sobota, 29 czerwca 2024

#recenzja: Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była Bogiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2017.



Wielokrotnie już tutaj pisałem, że cenię sobie pióro Piotra Lipińskiego, reportażysty i dziennikarza zawiązanego z Gazetą Wyborczą. Kolejną książką tego autora jest wydany już jakiś czas temu - lubię tak recenzować książki nie najnowsze, żeby tym bardziej uwypuklić ich trafność, dobre cechy lub przeciwnie pokazywać, że się szybko zdezaktualizowały. W tym przypadku oczywiście tak nie jest. Do książki "Bierut. Kiedy partia była Bogiem" można wracać. Autor, podobnie jak we wcześniejszych odsłonach uwagę poświęca dawno minionym postaciom ze świata komunistycznego. Dziś Bierut jest po prostu strasznym symbolem stalinizmu. 

Piotr Lipiński ma jednak ciekawą cechę wydobywania z postaci historycznych esencji ukazując ich zakłamanie, sprzeczności, prostotę charakteru. Bierut jest dzieckiem pochodzącym ze wsi, spauperyzowanej i nędznej i kreśli ciekawie pierwsze lata życia przyszłego gubernatora Polski z woli Stalina. Droga do komunizmu była w jakiś sposób porównywalna z drogami Cyrankiewicza, Gomułki, czy innych działaczy komunistycznych wywodzących się ze wsi. Jednak Lipińskiemu udało się wydobyć sprzeczności w życiu osobistym Bieruta. Przez pewien okres czasu w zasadzie miał dwie żony równolegle, gdyż jego druga partnerka życiowa Małgorzata Fornalska, działaczka ruchu komunistycznego, a potem PPR (rozstrzelana przez Niemców w 1944 roku w ruinach getta) także dała mu dzieci. Co ciekawe, na polecenie Bieruta jego syn zmienił nazwisko i potomkowie Bieruta żyją do dziś pod tym zmienionym nazwiskiem. Celowo go nie podam, proszę przeczytać książkę. 

Jednak Lipiński musi zmierzyć się z Bierutem jako gubernatorem Stalina i czyni to ciekawie, ukazując, że w zasadzie został przywódcą Polski przypadkiem. Nie omieszkuje również pokazywać prawdy: w Mińsku podczas II wojny światowej Bierut jako urzędnik zaopatrzenia kolaborował z Niemcami i był to fakt skrzętnie ukrywany w PRL. Ukazuje też jego głęboki, osobisty konflikt z Gomułką. Jednak to, do czego przyczepiłbym się to w jaki sposób Bierut, człowiek miernych zdolności intelektualnych, człowiek bezwzględny zawdzięczał wszystko woli Stalina, w jaki sposób konsekwentnie budował swoją legendę. Nie na darmo Andrzej Wajda w "Człowieku z Marmuru" wmontował Bieruta w kadry filmu - ten człowiek jak żaden inny w PRL może poza Jaruzelskim i jego stanem wojennym stał się symbolem epoki. Dla jednych budowy Nowej Huty i powojennej odbudowy Warszawy, a dla drugich skundlenia i komunistycznego betonu, który zatruł nasz kraj od źródeł Wisły aż po jej ujście. Początek książki mierzy się trochę z legendą Bieruta, który wracając w trumnie z Moskwy w 1956 roku wyprowadził tłumy na ulice Warszawy. Czy był to powszechny syndrom sztokholmski naszego społeczeństwa? 

Bierut jak na przywódcę PRL zaskakująco dzisiaj nie wywołuje już namiętności. Kod kulturowy barwiący spór w Polsce na zwolenników PRL i jego przeciwników już wyblakł i wraz z nim spór o Bieruta. Lipiński zdaje sobie z tego sprawę. Mimo a może zwłaszcza przez to jego książka jest zaskakująco lekko napisana, ze swadą, ze wyczuciem epoki, ale z małą świadomością historiografii. I może dlatego jest tak dobra. 

Polecam 8/10    

 

niedziela, 19 maja 2024

Recenzja: Patrick Radden Keefe, Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego, tłum. Jan Dzierzgowski, wyd. Czarne, Wołowiec 2023

 



Książka Patricka Raddena Keefe jest niezwykła z kilku powodów. To w zasadzie reportaż, ale tak bardzo epicki, że w zasadzie to niemalże powieść non-fiction, wielki fresk chciwości pewnej amerykańskiej rodziny, która stała się przyczyną największego społecznego koszmaru w USA w ostatnich trzydziestu latach, czyli epidemii opioidów. A wydawałoby się, że tabletka Oxycontinu będzie rewolucją w podejściu do leczenia bólu. Problem polega na tym, że substancja aktywna to pochodna heroiny, którą otrzymuje się z maku lekarskiego. 

Jednak dla mnie to nie jest jeszcze jedna książka o epidemii. To raczej gruntowne studium libertarianizmu w jego najgorszej formie. To amerykańska filozofia pragmatyczna i jej późniejsze dwudziestowieczne formy są podstawą etyczną działań rodziny Sacklerów. To zarazem historia rodziny, ich wzajemnych relacji, układów, powiązań - robi się z tego studium proposograficzne. To rodzina sukcesu. Keefe z wielkim wyczuciem kreśli obraz tej rodziny od końca wieku XIX, ukazując ich zakorzenienie. To rodzina żydowska, jednak podchodząca do religii mojżeszowej w liberalny sposób. 

Pierwsza część książki jest napisana z perspektywy Arthura Sacklera, twórcy potęgi farmaceutycznej odpowiadającej za wprowadzenie do obrotu popularnego środka uspokajającego i nasennego valium. Poprzez jego życie autor ukazuje chciwość i pychę, która dorowadziła do wielkiego sukcesu powstania potęgi rodziny, która nie afiszowała się za bardzo ze swoimi firmami - a miała ich mnóstwo, ale za to dbała o "nazwisko" oraz o wyeksponowanie go w muzeach, uniwersytetach, stypendiach, oczywiście medycznych. Druga opowiada o epidemii zapoczątkowanej przez oxycontin, a trzecia zbliża nas do naszej współczesności gdzie oxycontin wciąż istnieje, uzależnia i zabija. 

Trudno ocenić ile ofiar pochłonęła epidemia legalnego ćpania - to paradoks, dziesiątki milionów tabletek oxycontinu, które doprowadzały ludzi do narkotycznej pasji zostało legalnie zapisanych im przez lekarzy, którzy przecież wiedzieli, że składnik aktywny tabletki uzależnia głęboko. Piekło było wynikiem znakomitego, agresywnego marketingu "Tabletka, która wreszcie cię złapie", układów, przepłaconych wakacji, konferencji. Najbardziej szokujące jest to, że w AMERYCE wystarczy zasponsorować lekarzowi obiad za 20 dolarów (z lat 90 XX wieku), żeby zapisywał oxycontin. Rodzina Sacklerów zarobiła na tym "leku" trzydzieści miliardów dolarów. O czym to świadczy? To oczywiście spotwornienie kapitalizmu, wynikające z filozofii Libertariańskiej (produkujemy broń i nie obchodzi nas to, co się z nią stanie). 

Ogromna ilość nazwisk sprawiła, że trzecia część, gdy bratanek Arthura - Richard Sackler odszedł z firmy była już trudna w odbiorze, co jednak jest wynikiem sposobu prowadzenia narracji aż do czasów nam współczesnych. Na podstawie książki powstał fabularny serial "Zabić ból" z dawno nie oglądanym na ekranie Matthew Broderickiem.   

