ZAWSZE
BĘDZIEMY RAZEM
Słowacja, 1951
Kiedy patrzę na tę
fotografię nieuchronnie wracają dawne wspomnienia. Jej brzegi są dziś
postrzępione, a klisza zupełnie zżółkła. To ważna fotografia, będąca jedynym
śladem po kobiecie, którą kochałem.
Mam na imię Mikulaš
Novotny i jestem kolejarzem. Pracuję na bratysławskim dworcu. Mam nudną, a
przez to zupełnie wytrzymałą nerwowo pracę. Nie musicie wiedzieć o mnie nic
więcej, ponieważ nie ma niczego ważnego w moim życiu.
Od kilku tygodni obserwuję
człowieka, który nieustannie, z tygodniowym rytmem wysiada z podmiejskiego pociągu.
Dzisiaj znów go ujrzałem. Towarzyszyli mu młoda, atrakcyjna kobieta oraz
dziesięcioletnie dziecko. Chłopczyk i kobieta wyglądają na bardzo zadowolonych.
Kilka razy moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem tego mężczyzny. Udaje,
że mnie nie widzi. Na razie ja również udaję, że nic nigdy się nie stało i że
nasze drogi nigdy wcześniej się nie przecięły. To jednak nieprawda. Dowodem
tego jest ta stara fotografia.
Ukazuje ona tego samego mężczyznę
z dworca w towarzystwie innej kobiety. Zdjęcie zrobiono jeszcze przed wojną,
być może nawet przed Monachium, bo w tle bratysławskiego zamku powiewa flaga
Czechosłowacji. Na zdjęciu, które obecnie mam w posiadaniu, ta para obejmuje
się pod kasztanowcem. Drzewo kwitło, stąd mogę wywnioskować, że musiał to być
maj 1938, ostatniego szczęśliwego roku. Zawsze, kiedy spoglądam na tę
fotografię, wiem, że szczęście tego pasażera zostało zbudowane na kłamstwie.
*
W 1939 roku, na wiosnę,
kiedy wojska pewnego malarza spod Salzburga zajęły Pragę, umarła
Czechosłowacja. Ja miałem okazję widzieć, jak na bratysławskim zamku zmieniają
się flagi. Ja, nic nieznaczący trybik w czasoprzestrzeni, odprawiałem wówczas codziennie
pociągi jeżdżące już po słowackiej ojczyźnie. Robiłem to z poświęceniem dla
nowej, narodowej, prawdziwie słowackiej sprawy. Miałem także kilka
patriotycznych uniesień. Znajdowałem się raz w tłumie ludzi pod bratysławskim
zamkiem, kiedy w samochodzie wjeżdżał na niego premier Słowacji, dobroduszny
ksiądz Josef Tiso. Krzyczałem wówczas:
- Niech żyje premier! Niech żyje wolna Republika Słowacka!
Byłem też bardzo dumny, że
odtąd sprawdzałem bilety i życzyłem przyjemnej podróży pasażerom w imieniu
słowackich kolei.
*
Jako konduktor uwielbiałem
się wpatrywać z ukrycia w ludzkie twarze. Bo, prawdę mówiąc, w pociągu można
przecież spotkać wszystkie ludzkie typy; zmęczonych ojców wracających z pracy
do domu, przekupki wiozące na targ jajka i domowe sery, drobnych cinkciarzy,
starsze małżeństwa jeżdżące do Bratysławy w odwiedziny do dzieci, zakochane
pary przed maturą. Mnie oczywiście interesowały młode ładne kobiety. Młody,
elegancki konduktor w starannie dopasowanym mundurze to nader powabny widok dla
wielu dziewcząt szukających chłopaka.
Lubię ludzkie twarze,
szczególnie te, które mają w sobie zadatek tajemnicy. Nie wiem i nie umiem
powiedzieć, na czym dokładnie polega tajemnica twarzy. Czasami to po prostu
wzrok, ta władza oczu dająca wgląd do ludzkiej duszy. Czasami to profil,
chwilami tak doskonały, że nie mogę oderwać od takiej twarzy wzroku. Szukam
piękna. Pociąga mnie. Lubię intensywność ludzkich twarzy, ich niepokój, albo
wyraz mądrego szczęścia. Czasami dochodzę do wniosku, że pociąga mnie piękno
idealne, odbicie doskonalszego świata, o którym zawsze marzyłem. W twarzy tej
kobiety było to „coś”. Jej profil był piękny, ale cała jej twarz zdradzała
jakiś wewnętrzny niepokój, który przykuł moją uwagę. Patrzyła na tego mężczyznę
z prawdziwym uwielbieniem. Byli zakochani. Szczęśliwi.
