niedziela, 24 listopada 2024

#recenzja Napoleon - Ridley Scott - wersja reżyserska (director`s cut)

 


To jest w zasadzie dopisek do recenzji filmu Ridleya Scotta "Napoleon" sprzed roku, którego wersję reżyserską mogłem obejrzeć na Apple TV. 

Przed rokiem napisałem recenzję innego filmu Ridleya Scotta "Napoleon" i dziś po roku nie zmieniłbym ani jednego słowa. Wtedy nie przeszkadzały mi nieścisłości historyczne, ponieważ nie miały one żadnego wpływu na odbiór filmu. Teraz obejrzałem wersję reżyserską - director`s cut - którą można obejrzeć na Apple TV. Jest o ponad godzinę dłuższa i jest to znacznie, znacznie lepszy film, niż wersja kinowa i tak jak przypuszczałem rok wcześniej tylko wersja reżyserska będzie wyznacznikiem tego, jaki to jest film. Tak jak wersja reżyserska "Królestwa Niebieskiego". 

W wersji dłuższej wychodzą niuanse, których wcześniej nie widzieliśmy. Scott, jak rzadko który reżyser Hollywood pokazał męczeństwo katolików podczas rewolucji francuskiej. Scena ścinania na gilotynie zakonnic klauzurowych, karmelitanek, jest wstrząsająca. Siostry śpiewają po łacinie hymn "O stworzycielu duchu przyjdź" i idą na gilotynę jedna po drugiej. Czegoś takiego nie pokazano dotąd w żadnym hollywoodzkim filmie. Związek z Józefiną jest głębszy i mocniejszy. Film ukazuje jej pobyt w więzieniu podczas dyktatury jakobinów. Upadek Robespierre`a jest niemal zabawny, jak w takt muzyki przebojów francuskich gilotyna utnie również głowę temu totalitaryście. Nie ma natomiast bitwy pod piramidami, choć wątek egipski z 1798 jest powiązany z odkryciem, że Józefina go zdradzała. Wersja reżyserska pokazuje jak bardzo Napoleon był produktem rewolucji, który ją zatrzymał nadając monarchii francuskiej inny charakter. Scena z posłem brytyjskim i pierwszym konsulem jest dopiero teraz zrozumiała, ponieważ film pokazuje też bitwę pod Marengo, choć przez chwilę. Wszystkie sceny są głębsze i mają sens w tej wersji. Car mówi z dworzanami po rosyjsku i całkiem sprawnie to wygląda na ekranie. Talleyrand jest wyjątkową zdradliwą kanalią. Kampania rosyjska jest dłuższa i bardziej makabryczna - jest nawet scena, gdy pokazują Napoleonowi zamarznięte ludzkie zwłoki z wyciętym mięsem. Film bez ogródek pokazuje, jak Napoleon ucieka z kampanii rosyjskiej - znów trzecia wzmianka o Polsce, tym razem o Warszawie, zakończenie w tym długie i nie do końca ścisłe historycznie Waterloo jest podobne jak w wersji kinowej. Niuanse także dotyczące choroby Napoleona - film w wersji reżyserskiej sugeruje chyba jednak raka odbytu jako przyczynę śmierci cesarza. Pod względem gry aktorskiej to jest film niebo lepszy od Gladiatora II. Takiego pełnego filmu o Napoleonie potrzebowaliśmy, choć sądzę, że materiału było nawet na 5 godzin. Ale tego już nie zobaczymy. 

środa, 20 listopada 2024

Recenzja: Konklawe. reż. Edward Berger, #konklawe

 


Czytelniczko - Czytelniku, kimkolwiek jesteś 

Film w reżyserii Edwarda Bergera na podstawie powieści Thomasa Harrisa wypada zrecenzować już dla samych aktorów  Ralpha Fiennesa, który jest bardzo znanym aktorem od czasów "Listy Schindlera" czyli od 30 lat, Obok niego wystąpili Stanley Tucci, czy Isabella Rosselini. Film reklamowany jest jako thriller - i abstrahując od znaczenia tego słowa chciałbym zrecenzować go w trzech płaszczyznach. 

