmienili bieg historii. Tak jak zdobycie Bagdadu przez dzikusów Hulagu w roku 1258 sprawiło, że świat islamu zatrzymał się w rozwoju cywilizacji tak zniszczenie Kijowa jest cezurą, w której w tej przestrzeni na wschód od Polski zaczną się procesy państwotwórcze dotyczące kilku organizmów państwowych. Tutaj zgoda. Autor widzi początek Ukrainy w księstwie halicko-włodzimierskim księcia Daniela z wieku XIV. Przy okazji autor poczynił sobie uwagę następującej treści na stronie 87 - książę Daniel rezydował w Chełmie (położonym w granicach dzisiejszej Polski). Z kontekstu logiczno-semantycznego tych zdań wnioskuję, że ukraiński historyk uważa, że Chełm jest ...ukraiński i jest na terenie dzisiejszej Polski. Dziwne, prawda? Ale takich smaczków jest więcej. 

Uwiera Serhija Plokhy to, że w czasie Unii Lubelskiej zignorowano sprawę ruską - gens ruthenus nie został uznany za pełnoprawny naród polityczny. Z tym też można i wypada się zgodzić. Jednak dalej są niekonsekwencje. Na stronie 122 autor umniejsza zupełnie rolę pierwszej bitwy chocimskiej 1621 roku i stwierdza, że Rzeczpospolita poniosła tam porażkę. Umniejsza rolę współpracy hetmana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego z Polakami. Ale to jeszcze nic. Dla ukraińskiego historyka nie istnieje temat masakry polskich jeńców pod BATOHEM, bo niby z jakiej racji miałby być? Chmielnicki w jego narracji jest początkowo zaskoczony skalą sukcesu, ale ukraiński historyk zasadniczo nie zatrzymuje się na konsekwencjach układu w Perejasławiu, gdzie Chmielnicki oddał Ukrainę Rosji. Argumentuje na stronie 150, że car Aleksy dał Kozakom prawdziwą wolność. Negatywnie natomiast opisuje hetmana Wyhowskiego, który dążył do unii w Polską. Muszę przyznać, że niektóre wywody historyka są zabawne. Na przykład dokument prawny znany jako "konstytucja Filipa Orlika, często jest uważany za pierwsza konstytucje Ukrainy, [przyjętą, co wielu podkreśla z dumą na długo przed konstytucją Stanów Zjednoczonych" - s.176. Nie wiem, kim wybitnym jest Filip Orlik, ale przypomnę, że jeśli już szukamy wzorcowego dokumentu konstytucyjnego przed rokiem 1787, to ja znam dwa. Pierwszy to konstytucja republiki korsykańskiej z roku 1769 i konstytucja Nihil Novi z Radomia z roku 1506 i ta druga weszła w życia i regulowała relacje między władzami państwa polsko-litewskiego do rozbiorów. I to jest clou tej narracji. Plokhy jest nacechowany głęboką niechęcią do Polski, co jest charakterystyczne dla środowiska Ukraińców wywodzących się z diaspory amerykańskiej i kanadyjskiej. Mnóstwo jest w tej książce takich czułych słówek, które podkreślają jak bardzo Ukraińcom było w Polsce źle - a to było źle chłopom, a to księżom bardzo źle. Oczywiście, w Rosji było lepiej. Poza tym gdy piszemy o wiekach XVII i XVIII w moim przekonaniu nie istniała identyfikacja narodowa ukraińska tak samo jak nie istniała polska identyfikacja narodowa, ponieważ w tym czasie tylko szlachta uważała się za naród. Reszta społeczeństwa była zeń wykluczona. Nie wiem, co sądzić, gdy pisze Plokhy na stornie 182, że "na zachodzie władca rosyjski zatrzymał pochód Kościoła Katolickiego na linii Dniepru i zaczął go spychać na zachód". To brzmi jak wojna światów, w stylu Huntingtona. To dowód na to, że myślenie antypolskie i antykatolickie jest częścią myślenia tego autora, jak gdyby kościół grecko-katolicki nie był dziś częścią narodowej tożsamości Ukrainy, a przecież powstał w tak nielubianej przez niego Unii Brzeskiej. Na stronie 195 autor nie sprzeciwia się zasadniczo twierdzeniu, że rozbiory Polski to zasadniczo "zjednoczenie ziem ruskich", choć zdaje sobie sprawę, że to kalka historyków sowieckich. Często w odniesieniu do XVII i XVII wieku używa on słów "etniczny Ukrainiec" jak na przykład carski minister Bezborodko, albo "etniczny Polak" w odróżnieniu od "spolonizowanego katolika". Czym są te nacjonalistyczne supozycje logiczne w odniesieniu do czasu, kiedy nacjonalizm nie istniał? Zupełnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że przed 1848 rokiem istniał polski nacjonalizm na stornie 215. Rok 1848 nie odegrał żadnej istotnej roli w historii Polski. Podobnie w roku 1863 istnieli dla Serhyia Plokhy "polscy nacjonaliści", choć wytężając całą moją wiedzę i pamięć na sztandarze powstania styczniowego była orzeł, pogoń i święty Michał Archanioł. Czy nie tak? Powstanie styczniowe jak mało które próbowało naprawić historyczny błąd Unii Lubelskiej i próbowało wyjść do Ukraińców. Poświęciłem temu jeden z tekstów naukowych. Otóż w maju 1863 grupa studentów Uniwersytetu Kijowskiego - Polaków i szlachty pojechała na wieś ukraińską ze złotą hramotą, czyli odezwą rządu narodowego i została zmasakrowana widłami, cepami, siekierami i piłami do drewna. Tego epizodu ukraiński historyk nie zna, bo nie zna historii powstania styczniowego. Andriej Potiebnia, Ukrainiec który porzucił armię carską i walczył w szeregach powstania zginął pod Skałką.. Jego pan autor też nie zna, a powinien. 