Kiedy zobaczyłem ich po
raz pierwszy myślałem, że to zarazem ostatni raz, kiedy mogę na nich patrzeć. Z
tym większym zaskoczeniem tydzień później odkryłem, że podróżują ta samą trasą,
co ja. Mogłem jedynie domyślać się prawdziwego celu ich cotygodniowych podróży.
Może odwiedzają kogoś z rodziny? Albo jeżdżą w celach ogólnie rozrywkowych na
prowincję? A może po prostu lubią jeździć pociągami?
*
Moja ulubiona para
znacznie się od siebie różniła. On wyglądał na prowincjonalnego nauczyciela lub
urzędnika. Nie wyróżniał się niczym specjalnym. Miał zaczesane do tyłu włosy,
lśniące od brylantyny, nosił też znoszony, ale mimo to wyglądający schludnie
płaszcz oraz skórzaną teczkę. Ona natomiast miała ładne, ciemne,
kasztanowoczarne włosy, czasami upięte w kok, ale zwykle opadające luźno po obu
stronach małej, ale kształtnej głowy. Karnacja również odróżniała ją od innych
Słowaczek.
Kiedyś, gdy byłem jeszcze
chłopcem i byłem zupełnie niewinny, zachwycała mnie książka, czytana na
wieczornych spotkaniach u dziadka. Katedra
Marii Panny przenosiła mnie w zupełnie inny świat, w którym szpetny
Quasimodo kochał się w pięknej cygańskiej dziewczynie, Esmeraldzie.
Ja chyba podobnie
zadurzyłem się w tej pięknej i nieznanej mi pasażerce. Podobała mi się. Za
każdym razem, kiedy ich widziałem, budziła się we mnie zazdrość. Widziałem
siebie na miejscu tego mężczyzny. Zazdrościłem mu, że to on, a nie ja, co noc
ją kocha, razem z nią się budzi i razem z nią chodzi na spacery. W końcu,
popadając – naturalnie bezwiednie – w obsesję na punkcie tej pary, pragnąłem
poznać jej życie z precyzją lekarza dokonującego wiwisekcji.
Podczas podróży lubiłem
się im przyglądać zza gazety, która zabierałem ze sobą do torby konduktorskiej.
Nie pamiętałem nawet, że czytałem zawsze ten sam numer gazety, wymięty i wytarmoszony.
Dostrzegli, że się nimi zainteresowałem. W końcu zaczęliśmy się sobie nawzajem
kłaniać. Na początku było zawsze uprzejme, ale i trzymające na dystans, „dzień
dobry”, ale potem miłe spojrzenie, lub nieco rzadziej – miły uśmiech na
przywitanie. Zawsze też uśmiechała się do mnie ona, ale tylko wówczas, kiedy
mężczyzna obok ucinał sobie drzemkę. Czekałem tylko na ten uśmiech, który
przeszywał mnie na wylot, aż do samego dna duszy. Ten uśmiech kasztanowłosej
pasażerki był dla mnie obietnicą czegoś, co z przyczyn obiektywnych, nigdy nie
mogło nastąpić. Ale ta obietnica mi nie wystarczała. Chciałem, żeby stała się
rzeczywistością.
Nocami w domu gubiłem się
w domysłach. Czy ona jest Węgierką? Na Słowacji mieszka przecież dużo Węgrów.
Gdyby to była prawda, nasz hipotetyczny związek, randez-vous w imaginacji, byłby bardzo odważny…obyczajowo. Wersja
cygańska była jeszcze bardziej pociągająca. Stanowiła spełnienie marzeń o
Esmeraldzie z książki Wiktora Hugo. Miłość do Cyganki, choć romantyczna, niosła
także niebezpieczeństwo. Kobiety cygańskie, jak mawiano u mnie na wsi, gubią
przecież dusze mężczyzn. Mimo tej udręki, ponieważ obiekt mojej miłości nic o
mnie nie wiedział, owe wiosenne miesiące 1942 roku były najszczęśliwszymi
miesiącami mojego życia. Odnalazłem kogoś, dla kogo warto było czekać przez
cały nudny tydzień monotonnej pracy na ten jeden dzień, w którym przez kilka
godzin podróży moje marzenie miało stać się, choć na chwilę, obietnicą
rzeczywistości.