Pod względem aktorskim jest więcej niż dobrze. Fiennes przekonująco oddaje ewolucję bohatera, od podporządkowanego i świadomego obrzydliwości biurokratycznej machiny Kościoła Katolickiego kardynała po świadomego gracza podejmującego grę o tron i wchodzącego w gąszcz intryg kardynałów. Pomagają mu w tym dobrze dobrani i świadomi swojego warsztatu aktorzy Stanley Tucci, czy dawno nieoglądany John Lithgow. I nie ma co dyskutować. Aktorsko wypada bardzo przekonująco, choć w centrum z racji scenariusza jest bohater grany przez Fiennesa, targany sprzecznościami, pokazujący ludzkie oblicze. Kardynał Lawrence jest przekonujący. Momentami tragiczny, przebiegły, ale wewnętrznie uczciwy. 

Druga płaszczyzna to suspens. Tutaj też jest bardzo dobrze, może nawet więcej niż dobrze, choć suspens powinien prowadzić do tajemnicy. Suspens jest oparty na spojrzeniu, grze aktorskiej najwyższej próby, zawiązującym się spisku ukazując jakże ludzko, że po śmierci papieża zaczyna się brutalna walka o władzę. W tej walce nie może trupów, choć kiedyś przed trzystu laty niewątpliwie królowała trucizna. Dziś jest pomówienie, wyciąganie smrodów z życiorysów, podkopywanie wiarygodności. Jednym słowem zaplecze w jakim wybierany jest papież, głowa Kościoła katolickiego, do którego należy miliard ludzi, jest dalekie od mówienia "tak-tak" "nie-nie". To też jest przekonujące. Odważnie tez ukazana jest intryga "utopienia" kandydatury afrykańskiego kardynała. 

Trzecia płaszczyzna interpretacyjna na najwyższym poziomie - tym metafizycznym, jednym słowem eklezjologicznym, filozoficznym, duchowym to jak film pokazuje rozumienie katolicyzmu przez świat anglo-amerykański. Bo spojrzenie Harrisa i reżysera jest oparte na postrzeganiu kościoła z perspektywy liberalnej i wolnościowej, która na gruncie katolicyzmu jest...fałszywa. I w tym wymiarze ten film ponosi porażkę. Konflikt wykreowany miedzy członkami konklawe - miedzy integrystycznym i liberalnym kościołem jest w gruncie rzeczy teatralny i nieprawdziwy. Trzecia płaszczyzna domaga się miejsca dla kobiet w kościele takie jakie mają mężczyźni i choć nie mam nic przeciwko kobietom-diakonom, uważam, że to jest interpretacja fałszywa. Kościół anglikański wcale nie jest bardziej żywy od kapłanów-kobiet niż kościół katolicki. Z perspektywy prawdy ekranu wybór papieża jako osoby trans jest może nośne medialnie, ale całkowicie nieprawdziwe. Taka osoba zostałaby zdemaskowana w seminarium bardzo szybko, a nawet gdyby była wyświęcona zostałaby zmuszona do rezygnacji. W recenzji filmu muszę ocenić prawdopodobieństwo "prawdy" ekranu do prawdy realności. I pod tym względem "Konklawe" ponosi porażkę. 

Czym jest zatem ten film? To bajka anglo-saskiego liberalnego świata o katolicyzmie, jakimi oni chcieliby go widzieć. To wyraz być może tęsknoty tego świata do rzeczywistości "długiego trwania" proszę wybaczyć, że używam terminu Fernanda Braudela, ale kościół katolicki taki jest - to "długie trwanie" poprzez stulecia i pożogi, co dla wierzących jest dowodem prawdziwości tego kościoła, a dla niewierzących ciekawym faktem społecznym. Pod względem warsztatowym pierwszorzędny thriller polityczny. Ale wymowa jest słaba, nieprzekonująca. Świat liberalny, choć bardzo chce, nie może zrozumieć katolicyzmu. Dla świata liberalnego katolicyzm i jego rzymskie długie trwanie jest kantowską rzeczą w sobie, której choćby bardzo chciał, przeniknąć nie go może.  

