niedziela, 24 czerwca 2018

Krótki eseik o polskiej porażce.



Czytelniku!

Był sierpień 1992. Miałem wtedy 13 lat. Polska reprezentacja olimpijska przeszła jak burza przez eliminacje gromiąc Kuweit, faworyzowanych Włochów aż 3:0, z USA było 2:2. Polacy odprawili Katar 2:0 w ćwierćfinale, a potem była fantastyczna wygrana 6:1 z Australią w półfinale. I finał na Nou Camp w Barcelonie, przy stu tysiącach widzów. Na trybunę przybył król Hiszpanii Juan Carlos, Wałęsie się nie chciało przyjechać, był zajęty czym innym. Tamten finał pamiętam do dziś. Prowadzimy 1:0, potem Hiszpanie wyciągają na 2:1, lecz na 15 minut przed końcem Staniek pakuje piłkę do bramki hiszpańskiej i robi się 2:2. Potem ta ostatnia akcja, rzut rożny, zamieszanie i Hiszpanie strzelają na 3:2. Płakałem przez pół nocy. 

Jednak to, co wtedy było oszałamiającym sukcesem polskiej piłki, po latach żałosnej mitręgi z czasów Łazarka i Strejlaua, stało się symbolem upadłego pokolenia. W tym meczu po stronie hiszpańskiej grał Sep Guardiola, dziś jeden z najbardziej utytułowanych trenerów piłkarskich. Kto natomiast pamięta o Marcinie Jałosze, który strzelił gola na 2:0 z Katarem? Kto wie, co robi nasz bramkarz Aleksander Kłak? Kto pamięta dziś Ryszarda Stańka? Dwaj najlepsi piłkarze wówczas, Andrzej Juskowiak i Wojciech Kowalczyk trochę pograli. Dziś obydwaj komentują trochę piłki. Juskowiak ze Szpakowskim w TVP, a Kowalczyk trochę w canal plus. Zmarnowaliśmy tamto pokolenie. I wiele innych, w tym mistrzów Europy under 21.

Przed mundialem 2018 miało być inaczej. Faktycznie reprezentacja pod kierunkiem Adama Nawałki, bardzo dobrze wypadła na Euro 2016 we Francji docierając do ćwierćfinału i odpadając tam po karnych po raz pierwszy w historii. Przegraliśmy zresztą z późniejszymi Mistrzami Europy, Portugalią. Żaden wstyd. Reprezentacja rozegrała z Niemcami bardzo dobry mecz n Stade de France, a przecież to mistrzowie świata. Mecz ten oglądałem wówczas z moją klasą na wycieczce w Sudety. Bardzo się emocjonowaliśmy. Był niedosyt, bo z Niemcami mogliśmy wówczas  wygrać, a przecież sen reprezentacji Nawałki to mecz w Warszawie, kiedy wygraliśmy 2:0 po raz pierwszy w historii z Niemcami.

Ten komentarz nie rości sobie pretensji do żadnej sportowej analizy. Co się stało z polską reprezentacją, wie trener i sztab szkoleniowy. Polacy odpadają z tych mistrzostw po porażkach z Senegalem 1:2 i dzisiejszej 0:3 z Kolumbią. Mecz z Japonią nie ma już znaczenia. Nie bolą mnie porażki, tylko brak walki, i jakaś straszna nieumiejętność walki. To żałosne, że napastnik taki jak Lewandowski nie otrzymuje podań, Polacy nie potrafili grać w środku boiska, tracąc piłkę i odstając kondycyjnie już po pierwszej połowie. Ja stawiam tezę, że Nawałka zajechał ich treningiem siłowym przed mundialem (choć tego nie wiem, to jedynie domysł). Jest w starym stylu. Jeszcze gorzej niż za Janasa w 2006 i w 2002 za Engela, bo tam przynajmniej wygraliśmy ostatnie mecze. Ale czego tak naprawdę chcemy? Rząd Tuska wystawił kilka stadionów. W Czechach, kraju mniejszym od Polski, jest trzysta tysięcy zarejestrowanych piłkarz grających w różnych ligach. W Polsce, ile? Czy kluby w Polsce mają system szkolenia młodych, a jeśli mają, to dlaczego nie potrafią przytrzymać piłkarzy? Polacy jadą na Zachód i tam grzeją ławę. Pamiętacie sympatycznego Bartosza Kapustkę, o którym wszyscy mówili dwa lata temu? Dziś nie ma go nawet w składzie rezerwowych.

Znów będziemy płakać. Znów powiemy: Polacy nic się nie stało. Właśnie, k....że się stało. Piłka nożna, co dawno udowodnił już Ryszard Kapuściński w "Wojnie futbolowej" stała się czymś więcej niż sportem. Jest po prostu para-religią światową, odniesieniem emocjonalnym, erzacem rywalizacji przeniesionej z pól bitewnych. Przegrać to nie wstyd, tylko zależy jak przegrać. A Polacy przegrali dwa mecze w żałosny sposób. Faceci mający pieniądze, jakich ja nigdy nie będę miał, samochody, życie na poziomie królów luksusowych plaż w Monte Carlo? Gra dla kraju powinna zobowiązywać do poziomu nawet, jak się przegrywa. A oni nie potrafią przegrać z klasą. Pocieszające jest to, że Argentyna z Messim przegrała tak samo jak my dziś. I pomyślcie Państwo, że Polska była w pierwszej dziesiątce drużyn FIFA. Upadek będzie bolesny. 