W moim przekonaniu autor bagatelizuje wpływ jaki na świadomość ukraińską miała OUN i Stepan Bandera. Pisze o nim, ale oszczędnie, i widać po przemilczeniach, jak śliski to jest dla autora temat. Nie dziwie się. Na stronie 347 pojawia się jedno zdanie, cytuję "Polska ludność Wołynia padła ofiarą ataku ukraińskich nacjonalistów". Koniec cytatu. To skandalicznie mało jak na rozdział "Hitlerowski lebensraum". Za to w rozdziale "Zwycięzcy" na stronie 353 znajduje się stwierdzenie, że to pojawienie się sowieckich oddziałów partyzanckich wywołało konflikt polsko-ukraiński po Stalingradzie. Sowieci mieli otrzymać pomoc od polskich osadników i w rezultacie "wybuchły walki". Pada zdanie, że "większość ofiar czystek etnicznych stanowili Polacy". Ukraiński historyk stwierdza, że Polacy zabili od 15 do 30 tys. Ukraińców, a polskie ofiary od 60 do 90 tys. Przeniesienie rzezi wołyńskiej do rozdziału o Sowietach jest manipulacją, bo zaciera obraz zbrodni ukraińskiej, która była wypisz wymaluj przeniesieniem hitlerowskiej idei czystej rasy na grunt ukraiński. 

U dołu tej strony redakcja Znaku, która jak widać, też nie mogła tego znieść zamieściła ogromny przypis do ustaleń profesora Grzegorza Motyki, najwybitniejszego znawcy problematyki wołyńskiej. Plokhy stwarza wrażenie, że czystki były wzajemne i obie strony ponoszą za to odpowiedzialność. Przykro mi, ale prawda jest inna. 

To ukraińscy nacjonaliści - Melnyk i jego ludzie, za wiedzą Bandery o czym informowała go w Sachsenhausen żona - zaplanował i przeprowadził ludobójstwo, które można porównać do tego, co z Serbami zrobili ustasze w Chorwacji i Hutu na Tutsich w roku 1994. Tylko w tych trzech przypadkach w historii wieku XX ludobójstwa dokonano siekierami, tasakami, piłami do drewna, młotami, w bezpośredniej obecności ofiar i katów, którzy czerpali z tego przyjemność. Nikt i nic nie zmyje tego z banderowsko-melnykowskiej historii UPA. 