Moja ocena 8/10 



niedziela, 12 maja 2024

Recenzja: Piotr Lipiński, Wasilewska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, ss.323 #wasilewska

 


Piotr Lipiński jest dziennikarzem i reportażystą związanym ze środowiskiem Gazety Wyborczej. Jest znany z kilku książek-reportaży historycznych, które mi osobiście się podobały. Kolejną książką, którą przeczytałem z zainteresowaniem jest jego "Wasilewska. Czarno-biała" wydana w roku 2023 przez wydawnictwo Czarne specjalizujące się w literaturze faktu. Lipiński tym razem wziął na warsztat postać Wandy Wasilewskiej, naczelnej polskiej stalinówki, komunistki fanatycznej i spróbował opisać ją z kilku płaszczyzn. 

Na pierwszą wybija się przede wszystkim biografia Wasilewskiej. Autor przedstawia jej życie od urodzenia w domu znanego socjalistycznego działacza Leona Wasilewskiego, ministra spraw zagranicznych w rządzie Jędrzeja Moraczewskiego, domu szlacheckim, choć głęboko socjalistycznym. Lipiński rekonstruuje drogę Wasilewskiej. Zaskakujące okazuje się to, że oboje rodzice w zasadzie opuścili ją i jej dwie siostry. Ojciec opuścił rodzinę dla służby dla Polski, czasami do owej rodziny zaglądając i wtedy, jak pisze Lipiński był gościem, a matka porzuciła swoje dzieci wewnętrznie najpierw dla socjalizmu, potem dla ezoteryzmu. Młoda Wanda źle się uczyła w szkole, mając zdolności humanistyczne rozwijała się w literaturze polskiej. Może to jest banalne - ale dorośli stają się takimi jakimi byli dziećmi i jak bardzo byli kochani. Wasilewska nie zaznała w domu bliskości. 

Właśnie twórczość literacka, oprócz działalności partyjnej w PPS, była lejtmotywem jej życia. Ja dodałbym jeszcze dwie: mężczyzn prymitywniejszych od niej - na zasadzie odwróconego obrazu ojca oraz próżności. To próżność jest kluczem do zrozumienia jej zachowań. Wasilewska bardzo chciała być hołubiona i wiwatowania. Nakłady jej socrealistycznych powieści w ZSRR sięgały dziesiątków tysięcy egzemplarzy i choćby z tantiem jej życie było luksusowe. Mieszkając jako obywatelka radziecka w Kijowie po wojnie przez 20 lat nie zaznała biedy. Lipiński stwierdza, że momentem zwrotnym jest oczywiście 17 września 1939 roku i świadome i dobrowolne przejście Wasilewskiej na stronę bolszewicką. Maria Dąbrowska nazwała Wasilewską "liżydupą Stalina" i muszę powiedzieć, że w tym, jakże dosadnym stwierdzeniu, które sobie zapożyczyłem w moim "Kurierze z Teheranu" jest wiele prawdy. Zdrada, jakiej Wasilewska się wówczas dopuściła, przekreśliła ją w oczach większości polskiego społeczeństwa i Lipiński ma tego świadomość pisząc "żadne argumenty nie zmienią niczyjego punktu widzenia, bo oceny Wasilewskiej wynikają mniej z tego, kim była ona, a bardziej kim są oceniający. Ci nigdy się ze sobą nie porozumieją" . 

Muszę się z tym stwierdzeniem zgodzić. Lipiński ma świadomość jak nikczemną postacią okazała się po 17 września, choć też usilnie stara się ją tłumaczyć - cały jego współczujący wywód pokazujący jej rolę w ruchu robotniczym z lat dwudziestych i trzydziestych. Cennym jest wytłumaczenie zabójstwa jej drugiego męża dokonanego przez NKWD w kwietniu 1940 roku. Podobało mi się, że była to cena zestalinienia się - co jest formą ześwinienia się, tak jak wielu komunistów poświęcających najbliższych dla swego nienasyconego bóstwa Stalina, Lipiński ma też świadomość rytuału religijnego, którym komunizm był w owym czasie, a Wasilewska odgrywała rolę świętej. Muszę też zgodzić się z konstatacja książki, że Wasilewska była jedną z najbardziej znaczących postaci mających realnych wpływ na dzieje Polski, której pomysł na Polskę w dużej mierze się ziścił po roku 1945. Pisarze to czasami niebezpieczni ludzie jak widać. 

Jednak w wywodach Lipińskiego mających jednak mimo wszystko trochę charakter chaotyczny - pisarz ciągle wtrąca jakieś nowe wątki postaci pobocznych jest też płaszczyzna nowa - która stara się podnieść Wasilewską jako bohaterkę. Cytuje on zresztą też słynące z lewicowych poglądów historyczki - Wasilewska miała przekraczać granice genderowe, roli płciowej stając się jako kobieta postacią bardziej "męską". To zdecydowanie najsłabsza płaszczyzna interpretacyjna książki - ponieważ to imputacja kulturowa. Nikt nie postrzegał tak Wasilewskiej w jej czasach i ona sama siebie tak nie postrzegała.

Podsumowując - lektura ożywcza, interesująca, próbująca odczytać - choć z różnym powodzeniem - tę upiorną komunistyczną i stalinowską postać, jaką była Wanda Wasilewska. 

Moja ocena 7/10    

niedziela, 5 maja 2024

Wojna domowa, reż. Alex Garland #recenzja #wojnadomowa

 


W kinach można jeszcze wciąż obejrzeć najnowszy film Alexa Garlanda "Civil War - wojna domowa" opowiadający o grupie dziennikarzy, którzy w czasie nowej wojny domowej w Stanach Zjednoczonych próbują przedrzeć się z Nowego Jorku do Waszyngtonu, żeby zrobić wywiad z prezydentem USA. Pomysł wydałoby się zupełnie szalony, gdyż w narracji powszechnie obowiązującej Stany Zjednoczone to przecież wciąż super-mocarstwo, kraj najważniejszy w cywilizacji zachodniej, którego supremacja polityczna i militarna jest niekwestionowana. Tak może było w latach 90 ubiegłego wieku, ale nie w naszej epoce, która przecież w opinii wielu znawców tematu, geo-strategów, zmierza w stronę nowej wielkiej trzeciej wojny między Zachodem właśnie i krajami, które chcą zrzucić gorset międzynarodowej waluty, jaką jest amerykański dolar. Jednak nie o tym jest film i nie o tym chcę tutaj pisać. 

Poznajemy bohaterów - to grupa dziennikarzy, w tym główną bohaterkę Lee graną dobrze przez Kirsten Dunst, której partneruje udanie znany z "Narcos" Wagner Maura oraz stary as dziennikarstwa Sammy - w tej roli Stephen MacKinley Henderson. Dołącza do nich młoda fotografka Jessie. Mniejsza o to, czy reżyserowi udało się zbudować między tymi bohaterami napięcie, choć oczywiście można ten film odczytać jako film drogi, ja jednak wolę spojrzeć na to, co widzimy tylko z tyłu, niejako przez przypadek wchodzimy do piekła wojny domowej. Niewiele o niej wiemy - chyba jej przyczyną była trzecia kadencja charyzmatycznego prezydenta, przeciwko któremu zbuntowały się stany zachodnie i sam Texas (jedyna część USA, która ma doświadczenie własnej państwowości z lat 1836-1848, zanim nie wszedł do Unii). Ta nowa wojna domowa jest piekłem o niewyobrażalnych konsekwencjach, ale uważam, że szkoda, że reżyser za wiele miejsca poświęcił tak zwanemu etosowi dziennikarskiemu i starał się ułożyć ten film pod kątem swoich bohaterów. Nie znamy bowiem mechanizmu, który miał doprowadzić do wojny domowej. 

Ja jednak pokuszę się o rekonstrukcję na podstawie tego, co obejrzałem w kinie 2 maja. Ten film jest projekcją, może political fiction, ale nie nieprawdopodobną. Niedawny casus ostrego sporu gubernatora Texasu z prezydentem Bidenem o mur na granicy z Meksykiem jest przecież dowodem przenikliwości reżysera. Jednak film ten pokazuje coś głębszego. Proszę sobie wyobrazić, że w listopadzie tego roku Trump wygrywa wybory prezydenckie, ale nie rozstrzygająco - powiedzmy tak jak Bush wygrał wybory z Alem Gorem w roku 2000. Biorąc pod uwagę rebelię na Kapitolu ze stycznia 2021, którą Trump podsycał swoim nieuznaniem wyniku wyborów prezydenckich, czy teraz coraz bardziej pęknięta na pół Ameryka zaakceptuje jego zwycięstwo? Czy dziesiątki tysięcy lewicowych studentów i wykładowców, duchowych spadkobierców Herberta Marcuse - ojca rewolucji 1968 roku - którzy dziś walczą z administracja Bidena w proteście przeciwko niezwykle brutalne, bezlitosnej kampanii Izraela w strefie Gazy, poprą prezydenta z którym walczą przeciwko Trumpowi? Ameryka pęka na pół i tych podziałów jest bardzo wiele - rasowych, kulturowych, religijnych jak i  światopoglądowych na zwolenników trumpizmu i jego przeciwników jest silniejsze niż w Polsce przepaść miedzy zwolennikami PiS i obecnej koalicji rządowej. Czy jest możliwe, że znaczna część amerykańskiego społeczeństwa nie zaakceptuje wygranej Trumpa? Oczywiście może on też ponieść porażkę, ale jego porażka w moim przekonaniu nie wysadzi Ameryki w powietrze. Trump bowiem jest chyba rodzajem polityka popieranego przez te kręgi, które zdały sobie sprawę, że USA nie mają siły na bycie policjantem świata, na walkę z Rosją Putina i Chinami jednocześnie na kilku frontach wliczając w to Bliski Wschód.   

Proszę spojrzeć dziś na USA, które dzięki prezydenturze Obamy pogrzebały swój przemysł i wytwórczość i nie zauważyły w czasie owych ośmiu lat jaką potęgą gospodarczą stały się Chiny. To Chiny stoją dziś za wszystkimi konfliktami jako gracz głębokiego pola, wycofane, ale konsekwentne i aktywne przeciwko interesowi Stanów na świecie. Proszę popatrzeć na amerykańskie społeczeństwo, nie tylko na napięcia rasowe, na ludzi których nie stać na wykupienie health insurance, ale też na symptomy głębokiego rozkładu społecznego - tysiące ludzi na ulicach uzależnionych od opoidów - w tym fenantylu. Czy to rozkład imperium od środka? Czy film Alexa Garlanda naprawdę jest tak odległy od rzeczywistości.  

Film ma oczywiście momenty dobre i nieco mniej udane. Jednak jedna scena jest szczególnie wstrząsająca - gdy dziennikarze w wyniku przypadkowej sytuacji i też w wyniku lekkomyślności jednej z bohaterek trafiają w sam środek rzezi wyjętej jak gdyby z frontu wschodniego w czasie II wojny światowej lub po prostu z Buczy koło Kijowa z roku 2022. Oto lokalny watażka z lekko przewieszonym przez ramię karabinem rozstrzeliwuje ludzi - Amerykanów nie-białego pochodzenia. Zadaje on proste pytania, zagadki - czy masz imię amerykańskie, czy znasz geografię czy historię swojego stanu? Brak odpowiedzi lub zła odpowiedź to kulka. Ciała w masowym grobie są posypywane gaszonym wapnem. Czy taka rzeźnia może się zdarzyć w Ameryce dziś? Jak bohaterowie się z tego wywiną i jak się film kończy, nie powiem? Szkoda, że Alex Garland nie pokusił się o głębsze zarysowanie tego konfliktu. Ale mamy też do czynienia ze szkicem, ostrzeżeniem, filmem pocztówką z wojny domowej. 

Według mnie muszą zaistnieć trzy czynniki do wybuchu wojny domowej: trwały i nieusuwalny podział społeczeństwa/narodu w obrębie jednego kraju, który może mieć podłoże światopoglądowe lub religijne. Drugim czynnikiem jest militaryzacja społeczeństwa i rozkład organów wewnętrznych państwa. Trzecim jest mobilizacja ludobójcza - myślenie, że "nasz kraj będzie lepszy i bardziej szczęśliwy bez NICH" - bez względu kim są ONI. W Polsce na przykład mamy do czynienia z pierwszym czynnikiem rozwiniętym w pełni, z drugim na początku - nie mamy militaryzacji społeczeństwa i nie mamy trzeciego czynnika, najważniejszego.  

Idźcie Państwo do kina. Film zmusza do refleksji. Polecam. 

Ocena 7,5/10     

niedziela, 17 marca 2024

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024



Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez amerykańską akademię filmową jest w kinach od kilku dni. Ja wybrałem się po pracy w piątek do kina i o dziwo oglądałem film przy pełnym kinie. Polacy lubią chyba chodzić do kina w weekendy, rozrywka gwarantowana - chodzą zatem z kopami popcornu, zachowują się głośno i nagminnie spóźniają, co w przypadku tego filmu irytowało mnie bardzo. Film Glazera jest uważany za arcydzieło, ale ja widz skromny, wymagający i jeśli miałbym powiedzieć coś nieskromnego o sobie - znający się akurat dość dobrze na budowie narracji/pisania scen - mam do zaproponowania Państwu coś ciekawego w tej recenzji, mam nadzieję. 

Dorobek reżysera niestety nie jest imponujący, dlatego też jego nazwisko niewiele mi mówiło. Wziął się za temat arcyważny i niezwykły, gdyż Zagłada od czasów "Pasażerki" Andrzeja Munka nie była pokazywana w poważnym dziele filmowym od strony kata/katów. W literaturze i owszem. Dziś temat Zagłady zszedł przeważnie na poziom powieści popularnej, nad czym boleją badacze Zagłady, chcący utrzymać jej bezprecedensowy charakter w kulturze. Tymczasem kultura się zmienia, przesuwają się jej nie tylko akcenty, ale całe paradygmaty. W naszej epoce paradygmat mówienia o Zagładzie przesunął się do popkultury czego akademicy nie rozumieją. Pisze o tym dlatego, bo film Jonathana Glazera pragnie uchodzić za film opiniotwórczy, ważny, przełomowy. Wystarczy poczytać sobie, co na ten temat piszą środowiska pragnące uchodzić za opiniotwórcze - "Krytyka Polityczna", "Tygodnik Powszechny" czy w ostateczności Gazeta Wyborcza. W moim przekonaniu niestety umiejętności reżysera nie pozwoliły na stworzenie arcydzieła. Można bowiem wziąć na warsztat samograj - temat powalający i nie potrafić stworzyć z niego arcydzieła. W moim przekonaniu tak się właśnie stało. Jestem jestem winny Państwu wyjaśnienie dlaczego. 