*
Jednak w lipcu 1942 roku
czekałem na nich na próżno. Nie pojawiali się w pociągu. Bardzo się tym
denerwowałem. Nie byłem w stanie ani jeść, ani spać, ani modlić się. Jakież
było moje zdziwienie, gdy pewnego sierpniowego ranka, w poczekalni na dworcu
wpadłem na nich. Gdy rzuciłem okiem na jego i na nią, czułem, że coś nie jest
tak, jak być powinno. Kobieta siedziała na walizce ze spuszczoną głową. On cos
jej tłumaczył. Nie słyszałem, ponieważ znajdowałem się za szybą. Wywnioskowałem
z tej sceny, że to ona wybierała się w podróż.
Nagle zostałem wezwany do
dyspozytorni. Musiałem wykonywać obowiązki, więc zostawiłem ich w poczekalni, a
sam poszedłem do miejsca, gdzie byłem potrzebny. Okazało się, że tego dnia
odwołano wszystkie rejsowe, pociągi pasażerskie i w zamianę z Bratysławy miał
odjechać jeden pociąg specjalny. Starszy zawiadowca stacji był bardzo
zdenerwowany, ale zapewnił mnie, że musimy zrobić wszystko, żeby ten pociąg
został załadowany sprawnie i szybko.
- Załadowany? To będzie
pociąg towarowy?
- Nie – odpowiedział po
chwili – tylko specjalny transport Żydów. Niemcy tego od nas żądają.
Spędziłem ponad godzinę w
dyspozytorni. Kiedy wróciłem, w poczekalni oraz w całej dworcowej hali
znajdowało się znacznie więcej ludzi. Chciałem natychmiast odnaleźć znajomą z
widzenia parę i zapytać, co robią w tym miejscu. Przeciskałem się z trudem
przez tłum. Niektórzy siedzieli na posadzce. Zarówno starsze osoby, jak i małe
dzieci nie maiły sił, aby stać przez pół dnia w dusznym dworcu. Nie pozwalano
im wyjść na zewnątrz, mówiąc, że mogą przegapić pociąg, który miał ich zawieść
do lepszego życia. Nie mogłem ich odnaleźć. Gdy byłem już bliski rezygnacji,
ktoś niespodziewanie dotknął mnie po plecach. Odwróciłem się zaskoczony.
To był on, znajomy
mężczyzna z pociągu.
- Pamięta mnie Pan?
- Oczywiście –
odpowiedziałem uspokajająco – znamy się z pociągu.
Wyczułem, że był bardzo
zdenerwowany. Szkliste krople zimnego potu spływały mu po czole, przedzierały
się przez las przemoczonych do suchej nitki brwi i spływały po twarzy. Mężczyzna,
co chwilę wycierał również spocone ręce o mankiet marynarki. Czegoś ode mnie
chciał.
- W czym mógłbym Panu
pomóc? – zapytałem przyjaźnie.
Po chwili mężczyzna zaczął
chaotycznie mówić.
- Chodzi o to…rozumie
Pan…że moja żona nie chce wsiąść do pociągu. Ja jestem urzędnikiem w bratysławskim
ratuszu i…sam Pan rozumie…chciałbym powiedzieć, że znaleźliśmy się z żoną w
niecodziennej sytuacji…to znaczy, chciałem powiedzieć, że ja nie jestem Żydem…
Chodziło o transport.
Muszę przyznać, że wtedy w 1942 roku nikt nie miał pojęcia o miejscach przeznaczenia
tych transportów. Z tego powodu zachowanie tego mężczyzny wydawało mi się wtedy
zupełnie absurdalne. Kryzys małżeński na dworcu. Próbowałem uspokoić tego
mężczyznę.
- Czy problemem dla
Państwa są miejsca w pociągu? Cóż, ja niestety nie mogę Państwu pomóc. Ja nie
odpowiadam za wygodę podróżowania.
- Nie, nie – gorączkowo
przerwał mi mój rozmówca chwytając mnie za dłoń – nie chodzi o to. Rzecz w tym,
że to moja żona powinna pojechać tym pociągiem. Jak już mówiłem…jestem
urzędnikiem. Obowiązuje mnie prawo. Decyzja rządu jest taka, że osoby
żydowskiego pochodzenia mają pojechać do pracy do Generalnego Gubernatorstwa na
terenie Polski. Ja mam pracę…to żona jest bezrobotna…
Zaczął mi się spowiadać.
Praca. Obowiązki. On jest Słowakiem, katolikiem, może to udowodnić. On musi
zostać.
- Nie rozumiem, dlaczego
zwraca się Pan z tym do mnie?
Wydawał się szczerze
zaskoczony.
- Bo wydawało się nam, a w
szczególności mojej żonie, że pan nas …lubi.
Teraz ja czułem się
zaskoczony. Nie przypuszczałem, że moje ukradkiem rzucane spojrzenia, nie uszły
uwadze mężczyzny, ani jego żony. Zdałem sobie też sprawę, że zaciągnąłem u nich
coś w rodzaju honorowego długu. Niewinne podglądactwo miało swoją cenę.
*
Kobieta zdawała się być
nieobecna. Siedziała na walizce. Wpatrywała się w podłogę, w jakiś
niedostrzegalny dla mnie punkt. Zupełnie nie zwracała uwagi na ogromny tłok,
jaki panował na dworcu. Nie zwróciła też uwagi, kiedy jej mąż i ja stanęliśmy
obok niej. Co za zbieg okoliczności! Po raz pierwszy miałem okazję znaleźć się
tak blisko kobiety, która wypełniała moje życie przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę w przeciągu kilku ostatnich miesięcy. Mój Boże, co ja jej
miałem powiedzieć? Jak zachęcić do wyjazdu, o którym wówczas nic nie
wiedziałem. Wówczas byłem niemal pewny, że wyjazd do Polski do Generalnego
Gubernatorstwa, będzie o wiele lepszym rozwiązaniem niż siedzenie na Słowacji.
Wszyscy przecież wiedzieli, że ostracyzm wobec Żydów, z każdym miesiącem stawał
się coraz bardziej dokuczliwy.
Już miałem się nad nią
nachylić i poprosić, żeby ze mną porozmawiała, gdy nagle, z dworca dobiegł nas
przeraźliwy pisk wypuszczanej z lokomotywy pary. W przeraźliwie monotonnej i
nudnej atmosferze oczekiwania na cokolwiek, ów pisk z parowozu ożywił ludzi.
Wszyscy mieli chyba serdecznie dość siedzenia i czekania w tłoku i duchocie.
Ludzie zaczęli się podnosić. Ja też odwróciłem się w stronę pustych do tej
chwili peronów.
Powoli, ospale, sycząc i
sapiąc w sierpniowym upale lokomotywa ciągnąca bydlęce wagony, przypominająca
wielkiego nażartego boa, wtaczała się na dworzec. Wówczas ożywili się także
policjanci oraz chłopcy z gwardii hlinkowskiej. Dawali do zrozumienia
wszystkim, i to bardzo głośno i wyraźnie, że nadjeżdżający właśnie skład jest
tym pociągiem, do którego mieli wsiąść wszyscy słowaccy Żydzi z dworca.
Wszyscy chwili wstać na
raz. Jakieś dziecko, przedtem przytępione upałem, znów zaczęło płakać.
Rozejrzałem się. Ci, którzy za chwilę mieli wsiąść do pociągu sprawiali
wrażenie ospałych, bardzo zmęczonych i zupełnie nie rozumiejących tego, co się
dzieje. Policjanci uspakajali, a ludzie kolei, tacy jak ja, znajdując się po
środku tego tłumu, mieli uwiarygodniać całą sytuację.
Znów popatrzyłem na kobietę.
Wstała. Spojrzała na mnie niewidzącym spojrzeniem. Chyba mnie nie poznawała.
Spojrzała raz jeszcze na mężczyznę z ostatnim, niemal błagalnym pytaniem. On
rozwiał jej wątpliwości.
- Proszę cię, nie róbmy
teraz scen. Wszystko się jakoś ułoży.
Chwycił jej walizkę. Po
chwili dodał:
- Zawsze będziemy razem.
*
Postanowiłem im
towarzyszyć. Kiedy weszliśmy na peron przeciskając się przez ciżbę ludzi,
zauważyłem, że wagony tego pociągu nie należały do naszych kolei. Na każdym z
nich widniał napis
DEUTSCHE REISCHSBAHN
To niemieckie koleje. Koło
lokomotywy stało kilku Niemców. Poznałem ich po mundurach. Jeden z nich
ustawiał właśnie aparat fotograficzny na statywie i miał zapewne ochotę
sfotografować zajście. Pozostali przyglądali się wypełnianiu pociągu.