sobota, 16 listopada 2024

Recenzja: #Gladiator2, reż. Ridley Scott #recenzja

 


Czytelniku - Czytelniczko tego bloga

Obejrzałem najnowszy film Ridleya Scotta "Gladiator II" który wchodzi do kin z opóźnieniem wynikającym ze strajku branży filmowej w Hollywood, co spowodowało dokrętki i wzrost kosztów do 300 milionów dolarów. To dość istotna informacja, która być może będzie mieć znaczenie, jak też najnowsze dzieło mistrza Scotta zostanie odebrane. 

Potrzebowałem nieco czasu, aby zastanowić się co stanowi największą bolączkę filmu Scotta. I doszedłem do wniosku, że jest to wtórność. Już od pierwszych scen, gdy ukazują się oczom widza sceny z fikcyjnego miasta numidyjskiego  - widzimy plan "Królestwa Niebieskiego", to niemal te same ujęcia, w tym wojowników poruszających się po murze. Ta dosłowność w cytowaniu samego siebie - Scott może to robić, byle ze smakiem - jest czymś co rzuca się w oczy także w kreacji głównego bohatera. Jest nim Lucjusz (w tej roli Paul Mescal). Muszę wyznać szczerze, że w konstrukcji tego bohatera jest kilka płaszczyzn - jednak dominuje patos jego przemówień. Mówi on na początku rzymskiego oblężenia tego fikcyjnego miasta numidyjskiego kilka patetycznych zdań - choć w pierwszej scenie filmu jest chłopem - kolonem uprawiającym ogródek. Od razu dowodzi, na jakiej zasadzie - nie wiem. 

Główna intryga jest jak gdyby napisanym nico lepiej scenariuszem pierwszej części, tej słynnej sprzed 24 lat z Russelem Crowe. Bohater jedzie do złego Rzymu - a jakże - który znów jest rządzony przez dwu złych cesarzy braci, których przerysowane i idiotyczne postaci mają się nijak do oryginałów. Ukazany groteskowo cesarz Karakalla naprawdę zabił brata na oczach matki Julii Domny, ale zarazem wydał w roku 212 najważniejszych dekret w historii cesarstwa, tak zwany dekret Karakalli- nadający obywatelstwo rzymskie wszystkim wolnym mieszkańcom imperium rzymskiego. Co dowodzi, że idiotą, jak w filmie nie był. Ale Scott przyzwyczaja nas do lekkiego traktowania historii. Niemniej nawet ja muszę się o tę historię upomnieć. Pierwsza scena filmu informuje nas, że jest rok 200. Wtedy panował ojciec braci Septymiusz Sewer, cesarz urodzony w Leptis Magna w rodzinie punickiej - był z pochodzenia Kartagińczykiem. Zmarł dopiero w roku 211 w Eboracum czyli dzisiejszym Yorku. Tych przekłamań jest więcej - jeden z senatorów ma gazetę, którą wymyślono dopiero 1600 lat później. Rzymianie na początku prowadzą wojnę z Jugurthą, królem Numidii, którą stroczyli za Cezara czyli 250 lat wcześniej. Jestem widzem wyrobionym, profesjonalnym historykiem i pisarzem i powiem szczerze: nie kupuję tego. Tak jak nie kupuję walki z małpami - widać, naprawdę widać, że one są animacją, czyli te 300 milionów dolarów źle wydano, bo 24 lata wcześniej widz miał wrażenie, że Maximusa atakują w Koloseum prawdziwe tygrysy. Scena z nosorożcem jest nieprawdziwa historycznie i nieprawdziwa. Pływające rekiny w Koloseum - żarłacze białe w jakiej wodzie pływają? W słodkiej czy słonej? Chyba muszą w słonej, to jako pisarz i wielbiciel Rzymu zapytuję, jak do Koloseum przetransportowano wodę morską? Przecież to się nie klei...Tym samym Scott obalił główną atrakcję - walki w Koloseum stały się groteskowe. Jedynie prawdziwa jest postać lekarza - wygląda na przybysza z Indii, który żeni się z Rzymianką - takie było imperium - inkluzyjne i jednoczące, a nie totalitarne. 