Pisanie scenariusza filmowego jest pochodną pisania dramatu, tak jak powieść - jest to tylko pewna wariantywność rozpisania opowieści, historii, stworzenia bohaterów, skreślenia punktów zwrotnych tak postaci, jak całości filmu. Po obejrzeniu i analizie tego filmu, na którą potrzebowałem pewnego czasu, dochodzę do wniosku, że scenariusz musiał zostać oparty na innym typie opowiadania. Z punktu widzenia sztuki narracyjnej - tworzenie scenariuszy to też jest rodzaj creative writing - film nie jest klasyczną opowieścią. Nie ma tutaj jednego protagonisty i antagonisty. Sposób opowiadania Glazera też jest dziwny. Jaka jest rola ciemnego ekranu na początku filmu? Jaka jest rola przerywników w czasie filmu, gdy widz widzi tylko czerwony lub biały ekran? Zgadzam się, że Glazer przyjął koncepcję opowiadania jak gdybyśmy oglądali reality show, aktorzy szczególnie drugoplanowi graja raczej w sposób performatywny, a nie aktorstwa dramatycznego. 

Film i sposób opowiadania reżysera ratuje dwójka wybitnych niemieckich aktorów. W roli Hedwig Hoess wystąpiła wybitna Sandra Hüller, natomiast w roli komendanta Auschwitz Rudolfa Hoessa widzimy znanego z wielu niemieckich produkcji takich jak "13 minut" czy serialu "Babylon Berlin" (gdzie zresztą śpiewa) bardzo dobry Christian Friedel. Ale ratują oni film klasyczną sztuką aktorską, właśnie dramatyczną. Hedwig, gdy dowiaduje się o przeniesieniu męża do Berlina gwałtownie oponuje i ta rozmowa z mężem nad rzeka Sołą jest naprawdę mistrzowska. Żona mówi do męża "To jest nasz lebensraum - to jest nasza przestrzeń życiowa". W tym momencie muszę odnieść się właśnie do tytułu filmu, który w moim przekonaniu został dobrany niefortunnie. Otóż termin strefa interesów - das Interessengebiet des KL - odnosi się w historiografii do zamkniętego dla Polaków trójkąta terenu między rzekami Wisłą i Sołą, z trójpierścieniowym systemem straży. Strefa interesów oznacza, że tam gdzie dokonuje się mord, jednocześnie SS ma zarabiać pieniądze. W filmie są przebłyski tego myślenia - gdy komendant mówi do najstarszego syna, że będzie komendantem wszystkich komendantów w Berlinie i będzie optymalizował zyski. Po obejrzeniu filmu uważam, że tytuł bardziej odpowiadający temu, co widzimy jest właśnie "Przestrzeń życiowa" - właśnie prywatna przestrzeń Hoessa i jego rodziny. 

Zresztą Glazer zaledwie szkicuje te rodzinę, i scenariusz nie pozwolił Sandrze Hüller w pełni pokazać dramatyzmu pozostawionej samotnej i zakochanej w mężu kobiety, która jest  świadoma tego, co dzieje się za płotem. Nie dowiadujemy się niczego o dzieciach komendanta: czy wiedziały gdzie są? Najstarszy syn przecież wiedział (o tym niżej). Gdy Hedwig warknęła na służącą, wiemy, że ona też jest potworem. Zresztą dochodzę w tym miejscu do najgłębszej warstwy filmu. Otóż w blurpie reklamowym Gutek Film czytamy, że filmowe dzieło Glazera pozwala nam doświadczyć banalności zła! Otóż termin ten wprowadzony do kultury przez Hannah Arendt jest historycznie nieprawdziwy. Nie ujmuję przy tym intelektualnej wielkości Arendt w chwili, kiedy tworzyła to pojęcie na opisanie podczas procesu w Jerozolimie postawy Adolfa Eichmanna, szefa wydziału IVB4 z Gestapo w Berlinie, odpowiedzialnego za logistykę Zagłady. Tymczasem w filmie Glazera to pojęcie używane jest jako reklamowy blurp, ale właśnie przyjęta koncepcja opowiadania sprawia, że to nie jest "banalne zło". Decyzja o zastaniu zbrodniarzem nie może być banalna w przypadku Hoessa i jego rodziny. Uwarunkowanie tej zwykłej, wydawałoby się rodziny, odbywa się w przestrzeni obok obozu, której nie widzimy. Filozoficzne decorum tego filmu nie jest zatem trafne. Tezę Arendt sfalsyfikował David Ceasarani w znakomitej biografii Eichmanna. Ona jest terminem z historii filozofii, dziś nieprawdziwym w odniesieniu tego, co wiemy o Zagładzie i jej sprawcach. 

I tutaj dochodzę też do sedna narracyjnego. Są w filmie tylko dwa momenty, gdy widzimy horror - syn komendanta bawi się na łóżku złote koronki zębowe - a sam komendant gdy łowi ryby w sole wyławia ludzką szczękę. W moim przekonaniu to za mało. Dlaczego? Decydując się na opowiedzenie życia rodziny komendanta jako tematu filmu, a zatem powiedzenia o Zagładzie nie wprost, należało użyć - jestem świadomy tego, co piszę - zasady kontrastu. Można zrobić 100 minut słodkiego życia rodziny komendanta, ale przez 5 minut - jedną mocną sceną z wnętrza obozu, trzeba to skontrastować. Jeżeli film Jonathana Glazera ma być intelektualną płaszczyzną opowiadania Zagłady w latach dwudziestych XXI wieku, to nie kupuję tego filmu. To znaczy, że nie da się dziś zrobić takiego filmu jak "Pasażerka", gdyż im dalej oddalamy się czasowo od Zagłady, tym bardziej zaciera się w ludziach umiejętność jej rozumienia. Na przykład w krajach arabskich, nienawidzących Izraela za to, co od lat czyni z Palestyńczykami, ten film będzie totalnie niezrozumiany. Dla połowy Amerykanów jedzących swoje hamburgery w kinie i Niemców siedzących na meczach Bundesligi ten film nie zostanie zrozumiany z powodu udziwnienia narracyjnego. 

Gdy komendant wyjeżdża Glazer traci pomysł na tempo filmu i jego zwieńczenie. Widać wyraźnie dwie narracje, złamane. Czemu służą sceny z Berlina? Dlaczego dwa razy w filmie opowiedziana jest miłość komendanta do zwierząt - zachwyca się pieskiem jakiejś berlińskiej frau. Nie widzimy jego żony. Glazer nie miał odwagi - albo zabrakło pieniędzy - na pokazanie zaangażowania komendanta w masakrę węgierskich Żydów. Proszę sobie przypomnieć znakomity film "Syn Szawła" sprzed kilku lat. Sceny z współczesnego muzeum świadczą o tym, że reżyser nie miał pomysłu na spuentowanie, jakieś twarde podsumowanie filmu. Horror obozu to ścieżka dźwiękowa słusznie nagrodzona Oscarem. Jednak w kinie trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Esse est percipi. Istnieć to być postrzeganym. 

Dla mnie film Jonathana Glazera "Strefa Interesów" to niezwykle ciekawy eksperyment narracyjny w kinie. Całość ratują aktorzy, jednak film jest dziwnie nakręcony, ze złamaną linia narracyjną. Dla mnie to stracona szansa na wielki, może największy film o Zagładzie w XXI wieku. 

Ocena 7/10  (ze względu na grę aktorską Sandry Hüller).  

 

niedziela, 10 marca 2024

Recenzja #Biała odwaga, reż. Marcin Koszałka, 2024


Film Marcina Koszałki "Biała odwaga" obejrzałem w piątek przy pełnym kinie. Film jest reklamowany jako obrazoburczy. Rzeczywiście, można było się spodziewać jakiejś przełomowej narracji pokazującej zdradę górali, mieszkańców Podhala podczas II wojny światowej. Ponoć film podzielił sfery rządzące prawicy, ponieważ jeden z ministrów nie chciał finansowania filmu ze środków PISF, a drugi chciał. W ten sposób najnowszy film Marcina Koszałki, zdolnego operatora zdjęć filmowych na przykład do filmów "Ciemno, prawie noc", który do tej pory zrobił samodzielnie jeden całkiem udany film fabularny "Czerwony Pająk". Temat śliski, zwłaszcza, że jak przekonywała profesor Magdalena Micińska, autorka znakomitej książki "Zdrada, córka Nocy. O wyobrażeniu zdrady i zdrajców w polskim piśmiennictwie i historiografii polskiej" temat zdrady nigdy nie był w Polsce popularny. Polacy nie lubią zdrajców, ale nie chcą też o nich mówić. 

Z tego powodu Marcin Koszałka poszedł w kierunku czegoś, co może się sprzedać. A mianowicie zaserwował nam opowieść o nieszczęśliwej miłości dwu braci do tej samej kobiety. Klasyka dramaturgii. Ale muszę przyznać, że przeniesienie tego schematu do filmu o góralach okazało się bardzo ciekawe. Film jest zrobiony w gwarze góralskiej, po polsku i po niemiecku, jednak nie rozumiem, dlaczego sekwencje w gwarze góralskiej były tłumaczone na klasyczny polski, skoro ta gwara nie jest żadnym językiem, a jedynie wariantywnością lokalną języka polskiego? Tak jak po śląsku wszystko jest zrozumiałe. Film ten wpisuje się też w opowiadanie polskiej historii poprzez opowiadanie poprzez etniczność. Świetnym przykładem takiego kina był oczywiście "Kamerdyner" Filipa Bajona. 

Konflikt braci rodzi oczywiście zdradę. Sam ten proces jest pokazany bardzo wiarygodnie pod względem psychologicznym. Przy okazji główny bohater Jędrek, grany wspaniale przez Filipa Pławiaka jest bohaterem tyleż tragicznym, ile nikczemnym, pięknym i jednocześnie zawikłanym, pod koniec mającym gorzką świadomość swojej zdrady. Koszałka pokazuje też bez litości wady górali, w tym chciwość. Właśnie to też jest powód zdrady, szczególnie gdy te rodziny góralskie domagają się od Niemców sklepów zrabowanych Żydom. Wydaje mi się, że film opera się też na udanej grze dwu aktorów - wspomnianego Pławiaka, którego bohater wspina się na Kościół Mariacki w Krakowie w popisie przed publiką (ciekawe jestem jak to zostało sfilmowane) oraz bardzo dobrego w roli niemieckiego naukowca Jakub Gierszał. Ich relacja opiera się na fascynacji górami - tutaj zagwozdka w postaci tytułu "Bała Odwaga" to puder do dłoni, który pomaga w przyczepności do skał. Nie wiem, ale wydaje mi się, że te relacja jest dwuznaczna. Reżyser nie tłumaczy powodu, dla którego młody niemiecki naukowiec po studiach interesuje się prostym Góralem. 

Warto wspomnieć oddzielnie o zdjęciach - Koszałka fenomenalnie filmuje Tatry, ich potęgę i surowość, szczególnie zimą, co potęguje tylko surowość tła filmu. Górale to w istocie okrutni ludzie, bo żyją w okrutnym środowisku. Związek górali w tym filmie z górami jest iście organiczny - niesamowite są sceny, gdy pochówki górali są w skałach w grocie góry. To jest bardzo filmowe i bardzo mocne. 

Ten film, mimo że jest ciekawie zrobiony, wydaje mi się, że nie przynosi przełomu w dyskusji o zdradzie na Podhalu. Romantyzowanie bohaterów w kierunku którym Koszałka poszedł  jest zrozumiałe fabularnie, ale nie wyczerpuje zagadnienia. Szkicuje go. Zadaje pytania. Ale pozostawia z niedowartościowaniem - jak w scenie kiedy ubek grany przez jak zwykle świetnego Adama Woronowicza drze listę zdrajców z dosadnym komentarzem. Zdrada była i co z tego. Górali trzeba lubić. Jak misia na Krupówkach z Zakopanem. 

Moja ocena 7/10 
 

niedziela, 3 marca 2024

#Diuna, reż. Denis Villeneuve


"Diuna" a właściwie cały cykle powieści  Franka Herberta jest jedną z najbardziej klasycznych narracji współczesnej literatury science-fiction, który który jednak wychodzi poza schemat. Jest to bowiem metafora fundamentalna, a więc mit opowiadający o ludziach oraz kreacji państwa i religii. W moim przekonaniu religia, szczególnie fascynacja Herberta Islamem, jest aż nadto widoczna w powieści nie jest jednak clou w dwuczęściowym filmie Denisa Villeneuve. Po obejrzeniu w kinie dwu części zastanawiam się, jak opisać to w jakim sposób Villeneuve przesunął akcenty. Tezą fundamentalną Franka Herberta jest to, że to religia jest czynnikiem który kreuje imperia. Oczywiście owe imperia mogą mieć granice, toczyć wojny, ale są także takie, które są imperiami ducha. Takim imperium było Bizancjum, które swoim powabem kultury przetrwało w religii prawosławnej w Rosji i takim imperium jest współcześnie Islam, który bezsprzecznie stanowi ogromną część współczesnego świata. W filmie religia jest potraktowana jako produkt zakonu Bene Gesserit, który dzięki niej kontroluje świat. W moim przekonaniu w powieści religia Fremenów jest rudymentarna, oparta o jakiejś tajemnicze decorum. W filmie tak nie jest.  

Film jest przede wszystkim opowieścią o stwarzaniu lidera, jakim jest książę Paul Atryda. Ta postać rzeczywiście jest w centrum, przede wszystkim dzięki najpopularniejszemu i najbardziej zdolnemu aktorowi młodego pokolenia jakim jest Timothy Chalamet. Aktor jest w tej roli bardzo wiarygodny, szczególnie w ostatnich scenach, w których Paul godzi się na swój mesjański los, jednak nie przypominający Jezusa i jego samoofiary, ale właśnie Muhammada, proroka Islamu. Ten film jest również opowieścią o kapitalizmie opartym na grabieży. Wszyscy potrzebują melanżu, nazywanego w filmie przyprawą i wszyscy muszą eksploatować planetę Arrakis. Fremeni symbolizują wykorzystywany lud przez imperialistów, który wyzwala się poprzez rewolucję religijną. Film jest zachwycający wizualnie.  

Aktorsko też wygląda dobrze, zarówno postaci Harkonnenów, Atrydów. Wzruszył mnie Christopher Walken jako imperator Shaddam IV. Świetny jest Stellan Skarskgaard jako baron Vladimir Harkonnen. Znakomite są role kobiece.

Polecam.  

           


 

czwartek, 1 lutego 2024

Recenzja: Kos, reż. Paweł Maślony, #kos #recenzja

 



Idąc dopiero dziś do kina miałem dwojakie wrażenie. Kościuszko i jego powstanie jest w polskim filmie i w polskiej powieści całkowicie przemilczane. Kościuszko wylądował w PRL na banknocie 500 złotych, ale w jakiś szczególny sposób władza ludowa nie zrobiła o nim filmu na miarę "Potopu" czy "Krzyżaków", co jest zrozumiałe zważywszy na fakt, że Kościuszko walczył przede wszystkim z Rosją Carycy Katarzyny Wielkiej (niemiecki, a konkretnie pruski desant na tron Rosji Zofia von Anhalt-Zerbst). III Rzeczpospolita, poza niedocenionym i genialnym "Szwadronem" Machulskiego nie zrobiła liczącego się polskiego filmu historycznego (który nie byłby koprodukcją jak "Pianista" Polańskiego) do dzisiaj. Nie będę liczył tutaj idiotycznych komiksowych filmów Hoffman "Ogniem i Mieczem" i "Bitwa Warszawska". Największym osiągnięciem zaś polskiej telewizji jest "Czas honoru" 20008-2014, bo trudno poważnie traktować tak zwane produkcja tożsamościowe za czasów PiS - nie dało się ich oglądać. Oczywiście skrzywdziłbym tutaj "Kamerdynera" Filipa Bajona, ale jest to film szczególny, konkretyzujący się na losach Pomorza, w jakiś sposób regionalny, choć mający swoją klasę. 

Jak sklasyfikować "Kos"? Bo to jest jasne, że to nie jest film o powstaniu kościuszkowskim, którego mitem fundamentalnym i w pewien sposób niedoścignionym jest "Panorama Racławicka" Jana Styki i Wojciecha Kossaka, która weszła do krwioobiegu polskiego . Ten film jest reklamowany jako western i gdyby przyjąć taką perspektywę to jest dobry film. Jasno określony bohater, polski chłop Ignac (w tej roli rozczulający Bartosz Bielenia) jest pozytywnym bohaterem uciekającym przed sadystyczną szlachtą. Kościuszko (Jacek Braciak zawsze dobry w swych rolach) i bardzo zabawny Jean Lapierre ( w tej roli Jason Mitchell, import z USA) ratują go z opresji niczym w "Django" Quentina Tarantino. Zresztą ten film ma w sobie coś z tego anty-westernu. W to wszystko wmieszali się Rosjanie z kapitalnym Robertem Więckiewiczem jako ich okrutnym i niepozbawionym finezji w okrucieństwie rotmistrzem. Jako film akcji jest kapitalny, ma swój rytm, krwiste postacie, świetnie nakreślone i co mnie cieszy bardzo wróciła w małej roli Joanna Szczepkowska, którą wciąż szanuję bardzo za rolę pani Royskiej w "Sławie i Chwale" według Jarosława Iwaszkiewicza. 

Ten film jednak należy rozumieć z nową narracja o historii Polski, która przebiła się wraz z głośną i bardzo mocno jasno określoną ideologicznie książką Adama Leszczyńskiego "Ludowa historia Polski", wyd. WAB, 2020. Ten film jest tak naprawdę opowieścią o nędzy i wyzysku chłopów, katowanych przez demoniczną i groteskową polską szlachtę. W myśl wywodów Leszczyńskiego, na których recenzję muszę się w końcu odważyć, ten film sugeruje, że zbrodnie polskiej szlachty na ludzie dorównują tym zbrodniom wyrządzonym przez białych plantatorów Południa USA czarnoskórej ludności. Jest zresztą w tym filmie taka scena, gdy nasz wydelikacony Ignac pokazuje nagie plecy Lapierrowi ukazując swoje blizny, czym nakłania Afroamerykanina do pokazania własnych po bacie właścicieli niewolników. Blizny się zgadzają, są takie same. To takie same ofiary wyzysku. Szlachta zaś w tym filmie składa się albo z postaci idiotycznych i okrutnych (Łukasz Simlat ukłony) albo inteligentnych, chciwych i okrutnych ( Piotr Pacek ukłony). Oto czysta interpretacja marksowska, w tym rozważań szkoły frankfurckiej. Jest jasno określony wyzysk, ofiara i kat. To bardzo filmowe. 

Ale na jako film historyczny brakuje mi niuansów. Kościuszko nie wyzwolił chłopów spod feudalnego panowania szlachty, bo zrobi to dopiero...Car Aleksander II w 1864 znosząc osobiste poddaństwo chłopów na fali uderzenia w szlachtę, odpowiedzialną na równi z duchowieństwem za powstanie styczniowe. Jednak zgodnie z moją teorią, że reżyser ma pełne prawo do pokazania historii jako plastycznego tworzywa, nie zamierzam tropić nieścisłości historycznych. Nie moja to rola. Jednak najsłabiej jako postać historyczna został tutaj potraktowany Kościuszko - jako bohater drugiego planu. Gdy Lapierre pyta go: Co dalej? Kościuszko patrzy na zgliszcza i milczy. Czyżby tylko tyle reżyser miał do powiedzenia o esencji powstania narodowego? A może na więcej po prostu zabrakło pieniędzy. Dwadzieścia dwa miliony złotych to jest duża kwota, ale nie na epicki film historyczny. 

Film "Kos" w reżyserii Pawła Maślony jest dobrym, ciekawym i wartkim filmem akcji, ale jeśli to jest najlepszy film polski w roku 2023, to "Kamerdyner" Bajona został mocno skrzywdzony. Jako film historyczny jest to film bez epickiego rozmachu. W scenie mordowni we dworze, kręconej nocą, nie wiadomo kto kogo bije. Nie potrafimy robić wielkich widowisk historycznych. Jednak "Kos" jest miarą współczesności i patrzenia na historię Polski z perspektywy lewicowej - szlachta nie była aż tak jednoznacznie idiotyczna - jako na historię spętanego przez panów ludu. 

Moja ocena 7/10 (choć chciałem dać 6)

sobota, 16 grudnia 2023

Upadek Teatru Dramatycznego

 

#teatrdramatyczny 

Zawsze kiedy przyjeżdżałem do Warszawy na kilka latem i zimą - uwielbiam to miasto na przekór malkontentom - obowiązkową była wizyta w Teatrze Dramatycznym, w którym po raz pierwszy przed dwudziestu laty widziałem "Rewizora" Gogola ze wspaniałą rolą Janusza Gajosa i w którym widziałem spektakle wybitne, nieszablonowe, oparte na znakomitej sztuce aktorskiej. Kto widział "Wizytę starszej Pani" według Dürrenmatta ze znakomita Haliną Łabonarską, czy osławione spektakle z Adamem Ferencym - ostatni raz w "Amadeuszu" nagle zdjętym ze sceny latem 2022 roku przez nową dyrektorkę Monikę Strzępkę, wiedział doskonale, że to był teatr środka - do którego każdy, naprawdę każdy obywatel tego kraju mógł pójść będąc pewnym, że spektakl będzie na dobrym poziomie. 

Od czasu, gdy dyrektorem została Monika Strzępka, reżyserka znana publiczności z niezwykle radykalnych inscenizacji, a także serialu "Artyści" z roku 2016 pokazywanego przez TVP, miałem wrażenie, że umieranie Teatru Dramatycznego już się zaczęło. W międzyczasie rząd PiS próbował ją idiotycznie odwołać, co oczywiście pani Dyrektor Strzępka wygrała przed sądem. Potem przyszedł osławiony wywiad dyrektorki w Onecie i zaczęły się sypać publikacje jedna po drugiej o mobbingu, szykanowaniu, strasznej atmosferze pracy, dotykającej zarówno aktorów jak i obsługę. Wielka rzeźba Cipki stylizowanej na matkę boską została wprowadzona do teatru w roku 2022 i wielka liberalna Warszawka nic sobie z tym nie robiła. Ot, kolejny performance artystki w pełni wolnej i niezależnej. Środowiska lewicowe piały z zachwytu. Dyrekcją teatru stał się skrajnie lewicowy KOLEKTYW.

