sobota, 20 września 2025

Recenzja: "Długi Marsz" na podstawie prozy Stephena Kinga, film. #recenzja #dlugimarsz #thelongwalk

 



Jeśli już wybieram się do kina, to na coś, co mówi nam o świecie, historii, lub naszych wewnętrznych lękach. Pociąga mnie horror, jako gatunek, który trzeba przekształcić w sposób opowiada o naszych lękach, tym, co nas przeraża, to czego odrzucamy, to czego nie akceptujemy. Jednak uważam i będę bronić tej tezy jak niepodległości, że w horrorze najważniejsza jest tajemnica, coś niepoliczalnego, coś co wymyka się racjonalizmowi. Ja pójdę w tym kierunku i nie mam zamiaru wzorować się na Kingu. 

Wybrałem się do kina na film "Długi marsz", ponieważ chciałem spojrzeć na to, co aktualnego może nieść ekranizacja pierwszej, długi czas nie wydanej powieści Kinga opowiadającej o morderczym marszu nastolatków, który jest transmitowany przez TV. Uwaga: to nie jest horror, przynajmniej nie w tym metafizycznym sensie, ponieważ potworów tu nie ma, są nimi ludzie. Zasada w nim jest prosta: albo maszerujesz, albo giniesz. Nie można się zatrzymać, nawet na chwilę. Z tyłu tej produkcji jest oczywiście Mark Hamill, który dyskontuje swoją pozycję z franczyzy, jakimi stały się Gwiezdne Wojny. Dobry w tym jest. Ale on jest tylko zwieńczeniem systemu, o którym mało się dowiadujemy. To są USA po wielkiej wojnie - jakiej? - możemy się domyślać. Widzimy opuszczone stany, puste lub zaniedbane, biedne. Można się tylko domyślać, że dystopia Kinga pokazuje przegrane Stany. Możemy tylko podejrzewać, że stały się wojskową, brutalna dyktaturą. Ale to tylko domysł, ponieważ ten świat jest ledwie naszkicowany. To, co dzieje się między chłopakami jest interesujące. To różne towarzystwo, najsłabsi giną szybko. Ale mnie bardzo interesuje, jak w takiej dystopii pojawiają się kandydaci. W "Igrzyskach śmierci" które stały się klasykiem gatunku, byli losowani przez totalitarną władzę. Tutaj się zgłaszają na ochotnika. Ale to jest dość słabo naszkicowane. 

Film jest poprowadzony tak, żeby pokazać nam relacje dwu przyjaciół - oczywiście białego i czarnego, taka epoka, takie czasy - którzy wzajemnie się poznają i odczytują to, co pchnęło ich do tego morderczego marszu. Każdy z nich ma jakąś tajemnicę, ale groza sie gdzieś rozmywa. bo ile razy można słuchać w kinie rozmów w stylu : "hej stary, masz przesrane" albo "wdepnęliśmy w to g...". Tego ostatniego jest w filmie trochę, bo twórcy nie oszczędzają nam scen, jak uczestniczy marszu załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne - nie można się zatrzymać - co rzeczywiście jest miarą okrucieństwa. Najbardziej upokarzająca i okrutna jest cielesność. W końcu bohaterowie przynajmniej część poddają się, co jest swoistym samobójstwem. Śmierć jest tutaj wybawieniem od męczarni życia. To rozumiem. Nie skleja mi się do końca motywacja głównego bohatera, tutaj trochę dowiadujemy się o tym świecie spoza marszu. Ale to jest za mało. Film jest oszczędny. Jest w tym coś "Mojego własnego Idaho" Gusa Van Santa, ale to nie ten poziom filmu drogi. Zakończenie jest rzeczywiście dystopijne, ale nie mogę nic powiedzieć. 

Polecam choć nie każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie. 

7/10

poniedziałek, 8 września 2025

Recenzja: Andrzej Chwalba, Polska krwawi, Polska walczy. Jak się żyło pod okupacją 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, ss.541..

 


Mam wobec profesora Andrzeja Chwalby dług, że od czasu jego naprawdę znakomitej i w wielu miejscach przełomowej książki o pierwszej wojnie światowej (Samobójstwo Europy) przez szereg lat nie recenzowałem jego książek. Nie wiem dlaczego. A przecież przez tyle lat - 2008-2013 brałem udział w jego corocznych seminariach doktoranckich w czerwcu w jego domu letnim. Niewybaczalne. 

Profesor Chwalba pokusił się o książkę, której brak doskwierał w Polsce od lat - właściwie od upadku komunizmu ciągle na studiach historycznych mówiło się, że brakuje wielkiej syntezy życia Polaków pod okupacją podczas II wojny światowej. I w pewien paradoksalny sposób dalej jej będzie brakować, bo książka którą recenzuję jest tylko zarysowaniem tej okupacji. Dlaczego, zaraz wytłumaczę. W zasadzie od czasów rzeczywiście w wielu miejscach przełomowej książki Tomasza Szaroty "Okupowanej Warszawy dzień powszedni", której pierwsze wydanie było pod koniec lat siedemdziesiątych wieku XX, nie ma gruntownej, źródłowej, bo opartej na listach z archiwum poczty polskiej, listach do sanktuariów z prośbami z czasów okupacji, pamiętnikami, wspomnieniami, analizą życia codziennego i obrazu okupantów - bo życie Niemców, tych których tutaj przesłano jako Panów życia i śmierci - też jest ciekawe. Książka profesora Chwalby w niebywale lekki, powiedziałbym publicystyczny sposób próbuje naszkicować to, w jakim kierunku taka synteza obejmująca także literaturę wojenną, mogłaby pójść. 

Książka Chwalby jest podzielona klarownie siedem części, z których najbardziej rozbudowana jest część VI - Okupacja niemiecka. Generalne gubernatorstwo. Nie wiem po co profesor eseistycznie odniósł się do kampanii wrześniowej. Bo jest bardzo wiele książek na ten temat. Ale oczywiście musiał napisać tę pierwszą część. Po raz pierwszy natomiast zauważyłem bardzo zwięzły opis okupacji sowieckiej, w której pióro Chwalby zauważa stosunek Żydów do władzy sowieckiej - w wielu przypadkach bardzo serwilistyczny oraz ziemie wcielone do Rzeszy - Śląsk, Pomorze, Wielkopolskę, czy Łódź. Ta konstrukcja i pewna epickość nadaje tej książce charakter ogólnej syntezy

Chwalba ciekawie pisze o relacjach polsko-żydowskich i tłumaczy reakcje Polaków w czerwcu i lipcu 1941 jako odreagowanie sowieckiej okupacji. Casus Jedwabnego nie urasta jak w książkach o proweniencji z ulicy Czerskiej w Warszawie do naczelnego problemu okupacji. Po prostu stwierdza, że tak Polacy - w obecności Niemców - spalili około trzystu Żydów w Jedwabnem. Ta obecność Niemców zmienia jednak perspektywę. Nie sądzę, żeby na ulicy Czerskiej pokochali za to profesora, ale jest on tak wybitną osobowością, że nie musi się przejmować żadnymi recenzjami Pracowni Badań nad Zagładą IFiS PAN. Dlaczego? Bo to Polakom ta książka jest poświęcona, ich walce o byt, o przeżycie, dźwięki ulicy. Profesor świadomie i z dbałością o szczegół wkracza w obszar codzienności, ubioru, jedzenia, komunikacji, pieniędzy, szmuglu. Brakuje mi polemiczności. Chwalba chciał zachować środek. Rozumiem to. 

Chwalba wkracza także na drugi obszar niezwykle ważny, jakim są relacje polsko-ukraińskie i pisze świadomie, z pełną świadomością różnic - nie do pogodzenia między historiografią polską i ukraińską o Wołyniu - opisuje też bardzo ogólnie konstrukcję polskiego państwa podziemnego, akcje podziemia, politykę okupanta. Ale tutaj musze stwierdzić, że ta książka jest podaniem w strawnej formie, lekkiej tematu, który zasługiwałby na więcej. Wydaje mi się - pewności nie mam - że to wydawnictwo zdecydowało, żeby w miejscach, gdzie profesor cytuje źródła nie dać ani jednego przypisu. Ten brak odniesienia do literatury w takiej syntezie jest widoczny. Istnieje obszerna bibliografia, ale bez podziału na źródła i opracowania. Wydawnictwo bardzo starannie natomiast dobrało zdjęcia, mapy są ładne i czytelne. Nie sposób tu postawić zarzutu. 

Z pewnością ta książka jest bardzo solidna warsztatowo, napisana niebywale lekko - z pewnością powinna być lekturą obowiązkową na zajęciach z historii Polski dwudziestego wieku na studiach historycznych. Z pewnością zdobędzie ona uznanie, właśnie przez niebywałą lekkość pióra. Niestety nie obyło się bez małych błędów; na stronie 203 czytamy, że "na obszarze o powierzchni 94,1 kilometra kwadratowego mieszkało około 12 milionów osób". Na tej samej stronie po 1941 roku po inwazji Niemców na ZSRR czytamy, że powierzchnia GG wzrosła do 145,2 kilometra kwadratowego". Nawet gdybym uznał to za metaforę nie potrafię sobie wyobrazić jak 12 milionów ludzi mieszka na 94 kilometrach kwadratowych. Strefa Gazy ma około 360 kilometrów kwadratowych i mieszkało tam przed 2023 dwa miliony ludzi. To nie jest wina Chwalby. Co robiła redakcja w takim wydawnictwie jak Literackie?  Przecież dla mnie jest jasne, że chodzi o tysiące kilometrów kwadratowych, ale po redakcji tekst idzie do co najmniej dwu korekt. NIE czepiam się, po prostu na takim poziomie nie powinno być takich pomyłek. 

Książka profesora jest wiarygodna, napisana ze swadą, ze świadomością tematu - jego wielkiej wagi - klasycznie skonstruowana, z klarownymi rozdziałami, językiem potoczystym, prostym, ciekawym, ale jednostajnym. Sięgnie po nią student historii i każdy kto interesuje się historią niemieckiej i sowieckiej okupacji w czasie II wojny światowej. My tą wojnę przegraliśmy. Nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Profesor świadomie i z gracja unika tematu zadając pytanie, czy powrót Armii Czerwonej w 1945 przyniósł wolność. Nie musi odpowiadać na to pytanie. 

Moja ocena 8-9 na 10. 

Jednoznacznie polecam. 

Krótki esej o zapaści polskiej szkoły

  Czytelniczko/Czytelniku tego bloga Po Zalewskiej i Czarnku myślałem, ze nie może być gorszego ministra oświaty. Pomyliłem się. Ministerstw...