Balonik został przekłuty. Teraz mogą państwo bez wstydu kupić sobie dobrą, kolumbijską kawę i kibicować Kolumbii, bo tego warta. 

sobota, 16 czerwca 2018

Recenzja: Teatr Bez Sceny, Peter Asmussen, Bunt, tłum. Paweł Partyka, reż. Andrzej Dopierała


W piątek 15 czerwca 2018 roku w katowickim Teatrze Bez Sceny miała miejsce światowa prapremiera "Buntu" Petera Assmussena, zmarłego w 2016 roku, najwybitniejszego współczesnego duńskiego dramaturga, w którego twórczości można odnaleźć ślady nawiązań do Strindberga oraz Ibsena. Myślę też, że właściciel teatru, reżyser i wykonawca głównej roli w jednej osobie, Andrzej Dopierała lubi skandynawski dramat, ponieważ znajduje w nim autentyczne egzystencjalne ludzkie doświadczenie. To moje drugie spotkanie z tekstem dramatycznym ze Skandynawii w tym teatrze. W kwietniu byłem na inscenizacji dramatu "Przytuleni" (recenzja na tym blogu), w której Dopierała nie tylko nawoływał do tolerancji, ale też zadawał fundamentalne pytania o życie, śmierć, przemijanie i miłość. Tym razem w inscenizacji towarzyszyli Dopierale młodzi aktorzy ze szkoły teatralnej: Aleksandra Fielek, Paulina Anna Janik, Krzysztof Ciemierz oraz Cecylia Wadas i Justyna Brożek.  Andrzej Dopierała zaserwował nam inscenizację oszczędną, wysmakowaną i znakomicie zagraną, w czym zasługa nie tylko mistrza, ale przede wszystkim młodych aktorów.

Scenografia jest także autorstwa Dopierały. Z uwagi na fakt, że Teatr Bez Sceny jest teatrem małym i kameralnym, mała przestrzeń wymusza niekonwencjonalne rozwiązania. Po stronach prawej i lewej towarzyszą dyskretne ekrany, na których wyświetlane są - jak w powieści - numery rozdziałów, z jakich składa się dramat Duńczyka. Jednak uwagę moją przykuła także uwertura, która jest próbą przeniesienia duńskiego - jakże innego kulturowo doświadczenia - na grunt polski. Widzimy leżącego na szpitalnym łóżku mężczyznę, któremu towarzyszą dwie kobiece postacie, ubrane w kolory żółty i czerwony (to celowy zabieg - oko łatwo skupia się na różnych kolorowych plamach). W offie słyszymy pieśń średniowieczną z motywem vanitas vanitatum et omnia vanitas

 Jednak kluczem do dramatu i pytania, jakie Dopierała pragnie zadać widzowi jest religijny symbol wiszący ponad nim na framudze wielkiego pustego okna. To niby krzyż, ale nie jest to symbol do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce, a raczej jego daleka trawestacja. Ów religijny totem jest ważnym, milczącym składnikiem dramatu, ponieważ stanowi punkt odniesienia. Nie wiemy czym jest. Jeśli bowiem zaryzykuję kantowską metaforę - ów "niby-krzyż", stwierdzam, że jest on rzeczą w sobie, która manifestuje się naszym zmysłom jako zjawisko. Możemy nazwać go religią, para-religią, systemem etycznym, Absolutem. Myślę też, że filozoficzne odczytanie tego dramatu jest także możliwe, ale o tym dalej.


Tekst Asmussena w wykonaniu zespołu Teatru Bez Sceny brzmi bardzo naturalistycznie. Kluczowe dla dramaturgii jest opowiedzenie tej samej historii z trzech perspektyw: mężczyzny (w tej roli Dopierała), kobiety (w tej roli Paulina Anna Janik) oraz siostry kobiety (naprawdę bardzo dobra Aleksandra Fielek, która w bliskim planie świetnie gra twarzą). Postać mężczyzny młodszego w czasie gra Krzysztof Ciemierz. Dramat nie jest linearny pod względem czasu, miejsca akcji, a jedne postacie są także swoimi własnymi odbiciami. Asmussena nie interesuje zewnętrzny konflikt, akcja, ale wewnętrzna, egzystencjalna wiwisekcja. I oczywiście dramat ten wpisuje się w poetykę Teatru Bez Sceny, ponieważ obraz współczesnego człowieka jaki znajdujemy, jest pełen okrucieństwa. 

Dramat tych ludzi nie polega na brakach materialnych, ale na braku uczucia. Ludzi ci poznają się, płodzą dziecko, żyją razem, ale tak naprawdę obok siebie. Okrucieństwo relacji kobiety i mężczyzny jest też ich niedojrzałością, nie są bowiem gotowi na przyjęcie dziecka i na zmianę swojego życia. Kobieta popełnia samobójstwo, ponieważ nie jest w stanie odebrać życia dziecku po jego narodzinach. W zasadzie zaryzykowałbym twierdzenie, że dramat Asmussena do fotografia w skali mikro społeczeństwa konsumpcyjnego, w którym zagładzie ulegają podstawowe relacje między osobami tworzącymi podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina. Okrucieństwo jest też sposobem na radzenie sobie z nieuchronnością śmierci.  Okrutna jest relacja młodych, okrutna jest córka mówiąca ojcu, że sprzedała dom w związku z czym, nie może on doń wrócić, okrutne jest postępowanie ojca, niespełnionego seksualnie samca, który traktował córkę jako erzac żony, w związku z tym przynajmniej z jego strony ojcostwo miało także charakter seksualny wobec własnej córki. 

Duńska perspektywa jest także ważna. Wielki duński filozof, Soren Kirkegaard, który sformułował podstawowe jądro egzystencjalizmu, zanim nastała jego epoka, pisał, że podstawowym doświadczeniem ludzkiej egzystencji jest rozpacz. Ma ona prowadzić człowieka do trzech poziomów egzystencji. W pierwszym, estetycznym, człowiek dąży do maksymalizacji doznań hedonistycznych. W drugim etycznym człowiek winien skupić się na własnym byciu. W trzecim według Kirkegaarda powinien wrócić do religii. Oczywiście u Asmussena nie ma o tym mowy. Rozpacz jest u dramatuga absolutna. 

Spektakl trwa około półtorej godziny i jest to czas niezwykle intensywnego doznawania bliskości teatru, co jest zasługą bliskości publiczności i sceny Teatru Bez Sceny. Andrzej Dopierała po raz kolejny pokazał bezkompromisowość z jaką jako reżyser teatralny poddaje krytyce polskie społeczeństwo przez pryzmat skandynawskiego dramatu. "BUNT" Petera Asmussena w wykonaniu zespołu Teatru Bez Sceny jest spektaklem nie dla każdego. To wymagający skupienia teatr, w którym sztuka aktorska stoi na znakomitym poziomie. Polecam wszystkim tym, którzy nie wahają się odważnego współczesnego teatru, ale inscenizowanego z wielkim smakiem, estetyką, w którym okrucieństwo staje się podstawową płaszczyzną, w jakiej współcześni ludzie kochają i umierają. 
  

niedziela, 10 czerwca 2018

Zawsze razem, opowiadanie. Autor: Wojciech Dutka





ZAWSZE BĘDZIEMY RAZEM

Słowacja, 1951

Kiedy patrzę na tę fotografię nieuchronnie wracają dawne wspomnienia. Jej brzegi są dziś postrzępione, a klisza zupełnie zżółkła. To ważna fotografia, będąca jedynym śladem po kobiecie, którą kochałem.
Mam na imię Mikulaš Novotny i jestem kolejarzem. Pracuję na bratysławskim dworcu. Mam nudną, a przez to zupełnie wytrzymałą nerwowo pracę. Nie musicie wiedzieć o mnie nic więcej, ponieważ nie ma niczego ważnego w moim życiu.
Od kilku tygodni obserwuję człowieka, który nieustannie, z tygodniowym rytmem wysiada z podmiejskiego pociągu. Dzisiaj znów go ujrzałem. Towarzyszyli mu młoda, atrakcyjna kobieta oraz dziesięcioletnie dziecko. Chłopczyk i kobieta wyglądają na bardzo zadowolonych. Kilka razy moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem tego mężczyzny. Udaje, że mnie nie widzi. Na razie ja również udaję, że nic nigdy się nie stało i że nasze drogi nigdy wcześniej się nie przecięły. To jednak nieprawda. Dowodem tego jest ta stara fotografia.
Ukazuje ona tego samego mężczyznę z dworca w towarzystwie innej kobiety. Zdjęcie zrobiono jeszcze przed wojną, być może nawet przed Monachium, bo w tle bratysławskiego zamku powiewa flaga Czechosłowacji. Na zdjęciu, które obecnie mam w posiadaniu, ta para obejmuje się pod kasztanowcem. Drzewo kwitło, stąd mogę wywnioskować, że musiał to być maj 1938, ostatniego szczęśliwego roku. Zawsze, kiedy spoglądam na tę fotografię, wiem, że szczęście tego pasażera zostało zbudowane na kłamstwie.

*

W 1939 roku, na wiosnę, kiedy wojska pewnego malarza spod Salzburga zajęły Pragę, umarła Czechosłowacja. Ja miałem okazję widzieć, jak na bratysławskim zamku zmieniają się flagi. Ja, nic nieznaczący trybik w czasoprzestrzeni, odprawiałem wówczas codziennie pociągi jeżdżące już po słowackiej ojczyźnie. Robiłem to z poświęceniem dla nowej, narodowej, prawdziwie słowackiej sprawy. Miałem także kilka patriotycznych uniesień. Znajdowałem się raz w tłumie ludzi pod bratysławskim zamkiem, kiedy w samochodzie wjeżdżał na niego premier Słowacji, dobroduszny ksiądz Josef Tiso. Krzyczałem wówczas:
- Niech żyje premier!  Niech żyje wolna Republika Słowacka!
Byłem też bardzo dumny, że odtąd sprawdzałem bilety i życzyłem przyjemnej podróży pasażerom w imieniu słowackich kolei.

*

Jako konduktor uwielbiałem się wpatrywać z ukrycia w ludzkie twarze. Bo, prawdę mówiąc, w pociągu można przecież spotkać wszystkie ludzkie typy; zmęczonych ojców wracających z pracy do domu, przekupki wiozące na targ jajka i domowe sery, drobnych cinkciarzy, starsze małżeństwa jeżdżące do Bratysławy w odwiedziny do dzieci, zakochane pary przed maturą. Mnie oczywiście interesowały młode ładne kobiety. Młody, elegancki konduktor w starannie dopasowanym mundurze to nader powabny widok dla wielu dziewcząt szukających chłopaka.
Lubię ludzkie twarze, szczególnie te, które mają w sobie zadatek tajemnicy. Nie wiem i nie umiem powiedzieć, na czym dokładnie polega tajemnica twarzy. Czasami to po prostu wzrok, ta władza oczu dająca wgląd do ludzkiej duszy. Czasami to profil, chwilami tak doskonały, że nie mogę oderwać od takiej twarzy wzroku. Szukam piękna. Pociąga mnie. Lubię intensywność ludzkich twarzy, ich niepokój, albo wyraz mądrego szczęścia. Czasami dochodzę do wniosku, że pociąga mnie piękno idealne, odbicie doskonalszego świata, o którym zawsze marzyłem. W twarzy tej kobiety było to „coś”. Jej profil był piękny, ale cała jej twarz zdradzała jakiś wewnętrzny niepokój, który przykuł moją uwagę. Patrzyła na tego mężczyznę z prawdziwym uwielbieniem. Byli zakochani. Szczęśliwi.
Kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy myślałem, że to zarazem ostatni raz, kiedy mogę na nich patrzeć. Z tym większym zaskoczeniem tydzień później odkryłem, że podróżują ta samą trasą, co ja. Mogłem jedynie domyślać się prawdziwego celu ich cotygodniowych podróży. Może odwiedzają kogoś z rodziny? Albo jeżdżą w celach ogólnie rozrywkowych na prowincję? A może po prostu lubią jeździć pociągami? 

