Proza Zofii Nałkowskiej należy do zapomnianej polskiej klasyki. Jej "Medaliony" są egzemplifikacją grozy okupacji hitlerowskiej w Polsce, ale jej najsłynniejszą powieścią przedwojenną była „Granica” wydana w roku 1935, a ekranizowana dwa razy w 1938 i 1977. Zdziwiłem się więc, gdy dowiedziałem się, że Teatr Polski w Bielsku-Białej przygotowuje inscenizację. Sięganie po polską klasykę jest chwalebne, ale sam pomysł mnie nie przekonał. Proza Nałkowskiej nie zachwycała mnie nigdy szczególnie, jednak poszedłem na spektakl. Warto powiedzieć jeszcze, że autorką adaptacji jest Joanna Kowalska, a reżyserował Piotr Ratajczak (razem twórcy ci zrobili w bielskim teatrze dobry spektakl na podstawie „Złego” Tyrmanda).
Spektakl jest inscenizacją oszczędną i rozgrywającą się w oparciu o metaforę procesu sądowego. Historia służącej i kucharki Justyny Bogutówny, chłopki, która w powieści Nałkowskiej jest główną bohaterką mogła zostać przedstawiona głównie poprzez – wydawałoby się nowoczesny paradygmat feministyczny nieszczęśliwej kobiety w sytuacji podległej, która zostaje zmuszona do aborcji przez wyrachowanego mężczyznę, ale ku mojemu szczeremu zdziwieniu twórcy spektaklu przesunęli akcenty inaczej. W ten sposób bielska inscenizacja „Granicy” zyskała na atrakcyjności dlatego, że forma procesu sądowego wymusiła koncentrację akcji do jednego tu i teraz, obrazowanego przez proces. Jednak spór prokuratora i obrończyni (bardzo dobrzy: Rafał Sawicki i Marta Gzowska-Sawicka) spowodował, że widz nie dostał jednoznacznego i narzuconego przekazu i interpretacji.
Czy Justyna Bogutówna była sama sobie winna? Czy padła ofiarą oszustwa i wielopiętrowej intrygi? W spektaklu inaczej niż w powieści Zezon Ziembiewicz jest ofiarą mordu dokonanego przez kobietę, a proces jest spektaklem – teatrem rozgrywającym się na oczach widowni, czego twórcy nie ukrywają. Wielopłaszczyznowość intrygi, której padają oboje – oskarżona i ofiara – została ukazana, co może wydawać się widzowi przyzwyczajonemu do linearności teatralnych inscenizacji trudne, na zasadzie retrospekcji ukazywanej oczyma oskarżonej i zmarłego Ziembiewicza, a także wszystkich świadków, postaci drugoplanowych, dobrze jednak zagranych przez bielskich aktorów. Lubię teatr w moim mieście, choć nie wszystkie inscenizacje mnie przekonują (największą wpadką tego typu jest Faraon na podstawie Prusa), a podstawowy problem grona aktorek i aktorów jest zawsze przechylenie w stronę komediową. Tym razem jednak wszystkie postacie drugoplanowe są dobrze zagrane, bez emfazy, gagów typowych dla farsy, w której specjalizuje się bielski teatr.
Ten spektakle nie uległ też pokusie wulgarnej skrajnie zideologizowanej manierze, która opanowała dużą część polskiego teatru w Warszawie (Teatr Współczesny), Krakowie (Teatr Stary), czy ku mojej rozpaczy uwielbiany przeze mnie teatr Holoubka i Zapasiewicza – Dramatyczny w stolicy. W tym przypadku wulgarność jest jedynie wypadkową zdarzeń i jest incydentalna, a spektakl trzyma w ryzach przede wszystkim sztuka aktorska. Inscenizacja „Granicy” aż prosiłaby się o takie odczytanie a la Strzępka-Demirski poprzez pryzmat wyzwolonej ze wszelkich więzów starej kultury i moralności kobiecości. Ale nieoczekiwanie to nie postać Bogutówny jest tutaj główną siłą nośną ( w tej roli Magdalena Jaworska z teatru miejskiego w Gliwicach, której nie widziałem wcześniej na deskach bielskiego teatru), gdyż spektakl napędza spór sądowy między prokuratorem i obrończynią. Każde z wydarzeń opowiadane jest kilkukrotnie przez różne osoby i za każdym razem wyglądają inaczej.
Inscenizacja bielskiego Teatru Polskiego jest oszczędna – scenografia przypomina scenę teatralną lub sądową – dopasowana stylistycznie i kolorystycznie do niezwykle zabytkowej bielskiej sceny, a muzyka stonowana i zupełnie drugoplanowa, gdyż najważniejsza jest ocena tego, co wydarzyło się między Ziembiewiczem i Bogutówną. To, co kiedyś szokowało w „Granicy” dziś nikogo nie może szokować, ale mimo to twórcy spektaklu spróbowali odczytać powieść Nałkowskiej jako opowieść o współczesnym, lokalnym polskim piekle, utkanym przez chciwych deweloperów, nieczystych wyborów na prezydenta miasta, moralnej atrofii lokalnych elit, poniżenia współczesnej klasy robotniczej czyli mas zmuszonych do życia w klatkach nowoczesnych apartamentowców, chciwej, domorosłej pato-inteligencji, błyszczącej w blasku mamony, skupieniu na karierze i załatwianiu swoich potrzeb, także seksualnych, kosztem drugiego, słabszego człowieka. I muszę powiedzieć, że ta próba ukazania „Granicy” jako powieści o polskim lokalnym zwierciadle pełnym nikczemnych i obrzydliwych moralnie postaci jest chyba w pełni udana. Brakowało mi tutaj drapieżności w ukazaniu polskiego światka lokalnych układów z wiwisekcją Wojciecha Smarzowskiego. Wydaje mi się, że to właśnie lokalne, polskie piekiełka są tematem nie w pełni jeszcze wykorzystanym jako temat powieści, czy sztuki teatralnej. Sam próbowałem opisać takie piekiełko w „Śnie o Glajwic” i jako pisarz wiem, że to możliwe. Spektakl puentuje dość dobitnie, niemy krzyk Bogutówny wyrażony ciszą na widowni, gdy skazana na najwyższy wymiar kary mówi „Jestem potworem i niech skażą mnie potwory”, co nadto jest egzemplifikacją tego, że los kobiety słabszej i zmuszonej do czynu okrutnego jest wynikiem potworności świata z małego, lokalnego piekiełka.
Spektakl jest surową, pozbawioną efekciarstwa próbą opowiedzenia losu everymana, grozą codzienności ugładzoną łapówką, będącej skazaniem słabszej kobiety na pastwę bogatszych. Współczesna Bogutówna może być ukraińską uchodźczynią pracująca za grosze w Polsce dnia dzisiejszego, a Ziembiewiczem każdy nowobogacki lokalny Zyzio w BMW sprowadzonym z Niemiec, posiadaczem kilku kart kredytowych, ubranym w sweterek o Dolce&Gabbany i tenisówki od Chrisa Colesa. To może się zdarzyć w każdym małym i średnim polskim mieście.
„Granica” w Teatrze Polskim w reżyserii Piotra Ratajczaka jest skondensowanym do około 100 minut ciekawym, choć niełatwym i nie rozrywkowym spektaklem zmuszającym świadomego widza do przejrzenia się w lustrze. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz