Czytelniku - Czytelniczko tego bloga
Obejrzałem najnowszy film Ridleya Scotta "Gladiator II" który wchodzi do kin z opóźnieniem wynikającym ze strajku branży filmowej w Hollywood, co spowodowało dokrętki i wzrost kosztów do 300 milionów dolarów. To dość istotna informacja, która być może będzie mieć znaczenie, jak też najnowsze dzieło mistrza Scotta zostanie odebrane.
Potrzebowałem nieco czasu, aby zastanowić się co stanowi największą bolączkę filmu Scotta. I doszedłem do wniosku, że jest to wtórność. Już od pierwszych scen, gdy ukazują się oczom widza sceny z fikcyjnego miasta numidyjskiego - widzimy plan "Królestwa Niebieskiego", to niemal te same ujęcia, w tym wojowników poruszających się po murze. Ta dosłowność w cytowaniu samego siebie - Scott może to robić, byle ze smakiem - jest czymś co rzuca się w oczy także w kreacji głównego bohatera. Jest nim Lucjusz (w tej roli Paul Mescal). Muszę wyznać szczerze, że w konstrukcji tego bohatera jest kilka płaszczyzn - jednak dominuje patos jego przemówień. Mówi on na początku rzymskiego oblężenia tego fikcyjnego miasta numidyjskiego kilka patetycznych zdań - choć w pierwszej scenie filmu jest chłopem - kolonem uprawiającym ogródek. Od razu dowodzi, na jakiej zasadzie - nie wiem.
Główna intryga jest jak gdyby napisanym nico lepiej scenariuszem pierwszej części, tej słynnej sprzed 24 lat z Russelem Crowe. Bohater jedzie do złego Rzymu - a jakże - który znów jest rządzony przez dwu złych cesarzy braci, których przerysowane i idiotyczne postaci mają się nijak do oryginałów. Ukazany groteskowo cesarz Karakalla naprawdę zabił brata na oczach matki Julii Domny, ale zarazem wydał w roku 212 najważniejszych dekret w historii cesarstwa, tak zwany dekret Karakalli- nadający obywatelstwo rzymskie wszystkim wolnym mieszkańcom imperium rzymskiego. Co dowodzi, że idiotą, jak w filmie nie był. Ale Scott przyzwyczaja nas do lekkiego traktowania historii. Niemniej nawet ja muszę się o tę historię upomnieć. Pierwsza scena filmu informuje nas, że jest rok 200. Wtedy panował ojciec braci Septymiusz Sewer, cesarz urodzony w Leptis Magna w rodzinie punickiej - był z pochodzenia Kartagińczykiem. Zmarł dopiero w roku 211 w Eboracum czyli dzisiejszym Yorku. Tych przekłamań jest więcej - jeden z senatorów ma gazetę, którą wymyślono dopiero 1600 lat później. Rzymianie na początku prowadzą wojnę z Jugurthą, królem Numidii, którą stroczyli za Cezara czyli 250 lat wcześniej. Jestem widzem wyrobionym, profesjonalnym historykiem i pisarzem i powiem szczerze: nie kupuję tego. Tak jak nie kupuję walki z małpami - widać, naprawdę widać, że one są animacją, czyli te 300 milionów dolarów źle wydano, bo 24 lata wcześniej widz miał wrażenie, że Maximusa atakują w Koloseum prawdziwe tygrysy. Scena z nosorożcem jest nieprawdziwa historycznie i nieprawdziwa. Pływające rekiny w Koloseum - żarłacze białe w jakiej wodzie pływają? W słodkiej czy słonej? Chyba muszą w słonej, to jako pisarz i wielbiciel Rzymu zapytuję, jak do Koloseum przetransportowano wodę morską? Przecież to się nie klei...Tym samym Scott obalił główną atrakcję - walki w Koloseum stały się groteskowe. Jedynie prawdziwa jest postać lekarza - wygląda na przybysza z Indii, który żeni się z Rzymianką - takie było imperium - inkluzyjne i jednoczące, a nie totalitarne.
Dalej jest lepiej aktorsko. Pojawiają się dobrzy aktorzy na ekranie - dobra Connie Nielsen w roli córki Marka Aureliusza Lucilli, w tej roli niedobrej matki obroniła się. Pojawia się - co mnie wzruszyło dziewięćdziesięcioletni sir Derek Jacobi w roli senatora Grakchusa. Co dobrze świadczy o Scotcie. Jednak znów pojawia się wtórność - ten sam motyw wykrytego spisku, te same konsekwencje. Muszę powiedzieć, że bardzo dobra jest rola Denzela Washingtona, który gra handlarza niewolników, cynika, widać, że aktor świetnie się bawił tą rolą.
W filmie Scotta tym razem ta historia nie zadziałała. Oglądałem i przyjemność sprawiały mi obrazy, bardzo malarskie, piękny Rzym bardzo realistyczny, ale to wszystko co stanowiło o nowatorskości w epickim kinie historycznym 24 lata temu, dziś się zgrało. Nawet Roland Emmerich znalazł nowy sposób na pokazanie gladiatorów w serialu "Those who about to die" z ciekawym wątkiem i aktorami. Scott postanowił raz jeszcze po 24 latach opowiedzieć tę samą bajkę o demokracji, i ta próba jest chybiona. Na koniec Paul Mescal znów darzy nas patetyczną mową. Nawet jeśli uznać prawo Scotta do ukazywania współczesnych wyzwań demokracji amerykańskiej pod płaszczykiem historii antycznej, to film właśnie jest spóźniony, diagnoza chybiona. Nie umiem też uchwycić poetyckości filmu. W starym filmie jest ręka przesuwająca się po łanach zboża - to było nowe 24 lata temu, dziś uraczył nas Scott wierszem Wergiliusza, który gladiator cytuje głupiemu cesarzowi Gecie. To pokazuje zmianę, jaka zaszła w samym reżyserze - jeśli dobrze rozumiem sztukę filmową, celem filmu jest ukazanie poezji w kadrze, ujęciu - a nie dosłownie każąc aktorowi wypowiadać kwestię. Sama metamorfoza głównego bohatera Lucjusza jest dziwna - z jednej strony nie pamięta ojca, matki, a potem doskonale pamięta - w ogóle jego podróż jest właśnie najsłabsza fabularnie. Nie da się zapomnieć matki, gdy się ma 12 lat. To słabe.
Scenariusz ma dziury fabularne, a rozmach i epickość gdzieś się zapodziały. Sama historia też słabo oddycha. Nawet zhejtowany Napoleon sprzed roku był o klasę lepszy niż najnowsze dzieło Scotta. Ale nadzieja nie umiera ostatnia - może mistrz zrobi Gladiatora 3 i powali nas wszystkich? I na koniec jedna refleksja człowieka, który napisał w polskiej literaturze osobliwą trylogię rzymską - w każdej powieści starałem się pokazać ten świat migoczący w oddali inaczej. Nie wiem, czy film Scotta pomoże kinu historycznemu złapać drugi oddech. Jedno jest pewne potrzebuje ono takiego reżysera jak Denis Villeneuve, który Diuną tchnął w kino sci-fi magię.
zdjęcie@Paramount Pictures
Moja ocena filmu: 6/10