*

Moja ulubiona para znacznie się od siebie różniła. On wyglądał na prowincjonalnego nauczyciela lub urzędnika. Nie wyróżniał się niczym specjalnym. Miał zaczesane do tyłu włosy, lśniące od brylantyny, nosił też znoszony, ale mimo to wyglądający schludnie płaszcz oraz skórzaną teczkę. Ona natomiast miała ładne, ciemne, kasztanowoczarne włosy, czasami upięte w kok, ale zwykle opadające luźno po obu stronach małej, ale kształtnej głowy. Karnacja również odróżniała ją od innych Słowaczek.
Kiedyś, gdy byłem jeszcze chłopcem i byłem zupełnie niewinny, zachwycała mnie książka, czytana na wieczornych spotkaniach u dziadka. Katedra Marii Panny przenosiła mnie w zupełnie inny świat, w którym szpetny Quasimodo kochał się w pięknej cygańskiej dziewczynie, Esmeraldzie.
Ja chyba podobnie zadurzyłem się w tej pięknej i nieznanej mi pasażerce. Podobała mi się. Za każdym razem, kiedy ich widziałem, budziła się we mnie zazdrość. Widziałem siebie na miejscu tego mężczyzny. Zazdrościłem mu, że to on, a nie ja, co noc ją kocha, razem z nią się budzi i razem z nią chodzi na spacery. W końcu, popadając – naturalnie bezwiednie – w obsesję na punkcie tej pary, pragnąłem poznać jej życie z precyzją lekarza dokonującego wiwisekcji.
Podczas podróży lubiłem się im przyglądać zza gazety, która zabierałem ze sobą do torby konduktorskiej. Nie pamiętałem nawet, że czytałem zawsze ten sam numer gazety, wymięty i wytarmoszony. Dostrzegli, że się nimi zainteresowałem. W końcu zaczęliśmy się sobie nawzajem kłaniać. Na początku było zawsze uprzejme, ale i trzymające na dystans, „dzień dobry”, ale potem miłe spojrzenie, lub nieco rzadziej – miły uśmiech na przywitanie. Zawsze też uśmiechała się do mnie ona, ale tylko wówczas, kiedy mężczyzna obok ucinał sobie drzemkę. Czekałem tylko na ten uśmiech, który przeszywał mnie na wylot, aż do samego dna duszy. Ten uśmiech kasztanowłosej pasażerki był dla mnie obietnicą czegoś, co z przyczyn obiektywnych, nigdy nie mogło nastąpić. Ale ta obietnica mi nie wystarczała. Chciałem, żeby stała się rzeczywistością.
Nocami w domu gubiłem się w domysłach. Czy ona jest Węgierką? Na Słowacji mieszka przecież dużo Węgrów. Gdyby to była prawda, nasz hipotetyczny związek, randez-vous w imaginacji, byłby bardzo odważny…obyczajowo. Wersja cygańska była jeszcze bardziej pociągająca. Stanowiła spełnienie marzeń o Esmeraldzie z książki Wiktora Hugo. Miłość do Cyganki, choć romantyczna, niosła także niebezpieczeństwo. Kobiety cygańskie, jak mawiano u mnie na wsi, gubią przecież dusze mężczyzn. Mimo tej udręki, ponieważ obiekt mojej miłości nic o mnie nie wiedział, owe wiosenne miesiące 1942 roku były najszczęśliwszymi miesiącami mojego życia. Odnalazłem kogoś, dla kogo warto było czekać przez cały nudny tydzień monotonnej pracy na ten jeden dzień, w którym przez kilka godzin podróży moje marzenie miało stać się, choć na chwilę, obietnicą rzeczywistości.

*
Jednak w lipcu 1942 roku czekałem na nich na próżno. Nie pojawiali się w pociągu. Bardzo się tym denerwowałem. Nie byłem w stanie ani jeść, ani spać, ani modlić się. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego sierpniowego ranka, w poczekalni na dworcu wpadłem na nich. Gdy rzuciłem okiem na jego i na nią, czułem, że coś nie jest tak, jak być powinno. Kobieta siedziała na walizce ze spuszczoną głową. On cos jej tłumaczył. Nie słyszałem, ponieważ znajdowałem się za szybą. Wywnioskowałem z tej sceny, że to ona wybierała się w podróż.
Nagle zostałem wezwany do dyspozytorni. Musiałem wykonywać obowiązki, więc zostawiłem ich w poczekalni, a sam poszedłem do miejsca, gdzie byłem potrzebny. Okazało się, że tego dnia odwołano wszystkie rejsowe, pociągi pasażerskie i w zamianę z Bratysławy miał odjechać jeden pociąg specjalny. Starszy zawiadowca stacji był bardzo zdenerwowany, ale zapewnił mnie, że musimy zrobić wszystko, żeby ten pociąg został załadowany sprawnie i szybko.
- Załadowany? To będzie pociąg towarowy?
- Nie – odpowiedział po chwili – tylko specjalny transport Żydów. Niemcy tego od nas żądają.
Spędziłem ponad godzinę w dyspozytorni. Kiedy wróciłem, w poczekalni oraz w całej dworcowej hali znajdowało się znacznie więcej ludzi. Chciałem natychmiast odnaleźć znajomą z widzenia parę i zapytać, co robią w tym miejscu. Przeciskałem się z trudem przez tłum. Niektórzy siedzieli na posadzce. Zarówno starsze osoby, jak i małe dzieci nie maiły sił, aby stać przez pół dnia w dusznym dworcu. Nie pozwalano im wyjść na zewnątrz, mówiąc, że mogą przegapić pociąg, który miał ich zawieść do lepszego życia. Nie mogłem ich odnaleźć. Gdy byłem już bliski rezygnacji, ktoś niespodziewanie dotknął mnie po plecach. Odwróciłem się zaskoczony.
To był on, znajomy mężczyzna z pociągu.
- Pamięta mnie Pan?
- Oczywiście – odpowiedziałem uspokajająco – znamy się z pociągu.
Wyczułem, że był bardzo zdenerwowany. Szkliste krople zimnego potu spływały mu po czole, przedzierały się przez las przemoczonych do suchej nitki brwi i spływały po twarzy. Mężczyzna, co chwilę wycierał również spocone ręce o mankiet marynarki. Czegoś ode mnie chciał.
- W czym mógłbym Panu pomóc? – zapytałem przyjaźnie.
Po chwili mężczyzna zaczął chaotycznie mówić.
- Chodzi o to…rozumie Pan…że moja żona nie chce wsiąść do pociągu. Ja jestem urzędnikiem w bratysławskim ratuszu i…sam Pan rozumie…chciałbym powiedzieć, że znaleźliśmy się z żoną w niecodziennej sytuacji…to znaczy, chciałem powiedzieć, że ja nie jestem Żydem…
Chodziło o transport. Muszę przyznać, że wtedy w 1942 roku nikt nie miał pojęcia o miejscach przeznaczenia tych transportów. Z tego powodu zachowanie tego mężczyzny wydawało mi się wtedy zupełnie absurdalne. Kryzys małżeński na dworcu. Próbowałem uspokoić tego mężczyznę.
- Czy problemem dla Państwa są miejsca w pociągu? Cóż, ja niestety nie mogę Państwu pomóc. Ja nie odpowiadam za wygodę podróżowania.
- Nie, nie – gorączkowo przerwał mi mój rozmówca chwytając mnie za dłoń – nie chodzi o to. Rzecz w tym, że to moja żona powinna pojechać tym pociągiem. Jak już mówiłem…jestem urzędnikiem. Obowiązuje mnie prawo. Decyzja rządu jest taka, że osoby żydowskiego pochodzenia mają pojechać do pracy do Generalnego Gubernatorstwa na terenie Polski. Ja mam pracę…to żona jest bezrobotna…
Zaczął mi się spowiadać. Praca. Obowiązki. On jest Słowakiem, katolikiem, może to udowodnić. On musi zostać.
- Nie rozumiem, dlaczego zwraca się Pan z tym do mnie?
Wydawał się szczerze zaskoczony.
- Bo wydawało się nam, a w szczególności mojej żonie, że pan nas …lubi.
Teraz ja czułem się zaskoczony. Nie przypuszczałem, że moje ukradkiem rzucane spojrzenia, nie uszły uwadze mężczyzny, ani jego żony. Zdałem sobie też sprawę, że zaciągnąłem u nich coś w rodzaju honorowego długu. Niewinne podglądactwo miało swoją cenę.

* 

Kobieta zdawała się być nieobecna. Siedziała na walizce. Wpatrywała się w podłogę, w jakiś niedostrzegalny dla mnie punkt. Zupełnie nie zwracała uwagi na ogromny tłok, jaki panował na dworcu. Nie zwróciła też uwagi, kiedy jej mąż i ja stanęliśmy obok niej. Co za zbieg okoliczności! Po raz pierwszy miałem okazję znaleźć się tak blisko kobiety, która wypełniała moje życie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w przeciągu kilku ostatnich miesięcy. Mój Boże, co ja jej miałem powiedzieć? Jak zachęcić do wyjazdu, o którym wówczas nic nie wiedziałem. Wówczas byłem niemal pewny, że wyjazd do Polski do Generalnego Gubernatorstwa, będzie o wiele lepszym rozwiązaniem niż siedzenie na Słowacji. Wszyscy przecież wiedzieli, że ostracyzm wobec Żydów, z każdym miesiącem stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Już miałem się nad nią nachylić i poprosić, żeby ze mną porozmawiała, gdy nagle, z dworca dobiegł nas przeraźliwy pisk wypuszczanej z lokomotywy pary. W przeraźliwie monotonnej i nudnej atmosferze oczekiwania na cokolwiek, ów pisk z parowozu ożywił ludzi. Wszyscy mieli chyba serdecznie dość siedzenia i czekania w tłoku i duchocie. Ludzie zaczęli się podnosić. Ja też odwróciłem się w stronę pustych do tej chwili peronów.
Powoli, ospale, sycząc i sapiąc w sierpniowym upale lokomotywa ciągnąca bydlęce wagony, przypominająca wielkiego nażartego boa, wtaczała się na dworzec. Wówczas ożywili się także policjanci oraz chłopcy z gwardii hlinkowskiej. Dawali do zrozumienia wszystkim, i to bardzo głośno i wyraźnie, że nadjeżdżający właśnie skład jest tym pociągiem, do którego mieli wsiąść wszyscy słowaccy Żydzi z dworca.
Wszyscy chwili wstać na raz. Jakieś dziecko, przedtem przytępione upałem, znów zaczęło płakać. Rozejrzałem się. Ci, którzy za chwilę mieli wsiąść do pociągu sprawiali wrażenie ospałych, bardzo zmęczonych i zupełnie nie rozumiejących tego, co się dzieje. Policjanci uspakajali, a ludzie kolei, tacy jak ja, znajdując się po środku tego tłumu, mieli uwiarygodniać całą sytuację.
Znów popatrzyłem na kobietę. Wstała. Spojrzała na mnie niewidzącym spojrzeniem. Chyba mnie nie poznawała. Spojrzała raz jeszcze na mężczyznę z ostatnim, niemal błagalnym pytaniem. On rozwiał jej wątpliwości.
- Proszę cię, nie róbmy teraz scen. Wszystko się jakoś ułoży. 
Chwycił jej walizkę. Po chwili dodał:
- Zawsze będziemy razem.

*

Postanowiłem im towarzyszyć. Kiedy weszliśmy na peron przeciskając się przez ciżbę ludzi, zauważyłem, że wagony tego pociągu nie należały do naszych kolei. Na każdym z nich widniał napis
DEUTSCHE REISCHSBAHN

To niemieckie koleje. Koło lokomotywy stało kilku Niemców. Poznałem ich po mundurach. Jeden z nich ustawiał właśnie aparat fotograficzny na statywie i miał zapewne ochotę sfotografować zajście. Pozostali przyglądali się wypełnianiu pociągu.
 W tym niesamowitym ścisku wsiadanie do wagonów wcale odbywało się szybko i sprawnie. Ci, którzy znajdowali się już wewnątrz wagonów, pomagali tym, którzy dopiero wsiadali. Słowacka policja zachowywała się poprawnie, ale wyraźnie ponaglała, żeby szybko wsiąść do pociągu. Ja pomogłem wsiąść kobiecie. Wówczas zauważyłem również, że jej mąż gdzieś zniknął.
Lokomotywa znów wydała z siebie przeciągły, głośny gwizd. Ludzie przyspieszyli wsiadanie. Po dwu kwadransach pociąg był pełny. Słyszałem płacz dzieci, jęki i przekleństwa. W pociągu było tak ciasno, a upał i bezlitosne tego dnia słońce wzmagało tylko udrękę ludzi zamkniętych w pociągach. Policja słowacka nie zamykała drzwi wagonów. Ludzie znajdujący się przy wejściu mogli, więc usiąść. Kilku Niemców obserwowało transport i nie zgłaszało żadnych uwag. To miał być przecież przyjazny wyjazd do pracy.
Lokomotywa drgnęła wydając spod siebie cały zestaw kakofonicznych dźwięków. Ogromne stalowe cielsko drgnęło po raz drugi i ruszyło do przodu. Znów spojrzałem na kobietę. Zapragnąłem towarzyszyć jej do końca, ponieważ jej maż gdzieś zniknął. Ona stała przy otwartych drzwiach wagonu. Po chwili spojrzała na mnie. Mimo wszystko czułem się szczęśliwy, bo ona spojrzała po raz pierwszy tylko na mnie. Pociąg poruszał się wolno, ale ja chcąc dotrzymać mu kroku, musiałem przejść do wolniutkiego truchciku. Pęd powietrza rozwiewał jej włosy. Kobieta wyciągnęła z kieszeni żorżetowej marynarki jakąś kartkę papieru i podała mi ją.
- To dla Pana – powiedziała głośno.
Chwyciłem ów kawałek papieru. Natychmiast spostrzegłem, że to zdjęcie. Tę fotografię przechowuję do dzisiaj. To jedyny ślad, że ta kobieta w ogóle istniała. To jedyny dowód, który przywraca tę kobietę z morza niepamięci. Przechowywałem to zdjęcie przez lata, od dnia, kiedy mi go dała. Ów dzień był zarazem ostatnim dniem, w którym widziałem tę kobietę żywą. Teraz, po latach to zdjęcie wyblakło, ale rysy kobiety stały się jeszcze bardziej ostrzejsze, bardziej wyraziste, jak gdyby dopominały się o pamięć.

*

Przez kilka następnych miesięcy rozsypywałem się na setki części i składałem na powrót w przedstawiciela gatunku homo sapiens. Praca na kolei sprawiała mi olbrzymi ból. Odprawiliśmy wiele pociągów, takich jak ten z sierpnia 1942 roku. Nie wytrzymałem tego. Na moją prośbę przeniesiono mnie do kasy. Miałem odtąd sprzedawać bilety.
Nie dałem za wygraną. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu przeznaczenia tych pociągów. W końcu po długich staraniach, dziesiątkach wypitych butelek wódki dowiedziałem się tego od dyżurnych ruchu. Wszystkie pociągi z Żydami jechały do dwu miejsc: stacja Treblinka oraz Auschwitz. Z początku nie miałem pewności, co to za miejsca, ale ludzka zdolność do plotkowania nie ma granic. W 1944 kiedy dwaj słowaccy Żydzi Rudolf Vrba i Alfred Wetzler, uciekli z obozu Auschwitz i powiadomili nuncjusza apostolskiego w Bratysławie o zbrodniach tam popełnianych. Dopiero wówczas opinia publiczna w naszym kraju mogła naprawdę dowiedzieć się o tych potwornościach. W tym samym, 1944 roku, wybuchło słowackie powstanie przeciwko Niemcom. Ja nie walczyłem. Bo w gruncie rzeczy jestem tchórzem. Przesiedziałem resztę okupacji na stacji sprzedając bilety. Robiłem to profesjonalnie i nikogo nie pytałem o poglądy, ani o polityczne sympatie.
Po wojnie, kiedy odrodziła się Czechosłowacja, a nas znów nikt nie pytał o zdanie, zrodziła się we mnie ogromna chęć opowiedzenia moich przeżyć przy transportach. Chciałem się wygadać komukolwiek. Nikt jednak nie chciał mnie słuchać. W końcu narodziła się we mnie nadzieja, że spotkam tego mężczyznę i zadam mu kilka pytań. Mimo to, gdzieś na dnie mojej duszy tkwiła obawa, że już nigdy nie będzie mi dane spotkać tego mężczyznę raz jeszcze. Od 1948 roku znów wróciłem na pociągi. Znów byłem konduktorem i znów posprawdzałem bilety. Brałem udział w życiu naszej nowej ojczyzny. Pod zamkiem bratysławskim powiewała znów flaga czechosłowacka, ( choć równie często można było spotkać czerwoną – radziecką), a ja znów w zapamiętaniu krzyczałem:
- Niech żyje przyjaźń międzynarodowa! Niech żyje towarzysz Stalin!
Zapisałem się nawet do partii, bo przecież warto być w samym centrum wydarzeń, a nie tkwić z boku, czekając na rozwój wypadków, które i tak wciągnęłyby mnie do środka kotła historii.