Opinia publiczna zaczęła łapać się za głowę, gdy zwalniani aktorzy - często ludzie w bardzo trudnej sytuacji z kredytami i dziećmi na wychowaniu - skarżyli się jak są traktowani przez władze teatru, które głosiły hasła szczytne i wspaniałe: lewicowej wrażliwości na ekologię, radykalny feminizm, krytykę autorytaryzmu i wszelkich praktyk mobbingowych, które miały być dominantą mężczyzn i świata kapitalistycznego. A mieli być traktowani w sposób urągający wszelkim standardom, poniżani, upokarzani jako aktorzy, którym odmawiało się zdolności i profesjonalizmu. Strzępka i Kolektyw nic sobie z tego nie robili, dopóki ta sytuacja nie zaczęła ciążyć władzom miasta stołecznego Warszawy. Lewicowa dyrektorka osobiście reżyserowała spektakl "Heksy" na podstawie powieści Agnieszki Szpili pod tym samym tytułem, gdy 14 grudnia pisarka wycofała się z przedstawienia pisząc o ogromie cierpień psychicznych aktorek i aktorów w nim uczestniczących. Do dziś Strzępka nie podała się do dymisji i w moim przekonaniu się nie podda. Mam nadzieję, że Państwowa Inspekcja Pracy, która weszła do teatru zbierze wystarczająco dużo dowodów nieprawidłowości - chyba że ktoś z Kolektywu wpadł na pomysł, by zniszczyć dowody. 

Kluczem do zrozumienia tego, co stało się z rewolucją marksowską i feministyczną w Teatrze Dramatycznym jest jednak co innego: to rzeźba CIPKI, czyli Wilgotnej Pani, która stanowi rodzaj kulturowego fetysza tego środowiska. Z tego właśnie pochodzi niezwykła i niczym innym nie uzasadniona wulgarność tego środowiska, w którym każdy spektakl teatralny musi być pełen rzygu, aktów kopulacji i okładania gównem wszystkiego, co kojarzyło się ze starą kulturą, choćby i liberalną, ze starym teatrem i starym człowiekiem. Ekipa Strzępki jest bowiem w swej głębi "totalitarna i maoistowska" - o czym świadczy fanatyzm, z jakim traktuje Strzępka innych ludzi. Powiedziała w wywiadzie w Onecie, że praca z ludźmi mającymi inne niż ona sama poglądy jest dla niej problemem. To jest sedno nietolerancji Strzępki, która przez długi czas korzystała z i żerowała na tolerancji innych, wystawiając na przykład "W imię Jakuba S." na przykład właśnie w Dramatycznym, ale za kadencji innego dyrektora, który widział potrzebę takiego spektaklu adresowanego do publiczności lewicowej. Pod jej rządami Teatr Dramatyczny zamienił się w eksperyment "totalitaryzmu" lewicowego, bynajmniej nie spod znaku sierpa i młota, ale mającego swoje źródło w filozofii marksowskiej i feministycznej. Oglądając przed laty jeden spektakl Strzępki "Triumf woli" nie miałem wątpliwości, że reżyserka nie jest osobą zrównoważoną. Każdy spektakl tego nurtu, czy w wykonaniu Klaty z Teatru Starego w Krakowie, czy skandalicznych spektakli rodem z Teatru Powszechnego w Warszawie, gdzie kopulacja i defekacja stały się czymś normalnym - jest nieznośnie pretensjonalny, zafiksowany na seksie, czynnościach wydalania - co ma symbolizować defekacje starej kultury. Ci ludzie chcą nam w Polsce przeprowadzić drugą rewolucję kulturalną i bynajmniej porównania do tej z czasów Mao nie są nad wyraz. 

Czym jest władza Strzępki w Dramatycznym? Jak długo potrwa? Jak można ją politologicznie i filozoficznie opisać? Nie wiem, ale ośmielę się opisać ją pojęciem WAGINOKRACJA - to osobliwy totalny rząd wyzwolonych z rządów patriarchatu kobiet, w której rola kobiety musi być oderwana od tradycji matki, czy żony, ale musi opierać się na rewolucji, która uciskanej połowie ludzkości odda wszystkie środki produkcji, kulturę i władzę. To pochodna teorii alienacji Marksa z jego wczesnych pism przed 1848 rokiem. W tym ustroju zakazana będzie kultura mężczyzn. Zakazane będzie religia, tradycja, stary teatr, stara kultura. Jestem pewny, że osoby z Kolektywu paliłyby książki. Stąd do Matki Przewodniczącej z "Seksmisji" Machulskiego już droga niedaleka. Osobiście uważam, że waginokracja jest kolejnym przejawem totalitaryzmu, lewicowego szaleństwa rodem z Mao lub czerwonych Khmerów Pol-Pota. To co dzieje się w Teatrze Dramatycznym powinno otworzyć oczy wszystkim, także liberalnym elitom, że mamy do czynienia z totalitarnym szaleństwem. 

Obojętnie jak to się skończy, Teatru Dramatycznego nie da się uratować. Został zniszczony w ciągu roku przez dyrektorkę Strzępkę. Z Teatru Holoubka, Zapasiewicza nie zostało nic. Dla podkreślanie wagi rewolucyjnych zmian które wprowadził kolektyw proponuje zmianę nazwy teatru - TEATR DRAMATYCZNY imienia nieświętej WAGINY. Bo przecież feministki głoszące, że płeć kulturowa determinuje byt muszą mieć rację. 

Choćby świat miał się zawalić.    

 

sobota, 25 listopada 2023

Recenzja: #Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023


Napoleon, reż. Ridley Scott, 2023

Należę do pokolenia, które wychowało się pod koniec lat 80 i 90 tych na wielkich filmach historycznych. Z czasów mojej młodości pochodzi Braveheart (1995), a ja wielokrotnie oglądałem Spartakusa (1960) Stanleya Kubricka i inne. Dwadzieścia trzy lata temu pojawił się w kinach Gladiator (2000) Ridleya Scotta, o którym mawiano, że to owszem, może i hit, bo nikt tak Rzymu w kinie historycznym nigdy nie pokazał, ale krytykowano, że to bajka, że w ogóle tak nie było. Kilka lat później Ridley Scott zrobił swój najlepszy film historyczny Królestwo Niebieskie, ale przeszedł bez echa, ponieważ reżysera zmuszono do obcięcia filmu o półtorej godziny. Królestwo Niebieskie (2005) trzeba oglądać w wersji reżyserskiej, bo to jest prawdziwe kino. Z jego najnowszym NAPOLEONEM (2023) też będzie podobnie, ponieważ za jakieś dwa miesiące na Apple Tv ma się pokazać wersja reżyserska filmu, która będzie trwać 4 i pół godziny. I jestem przekonany, że to, co zostało wycięte, potraktowane skrótowo zostanie ukazane w pełni. Dodam na wstępie, że Scott zrobił też Exodus o Mojżeszu – czyli próbę opowiedzenia religii przez pryzmat niewiary i najwybitniejszy film historyczny w ostatnich latach „Ostatni pojedynek” – The Last Duel, w której ukazał boleśnie los kobiety w średniowiecznym społeczeństwie. Nie liczę całkiem dobrego „Robin Hooda”, który demitologizował bajkę jako opowieść o narodzinach angielskiej demokracji (czytaj Wielkiej Kart Swobód).  

Muszę też wyjaśnić moje stanowisko na początku tej recenzji. Oceniam film Ridleya Scotta nie jako historyk (choć nim też jestem), ale jako pisarz i dla mnie fundamentalna jest kwestia autonomii twórcy opowieści. To reżyser ma prawo do pokazania bohatera w konwencji, jaka mu odpowiada. To twórcy przysługuje prawo, żeby opowiedzieć historię tak, jak mu się podoba, tak jak on to widzi. Z tego też powodu znajdowanie na siłę tak zwanych „błędów” przez historyków w filmach, które są fikcją uprawdopodobnioną, jest absurdalne. Najczęściej robią to ludzie, którzy nie poświęcili życia filmowi historycznemu jak Scott – ma w tej chwili 85 lat – i nie opublikowali ani jednej powieści, to małe zazdrosne i zawistne typki z niespełnionymi ambicjami. Internet, fora historyczne pełne są takich „specjalistów”. Ja odniosę się w tej recenzji do prawdy ekranu, a nie prawdy historycznej. Jeśli ktoś tego nie rozumie, nic mu nie pomoże. 