Ta książka zmęczyła mnie bardzo, ale jej lektura jest dla polskich czytelniczek i czytelników ożywcza - ukazuje bowiem jak ukraiński, pracujący w USA historyk, widzi historię Ukrainy. Z wieloma tezami tej książki można się nie zgadzać, można i trzeba z nim polemizować, spierać się uczciwie i na fakty. 

I na koniec tej recenzji jedno oświadczenie: wspieram i zawsze będę wspierać walkę demokratycznej Ukrainy z faszystowską, putinowską Rosją. Ale jako Polak mam nadzieję, że przyjdzie dzień w którym Ukraińcy i Ukrainki, a wierzę, że są w większości dobrymi ludźmi dziś, zapłaczą na ponad stu tysiącami Polaków wymordowanych w ludobójstwie na Wołyniu dokonanymi przez UPA. Nie możemy w naszych relacjach uciec od tego tematu. Ukraina może mieć nowych bohaterów narodowych na następne setki lat - chłopaków z Mariupola, lotników, żołnierzy i żołnierki ukraińskie walcząca o wolność z armią rosyjską, polskich ochotników którzy oddali życie za wolną Ukrainę w tej wojnie i kiedyś potępią Banderę i jego ludobójczą ideologię. Wierzę, że doczekam tego dnia. Pojednanie się narodów jest trudne, ale droga doń nigdy nie wiedzie przez przemilczanie. 


 

piątek, 14 lutego 2025

Recenzja: Ciche braterstwo - The Order, reż. Justin Kurzel, prod. USA #theorder

 




Film "Ciche braterstwo" - Justina Kurzela - angielski tytuł The Order nie wszedł w Stanach Zjednoczonych do kin, gdyż dystrybutorzy przestraszyli się werystycznej wizji amerykańskiej niezwykle skrajnych, nacjonalistycznych środowisk prawicowych, które odegrały tak dużą rolę w próbie ataku na Kapitol w styczniu 2021 roku, kiedy obecny prezydent USA przegrał wybory. Zresztą na końcu w postscriptum autorzy filmu o tym wspominają. Zresztą film ukazuje to środowisko w sposób bardzo ciekawy, nie epatujący skrajnościami - choć film jest okrutny. Obejrzałem go na Amazon Prime Video. 

Osią filmu jest nieuchronny konflikt - jak w "Poetyce" Arystotelesa dwu mężczyzn, bo to jest film w starym stylu, bardzo męski, a naszkicowane kobiety są ważnymi, choć tylko postaciami tła. Oto do stanu Waszyngton na sam północno-zachodni skraj przyjeżdża z Idaho detektyw FBI Terry Husk (w tej roli świetny Jude Law, pogodzony z tym, że lata uciekają), prowadzący śledztwo w sprawie napadów przeprowadzanych przez tajemniczą ekstremistyczną grupę. Jego alter-ego w tym filmie jest biały ekstremista Bob Mathews, którego poznajemy silnie przez kontekst rodzinny - a gra go Nicolas Hoult. Swoją drogą to dwaj Anglicy grają w tym filmie mocne i wyraziste amerykańskie postaci. Ekstremista nie jest potworem, jakiego można sobie wyobrażać - jest jak mówiłem rodzinny, czuły dla żony, dla adoptowanego syna. Ale Hoult gra go tak, że od razu wiemy, że ten człowiek będzie zabijał. On żyje nienawiścią i supremacją białej rasy. Reżyserowi udało się pokazać kompleks prowadzący do gotowości popełnienia masowych zbrodni - co przecież świetnie w zeszłym roku pokazała "Strefa Interesów". I kluczowa dla poetyki filmu, przepełnionego intrygującą ścieżką muzyczną jest scena gdy dwaj przeciwnicy nie wiedząc o sobie wybierają się na polowanie i mierzą do tego samego jelenia. Ta scena jest ciekawie zrobiona, bo obydwaj przeciwnicy na łonie natury gawędzą sobie, wiedząc że ich starcie jest nieuniknione. 