Dalej jest lepiej aktorsko. Pojawiają się dobrzy aktorzy na ekranie - dobra Connie Nielsen w roli córki Marka Aureliusza Lucilli, w tej roli niedobrej matki obroniła się. Pojawia się - co mnie wzruszyło dziewięćdziesięcioletni sir Derek Jacobi w roli senatora Grakchusa. Co dobrze świadczy o Scotcie. Jednak znów pojawia się wtórność - ten sam motyw wykrytego spisku, te same konsekwencje. Muszę powiedzieć, że bardzo dobra jest rola Denzela Washingtona, który gra handlarza niewolników, cynika, widać, że aktor świetnie się bawił tą rolą. 

W filmie Scotta tym razem ta historia nie zadziałała. Oglądałem i przyjemność sprawiały mi obrazy, bardzo malarskie, piękny Rzym bardzo realistyczny, ale to wszystko co stanowiło o nowatorskości w epickim kinie historycznym 24 lata temu, dziś się zgrało. Nawet Roland Emmerich znalazł nowy sposób na pokazanie gladiatorów w serialu "Those who about to die" z ciekawym wątkiem i aktorami. Scott postanowił raz jeszcze po 24 latach opowiedzieć tę samą bajkę o demokracji, i ta próba jest chybiona. Na koniec Paul Mescal znów darzy nas patetyczną mową. Nawet jeśli uznać prawo Scotta do ukazywania współczesnych wyzwań demokracji amerykańskiej pod płaszczykiem historii antycznej, to film właśnie jest spóźniony, diagnoza chybiona. Nie umiem też uchwycić poetyckości filmu. W starym filmie jest ręka przesuwająca się po łanach zboża - to było nowe 24 lata temu, dziś uraczył nas Scott wierszem Wergiliusza, który gladiator cytuje głupiemu cesarzowi Gecie. To pokazuje zmianę, jaka zaszła w samym reżyserze - jeśli dobrze rozumiem sztukę filmową, celem filmu jest ukazanie poezji w kadrze, ujęciu - a nie dosłownie każąc aktorowi wypowiadać kwestię. Sama metamorfoza głównego bohatera Lucjusza jest dziwna - z jednej strony nie pamięta ojca, matki, a potem doskonale pamięta - w ogóle jego podróż jest właśnie najsłabsza fabularnie. Nie da się zapomnieć matki, gdy się ma 12 lat. To słabe.  

Scenariusz ma dziury fabularne, a rozmach i epickość gdzieś się zapodziały. Sama historia też słabo oddycha. Nawet zhejtowany Napoleon sprzed roku był o klasę lepszy niż najnowsze dzieło Scotta. Ale nadzieja nie umiera ostatnia - może mistrz zrobi Gladiatora 3 i powali nas wszystkich? I na koniec jedna refleksja człowieka, który napisał w polskiej literaturze osobliwą trylogię rzymską - w każdej powieści starałem się pokazać ten świat migoczący w oddali inaczej. Nie wiem, czy film Scotta pomoże kinu historycznemu złapać drugi oddech. Jedno jest pewne potrzebuje ono takiego reżysera jak Denis Villeneuve, który Diuną tchnął w kino sci-fi magię. 

zdjęcie@Paramount Pictures 

Moja ocena filmu: 6/10 

Recenzja: Adam Zadworny, Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku, wyd. Czarne, Wołowiec 2025. #heweliusz

  Gdy Heweliusz zatonął, miałem 14 lat, więc pamiętam coś tam z wiadomości i oczywiście jako nastolatek nie interesowałem się tym. Do teraz....