Ad rem! Otóż Scott zaryzykował nakręcenie filmu w oparciu o scenariusz Davida Scarpy i zdecydował się na ukazanie Napoleona poprzez pryzmat związku z Józefiną de Beaucharnais, ich pełnej namiętności i toksycznej relacji, w której była fanatyczna miłość, zdrada i nieustanne balansowanie na krawędzi. Ta płaszczyzna filmu wypada przekonująco. Między Napoleonem (Joaquinem Phoenixem) i Józefiną (Vanessa Kirby) iskrzy i widać, że ich relacja artystyczna była na tyle profesjonalna i rozwinięta, że oboje dali radę zagrać relację, która w filmie tłumaczy klęskę cesarza. Napoleon przegrywa przede wszystkim dlatego, że brutalnie z racji dynastycznych odtrąca wspaniałą kobietę i żeni się z austriacką idiotką z rodu Habsburgów, żeby mieć dziedzica. Można tu poczynić zarzut, że pokazano w filmie kinowym zdrady Józefiny, a nie pokazano bardzo licznych zdrad Napoleona. Napoleon miał kobiet na pęczki i nie może być bohaterem feministek – uważał, że kobieta ma tylko ciało. To oczywiście dziś nieakceptowalne. Dziwić może w filmie jego nieporadność w filmie w sprawach łóżkowych, co nie jest prawdą historyczną. Jednak Scott i jego scenarzysta tak postanowili opowiedzieć tę historię. Trzeba im zaufać. Jednak muszę przyznać, że tak jak Phoenix skradł film Gladiator – jego Kommodus jest niesamowity, tak teraz ukradła film Vanessa Kirby jako Józefina. Jest przepiękna, ale groźna, wstrząsająco ludzka kiedy rozpacza po odkrytej zdradzie, kobieca i męska zarazem, kiedy kieruje mężem-cesarzem. Rola na Oscara.  

Drugą płaszczyzną są zjawiskowe i zachwycające wizualnie sceny batalistyczne. Ubolewać należy, że nie zobaczyliśmy bitwy pod Piramidami – tylko kilka wspaniałych ujęć jej początku. Nie zobaczyliśmy Wagram, ani Jeny i Auerstadt, gdzie Napoleon upokorzył Prusy - za to zobaczyliśmy hiper-naturalistyczną bitwę pod Austerlitz, z niesamowitymi ujęciami tonących w stawach Rosjan i Austriaków, spowitą w surowej zimie, wśród nadnaturalnych gór. Jeśli ktoś czepia się prawdy historycznej, proszę niech się przyczepi Napoleona – mini serialu francuskiego z Christianem Clavierem, z roku 2002, gdzie bitwa pod Austerlitz jest jesienią (sic!). Scott i Scarpa pokazują też dwa kluczowe brutalne momenty, kluczowe dla kariery Napoleona – bitwa o Tulon 1794 i masakra rojalistów w Paryżu w roku 1795. Wtedy Napoleon użył artylerii – konkretnie szrapneli przeciwko cywilom popełniając zbrodnią w imię terrorystycznego rządu rewolucyjnego. Według nich one definiują watażkę. Bo właśnie nim jest Napoleon – korsykańskim watażką, który opanował Francję na zasadzie zamachu stanu, zresztą pokazanego przezabawnie. Według Scotta Napoleon jest tyranem, wyłaniającym się z porządku demokratycznego, jego korupcyjnej słabości, zza pleców ugładzonych i ględzących o demokracji polityków nie zauważających osobowości niepospolitych, które dzięki armii sięgną po wszystko. Jest też Napoleon odbrązowiony – zasypia, jest jak chłopiec na kazaniu politycznym Barrasa, jako parweniusz w salonie Ludwika XIV, ale bez jego klasy. Napoleon jest prostacki u Scotta, to zamierzenie odbrązowienia, a tymczasem taki nie był. Nigdy nie klął. Mało jest Fucheta i Telleyranda, którego Napoleon raz w życiu nazwał gównem w jedwabnych pończochach. Może w wersji reżyserskiej będzie ich więcej. 

Przykuwa w filmie bitwa pod Waterloo – oczywiście nie pokazana historycznie. Napoleon nie wiedział, że idą Prusacy, których dwa dni wcześniej pokiereszował pod Ligny. Ale nie to jest najważniejsze. Waterloo jest u Scotta rozliczeniem ostatecznym wielkiego brytyjskiego reżysera z kwestią stosunku Anglików do Francji i Napoleona, od odrazy po fascynację. Jakież pyszne filmowo jest gdy snajper pyta Wellingtona (dobry Rupert Everett), czy może sprzątnąć cesarza – Anglik odpowiada – stanowczo nie pod karą śmierci, bo zastrzelenie cesarza na początku bitwy byłoby nie dżentelmeńskie. Nie przeszkadza mi nieścisłość – że Napoleon spotkał się z carem Mikołajem ( ten jeden aspekt mnie nie przekonuje – car Aleksander jest jak z wybiegu dla modeli zupełnie drewniany) na brzegu Niemna, a nie jak było naprawdę na wyspie, nie przeszkadza mi, że Napoleon Scotta jest wojownikiem i walczy w ataku kawalerii pod Waterloo (w rzeczywistości chorował wtedy już na raka żołądka), nie przeszkadzają mi afrofrancuscy oficerowie w armii cesarza (w rzeczywistości był tylko czarny służący wierny do końca), ani nie przeszkadza mi, że Napoleon bierze udział w ataku kawalerii pod Borodino. To PRAWDA EKRANU. Jest przekonująca. Film Scotta jest jak wytrawne wino – dobre Bordeaux – które otwiera się brutalną owocowością, a w trakcie otwierając smaki – od wanilli po gorzki finisz bardzo gorzkiej czekolady. Nie wiem, czego spodziewali się specjaliści z rożnych forów internetowych wieszający na tym filmie swoje frustracje. Tylko Ridley Scott jest zdolny do takich filmów i tylko on ma wyczucie historii. Dwieście milionów dolarów widać w każdym kadrze. W przyszłym roku będzie Gladiator 2 – opowieść o Lucjuszu, synu Lucylli. Znów będzie epicko. Mam nadzieję, że Scott odważy się jeszcze zrobić film o Olivierze Cromwellu.

Stusześdziesięciominutowy film kinowy jest dobry, ale nie jest arcydziełem. Na to drugie, na reżyserskie smaczki - w tym na Wagram, Jenę i Auerstadt, Marengo i całość Borodino trzeba poczekać dwa miesiące, w tym na toksyczną relację z matką i inwazje na Hiszpanię z 1808 – jestem pewien, że za dziesięć lat film Scotta, być może niestety już bez niego, zostanie klasyką. 

Obejrzyjcie i posmakujcie wielkiej historii, cieszcie się Państwo rozrywką – dla kompleksu polskiego moich rodaków dwa razy w filmie wymieniana jest Polska. Wymieniana. Wystarczy. 

8/10

 

#recenzja: Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była Bogiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

Wielokrotnie już tutaj pisałem, że cenię sobie pióro Piotra Lipińskiego, reportażysty i dziennikarza zawiązanego z Gazetą Wyborczą. Kolejną ...