Swoją drogą to ciekawy film pokazujący Amerykę Reagana z innej strony, odzierający ją do reszty z nimbu niezwykłości, czy też ziemi obiecanej. Ukazana na bliższym planie amerykańska prowincja z pewnością dziś jest jeszcze smutniejsza i bardziej odrapana niż wtedy. Pas Rdzy wyhodował przecież zwycięstwo Trumpa, które nie wzięło się z nikąd, ukazując, że procesy gnicia wielkiej demokracji mogą nieoczekiwanie przedzierzgnąć ją w autorytarną dyktaturę. Już taki film widzieliśmy "Civil War", który można traktować jako ostrzeżenie. 

Bardzo mocny film. Klasyczny, bez fajerwerków, z ciekawie zarysowanymi postaciami, które muszą nieuchronnie spotkać się w ostatecznej bitwie. Film jest oparty na autentycznych wydarzeniach z 1983 roku. 

niedziela, 19 stycznia 2025

#Caravaggio - Oczekiwanie w drodze do Egiptu - impresja filozoficzna



 

Dziś mam dla Państwa tylko obraz mojego ulubionego malarza baroku, Michelangelo Merisi di Caravaggio (1571-1610). Obraz ten zatytułowany został "Oczekiwanie w drodze do Egiptu" i datowany jest na mniej więcej lata 1597-1598. Zleceniodawca nie jest do końca jasny. Oczywiście, można interpretować obraz teologicznie i pewnie dobrzy są w tym różni duchowni. Ja jednak nie chcę tak tego analizować. Obraz oczywiście jest podzielony na dwie części. Matka z dzieckiem i jej opiekun, który dostaje od Boga w postaci anioła muzykę jest przeniesieniem aktu tworzenia, uzmysłowieniem człowiekowi jego możliwości. Jednak skłaniałbym się do tego by Państwo spojrzeli na anioły Caravaggio z perspektywy bardziej cielesnej. Proszę uważnie się przyjrzeć aniołowi.

Otóż chrześcijaństwo w zasadzie od Ewangelii św. Jana przyjęło w dużej mierze platońsko-stoickie rozumienie Logosu, jako słowa Bożego. Ludzkiego Chrystusa łatwiej idealizować, gdy weźmie się od Greków cały koncept stworzenia przez sens, bo przecież Słowo ma sens wyrażany też matematycznie w logice. Przez sens wszystko powstało i nic nie mogło się stać bez jego udziału: niech będzie matematyka, podstawowy język wszechświata. Potem człowiek, tak nędzny, a mimo podniesiony w chrześcijaństwie do boskości. I tak idziemy do uwielbianej przez kościół koncepcji duszy, którą ogranicza grzeszne ciało. Obsesja cielesności i związanej z nią grzeszności jest w kościele żywa. 

A tu, proszę spojrzeć.

Koncept anioła to przecież ciało, oświetlone, wydobyte z nicości, pulsujące ciepłem i krwią, jedynym życiem jakie znamy. To ciało u Caravaggio jest boskie, to na nie agresywny światłocień pada zawsze i w nim wszystko inne nabiera innego odniesienia. A może powinniśmy spojrzeć na ciało u Caravaggia tak jak chciał tego Michel Foucault? U Francuza człowiek jest ciałem spętanym przez ducha, ubezwłasnowolnionym przez niego, nieważne czy platońskim, katolickim, protestanckim, ale duchem który ma ukarać ciało za to jakie jest. A przecież nie ma, jak dobrze rozumiem teologię, dla człowieka innej możliwości zbawienia jak przez ciało, bo przecież jesteśmy naszym ciałem i nie będziemy w tym życiu innym. Łącze ostatnio w moich analizach filozofię Foucaulta i malarstwo Caravaggia. 

Zmagam się z czasem, który mi przecieka przez palce. Może się coś z tego urodzi? Może powieść? A może na stare lata, jak szaleniec, pójdę na studia z historii sztuki?



Recenzja: Urszula Glensk, Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej, wyd. Czarne, Wołowiec 2024

 Czytelniczko - Czytelniku tego bloga,  Kiedy trafiła w moje ręce kupiona na dworcu w Warszawie książka Urszuli Glensk "Pinezka. Histor...