W tym niesamowitym ścisku wsiadanie do wagonów
wcale odbywało się szybko i sprawnie. Ci, którzy znajdowali się już wewnątrz
wagonów, pomagali tym, którzy dopiero wsiadali. Słowacka policja zachowywała
się poprawnie, ale wyraźnie ponaglała, żeby szybko wsiąść do pociągu. Ja
pomogłem wsiąść kobiecie. Wówczas zauważyłem również, że jej mąż gdzieś zniknął.
Lokomotywa znów wydała z
siebie przeciągły, głośny gwizd. Ludzie przyspieszyli wsiadanie. Po dwu
kwadransach pociąg był pełny. Słyszałem płacz dzieci, jęki i przekleństwa. W
pociągu było tak ciasno, a upał i bezlitosne tego dnia słońce wzmagało tylko
udrękę ludzi zamkniętych w pociągach. Policja słowacka nie zamykała drzwi
wagonów. Ludzie znajdujący się przy wejściu mogli, więc usiąść. Kilku Niemców
obserwowało transport i nie zgłaszało żadnych uwag. To miał być przecież
przyjazny wyjazd do pracy.
Lokomotywa drgnęła wydając
spod siebie cały zestaw kakofonicznych dźwięków. Ogromne stalowe cielsko
drgnęło po raz drugi i ruszyło do przodu. Znów spojrzałem na kobietę.
Zapragnąłem towarzyszyć jej do końca, ponieważ jej maż gdzieś zniknął. Ona
stała przy otwartych drzwiach wagonu. Po chwili spojrzała na mnie. Mimo
wszystko czułem się szczęśliwy, bo ona spojrzała po raz pierwszy tylko na mnie.
Pociąg poruszał się wolno, ale ja chcąc dotrzymać mu kroku, musiałem przejść do
wolniutkiego truchciku. Pęd powietrza rozwiewał jej włosy. Kobieta wyciągnęła z
kieszeni żorżetowej marynarki jakąś kartkę papieru i podała mi ją.
- To dla Pana –
powiedziała głośno.
Chwyciłem ów kawałek
papieru. Natychmiast spostrzegłem, że to zdjęcie. Tę fotografię przechowuję do
dzisiaj. To jedyny ślad, że ta kobieta w ogóle istniała. To jedyny dowód, który
przywraca tę kobietę z morza niepamięci. Przechowywałem to zdjęcie przez lata,
od dnia, kiedy mi go dała. Ów dzień był zarazem ostatnim dniem, w którym
widziałem tę kobietę żywą. Teraz, po latach to zdjęcie wyblakło, ale rysy
kobiety stały się jeszcze bardziej ostrzejsze, bardziej wyraziste, jak gdyby
dopominały się o pamięć.
*
Przez kilka następnych
miesięcy rozsypywałem się na setki części i składałem na powrót w
przedstawiciela gatunku homo sapiens.
Praca na kolei sprawiała mi olbrzymi ból. Odprawiliśmy wiele pociągów, takich
jak ten z sierpnia 1942 roku. Nie wytrzymałem tego. Na moją prośbę przeniesiono
mnie do kasy. Miałem odtąd sprzedawać bilety.
Nie dałem za wygraną.
Pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu przeznaczenia tych pociągów. W
końcu po długich staraniach, dziesiątkach wypitych butelek wódki dowiedziałem
się tego od dyżurnych ruchu. Wszystkie pociągi z Żydami jechały do dwu miejsc:
stacja Treblinka oraz Auschwitz. Z początku nie miałem pewności, co to za
miejsca, ale ludzka zdolność do plotkowania nie ma granic. W 1944 kiedy dwaj
słowaccy Żydzi Rudolf Vrba i Alfred Wetzler, uciekli z obozu Auschwitz i
powiadomili nuncjusza apostolskiego w Bratysławie o zbrodniach tam
popełnianych. Dopiero wówczas opinia publiczna w naszym kraju mogła naprawdę
dowiedzieć się o tych potwornościach. W tym samym, 1944 roku, wybuchło słowackie
powstanie przeciwko Niemcom. Ja nie walczyłem. Bo w gruncie rzeczy jestem
tchórzem. Przesiedziałem resztę okupacji na stacji sprzedając bilety. Robiłem
to profesjonalnie i nikogo nie pytałem o poglądy, ani o polityczne sympatie.