*

W maju 1951 roku jechałem jak codziennie tą samą trasą sprawdzając bilety. I znów zobaczyłem tego mężczyznę. To był wstrząs. Siedział w towarzystwie innej kobiety, niewysokiej i piegatej blondyneczki oraz kilkuletniego chłopca. Wyglądali na rodzinę. Stałem jak skamieniały nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Z zamyślenie i szoku wyrwał mnie dopiero opryskliwy głos mężczyzny:
- Co się Pan tak gapi? Proszę nam oddać bilety!
- Tak, tak, bardzo przepraszam – wyjąkałem coś w tym stylu.
Następnego dnia poszedłem po zwolnienie lekarskie. Jako przyczynę choroby podałem: ogólne wyczerpanie nerwowe. Jako partyjny, natychmiast otrzymałem to zwolnienie. Przez kilka następnych dnie naprawdę nie wiedziałem, co mam robić. Stare zdjęcie, na którym ten sam mężczyzna był w towarzystwie kobiety, zdradzonej i najprawdopodobniej zamordowanej, wgryzało się coraz głębiej w moje serce, sącząc powoli jad nienawiści. Zdjęcie, na którym widziałem kobietę, która pokochałem największą miłością w moim nędznym życiu, było jak niezagojona rana, do której ktoś, co rusz dosypywał soli.
Doszedłem do wniosku, że ta kobieta po prostu mnie wybrała. Oddając mi to zdjęcie na dworcu w sierpniu 1942 roku obciążyła mnie obowiązkiem pamięci. W jej geście, na pozór prostym i nic nieznaczącym tkwiła zapowiedź kary, którą musiał ponieść ten, który zdradził. Po kilku dniach uznałem, że Bóg wybrał mnie na swojego dobosza. Miałem wygrywać na bębnie sumienia tego mężczyzny takt do nawrócenia. Zrobiłem to, co każdy przyzwoity człowiek zrobiłby na moim miejscu.

*

21 czerwca 1951, Bratysława

Z akt milicji – wyciąg:

Postępowanie przeciw Mikulašowi Novotnemu, kolejarzowi. Oskarża się pana Novotnego, że 16 czerwca 1951 roku, zaatakował w pociągu nożem towarzysza redaktora Vojtecha Hovanca, zadając mu rzeczonym narzędziem 10 ciosów. Powstrzymali go pasażerowie. Towarzysz Hovanec na oczach żony oraz małoletniego syna poniósł śmierć.
Przesłuchano oskarżonego na komendzie milicji w Bratysławie. Oskarżony utrzymuje, że musiał ukarać towarzysza Novotnego za zdradę, której jakoby zmarły miał się dopuścić. Nie chciał jednocześnie wyjaśnić, na czym miałaby polegać ta zdrada.
Wnioskujemy o osadzenie oskarżonego w areszcie śledczym oraz o objęcie go obserwacją psychiatryczną, mający za zadanie wykazać, czy oskarżony był poczytalny w chwili popełniania czynu.

Starszy protokolant
 David  Schuster   

niedziela, 3 czerwca 2018

Recenzja: Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, wyd. Czarne, Wołowiec, 2016


Czytelniku,

Gdy milicja zatłukła maturzystę Grzegorza Przemyka w warszawskim komisariacie na ulicy Jezuickiej w Warszawie w maju 1983 miałem cztery lata. Z oczywistych powodów nie pamiętam atmosfery i nagonki, jaką władze PRL rozpętały zaraz po tym na matce chłopca, lekarzach oraz sanitariuszach pogotowia ratunkowego, których próbowano wrobić - niestety skutecznie - w pobicie. Gdy tylko zobaczyłem książkę Łazarewicza w księgarni, natychmiast ją kupiłem licząc na znakomitą lekturę. I się nie zawiodłem. Uważam, że książka ta jest jednym z najlepiej napisanych reportaży historycznych dotyczących mrocznych czasów dyktatury generała Jaruzelskiego w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku.

Sprawa śmiertelnego pobicia dziewiętnastoletniego Grzegorza Przymyka, warszawskiego maturzysty była, obok wcześniejszej śmierci Stanisława Pyjasa, czy nieco późniejszej śmierci księdza Popiełuszki jednym z najsłynniejszych mordów dokonanych przez przedstawicieli władzy ludowej na Polakach w schyłkowym okresie PRL. Książka Cezarego Łazarewicza, dziennikarza i reportażysty wydana nakładem wydawnictwa Czarne podejmuje raz jeszcze tę głośną przed laty sprawę, ale z punktu widzenia literackiego reportażu. Kluczem do odczytania tego reportażu jest jednak historia, która na płaszczyźnie narracyjnej książki, nie jest zamkniętą przeszłością, ale stanowi rodzaj continuum łączącego czas i ludzi, cierpienie i zapomnienie, kłamstwo i walkę z nim. Dziś nie żyje nie tylko Grześ Przemyk i jego matka, ale także ojciec. Odchodzą powoli ludzie, którzy pamiętali ten straszny czas. Książka ta stanowi zatem próbę przywrócenia pamięci Grzegorzowi Przemykowi i jego matce Barbarze Sadowskiej.

Muszę powiedzieć, że dawno nie czytałem książki z takim ciężarem gatunkowym o PRL. Pozycja ta stanowi książkę będącą pochodną obfitych źródeł historycznych z IPN, ale napisaną nieporównanie lepiej i wielopłaszczyznowo niż zrobiliby to historycy IPN. Przede wszystkim dlatego, że nie zachowuje linearności opowiadania. Łazarewicza interesuje sama sprawa pobicia i śmierci Przemyka, ale zarazem, bohaterem tej narracji jest jego matka, zapomniana dziś poetka Barbara Sadowska (1940-1986). Bohaterami są wrobieni przez władze PRL w śmierć jej syna sanitariusz i kierowca karetki pogotowia ratunkowego. Łazarewicz pozwolił w swej książce mówić wielu ludziom, którzy byli dla Grzegorza Przemyka ważni. Do centralnych pozycji tej książki urósł również przyjaciel Grzesia, Cezary F. który jako jedyny bezpośredni świadek pobicia - "Bijcie tak, żeby nie było śladów" mówił milicjant do swoich kolegów, którzy katowali Przemyka - nigdy nie wycofał zeznań, choć Służba Bezpieczeństwa dosłownie stawała na głowie prowadząc rozległą grę operacyjną mającą na celu najpierw szantaż, by Cezary F. wycofał się z zarzutów wobec MO, a potem, żeby go zdyskredytować.

To książka o śmierci zadanej młodemu chłopakowi, który lubił dziewczyny, imprezy, poezję, czy muzykę Jacka Kaczmarskiego na gitarze, ale zarazem autorowi udało się stworzyć wielopłaszczyznową opowieść o żałobie matki i jej powolnym odchodzeniu. I o wszechobecnej sieci szpicli Służby Bezpieczeństwa, którzy otaczali matkę, jej przyjaciół podtrzymujących ją na duchu. Barbara Sadowska została ukazana z dwu perspektyw: cierpiącej "Matki-Polki", która cierpi za naród i zwykłej zrozpaczonej kobiety, której wyrwano serce. Ta druga perspektywa jest  bliższa autorowi, który dystansuje się od lansowanej przez Kościół męczennicy na zasadzie "Bóg dał, Bóg odebrał". Sadowska została ukazana taką jaką była, niezdolną do stałej pracy kobietą, z niestabilnym życiem uczuciowym, oddającą się poezji, żyjącą ze skromnej renty i samotnie wychowującą syna. Przemyk wyrastał w domu literackiej bohemy ówczesnej Warszawy, był nastolatkiem naznaczonym swoim czasem, czytającym poezję Rafała Wojaczka, enfant terrible, poetyckiego świata PRL.

Książka Łazarewicza tylko częściowo odpowiada na pytania, jakie zadałby historyk-śledczy: kto? Dlaczego? Autora "Żeby nie było śladów" interesuje niezwykle ciekawy kontekst kłamstwa, które od samego początku cechowało władze PRL: generała Kiszczaka naciskającego na uniewinnienie milicjantów, Jerzego Urbana, rzecznika rządu, kłamiącego jak z nut, czy prokuratorów zajmujących się tą sprawą. Ta książka traktuje również o strachu rozumianym jako motor działań SB, i władze PRL dążących za wszelką cenę do zatuszowania sprawy. Łazarewicz oczywiście wymienia z imienia i nazwiska ZOMO-wców odpowiedzialnych za pobicie. Przenosi nas także w świat III Rzeczypospolitej, gdzie nie można było skazać sprawców. Do dziś żaden z milicjantów nie poniósł bezpośredniej odpowiedzialności. To książka o bezradności polskiego państwa wobec draństwa, podłości ludzi tworzących PRL. 

"Żeby nie było śladów" jest wreszcie opowieścią o mataczeniu, o wszystkich zakulisowych działaniach władz PRL, całego potężnego aparatu nacisku. To bolesny paradoks  - główny świadek oskarżenia, Cezary F - przyznał, że w jego sprawę zamieszanych było dwustu czterdziestu różnych esbeków - a dziś III RP nie potrafiła skazać żadnego z nich. Mord na Przemyku był esencją brutalnego bestialstwa ekipy Jaruzelskiego i maestrią kłamstwa akolitów systemu. To książka potrzebna, bolesna, pozbawiona trudnego do przyjęcia patosu, znakomicie zaplanowana narracyjnie, wielopoziomowa opowieść, nadająca się do zrobienia kapitalnego thrillera historycznego osadzonego w latach osiemdziesiątych. Filmowość scen przytaczanych przez Łazarewicza jest znamienna.

Uważam, że książka "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka" Cezarego Łazarewicza powinna stać się lekturą obowiązkową dla studentów polonistyki, historii i wszystkich tych, którzy na serio zajmują się akademicko humanistyką. Godny polecenia ten tekst także dla wszystkich interesujących się historią PRL. Ponadto pokazuje ta książka, że można i trzeba uprawiać refleksję historyczną także na poziomie literackim, bo czymże jest historia jeśli nie literaturą faktu?

PS1
Książka otrzymała NIKE. Po raz pierwszy od lat zgadzam się z tym wyróżnieniem.
PS2
W teatrze "Polonia" Jandy grają przedstawienie oparte na tej książce. Warto.

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...