Po wojnie, kiedy odrodziła
się Czechosłowacja, a nas znów nikt nie pytał o zdanie, zrodziła się we mnie
ogromna chęć opowiedzenia moich przeżyć przy transportach. Chciałem się wygadać
komukolwiek. Nikt jednak nie chciał mnie słuchać. W końcu narodziła się we mnie
nadzieja, że spotkam tego mężczyznę i zadam mu kilka pytań. Mimo to, gdzieś na
dnie mojej duszy tkwiła obawa, że już nigdy nie będzie mi dane spotkać tego
mężczyznę raz jeszcze. Od 1948 roku znów wróciłem na pociągi. Znów byłem
konduktorem i znów posprawdzałem bilety. Brałem udział w życiu naszej nowej
ojczyzny. Pod zamkiem bratysławskim powiewała znów flaga czechosłowacka, ( choć
równie często można było spotkać czerwoną – radziecką), a ja znów w
zapamiętaniu krzyczałem:
- Niech żyje przyjaźń
międzynarodowa! Niech żyje towarzysz Stalin!
Zapisałem się nawet do
partii, bo przecież warto być w samym centrum wydarzeń, a nie tkwić z boku,
czekając na rozwój wypadków, które i tak wciągnęłyby mnie do środka kotła
historii.
*
W maju 1951 roku jechałem
jak codziennie tą samą trasą sprawdzając bilety. I znów zobaczyłem tego
mężczyznę. To był wstrząs. Siedział w towarzystwie innej kobiety, niewysokiej i
piegatej blondyneczki oraz kilkuletniego chłopca. Wyglądali na rodzinę. Stałem
jak skamieniały nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Z zamyślenie i szoku wyrwał
mnie dopiero opryskliwy głos mężczyzny:
- Co się Pan tak gapi?
Proszę nam oddać bilety!
- Tak, tak, bardzo
przepraszam – wyjąkałem coś w tym stylu.
Następnego dnia poszedłem
po zwolnienie lekarskie. Jako przyczynę choroby podałem: ogólne wyczerpanie
nerwowe. Jako partyjny, natychmiast otrzymałem to zwolnienie. Przez kilka
następnych dnie naprawdę nie wiedziałem, co mam robić. Stare zdjęcie, na którym
ten sam mężczyzna był w towarzystwie kobiety, zdradzonej i najprawdopodobniej
zamordowanej, wgryzało się coraz głębiej w moje serce, sącząc powoli jad
nienawiści. Zdjęcie, na którym widziałem kobietę, która pokochałem największą
miłością w moim nędznym życiu, było jak niezagojona rana, do której ktoś, co
rusz dosypywał soli.
Doszedłem do wniosku, że
ta kobieta po prostu mnie wybrała. Oddając mi to zdjęcie na dworcu w sierpniu
1942 roku obciążyła mnie obowiązkiem pamięci. W jej geście, na pozór prostym i
nic nieznaczącym tkwiła zapowiedź kary, którą musiał ponieść ten, który zdradził.
Po kilku dniach uznałem, że Bóg wybrał mnie na swojego dobosza. Miałem wygrywać
na bębnie sumienia tego mężczyzny takt do nawrócenia. Zrobiłem to, co każdy
przyzwoity człowiek zrobiłby na moim miejscu.
*
21 czerwca 1951,
Bratysława
Z akt milicji – wyciąg:
Postępowanie
przeciw Mikulašowi Novotnemu, kolejarzowi. Oskarża się pana Novotnego, że 16
czerwca 1951 roku, zaatakował w pociągu nożem towarzysza redaktora Vojtecha
Hovanca, zadając mu rzeczonym narzędziem 10 ciosów. Powstrzymali go
pasażerowie. Towarzysz Hovanec na oczach żony oraz małoletniego syna poniósł
śmierć.
Przesłuchano
oskarżonego na komendzie milicji w Bratysławie. Oskarżony utrzymuje, że musiał
ukarać towarzysza Novotnego za zdradę, której jakoby zmarły miał się dopuścić.
Nie chciał jednocześnie wyjaśnić, na czym miałaby polegać ta zdrada.
Wnioskujemy
o osadzenie oskarżonego w areszcie śledczym oraz o objęcie go obserwacją
psychiatryczną, mający za zadanie wykazać, czy oskarżony był poczytalny w
chwili popełniania czynu.
Starszy
protokolant
David Schuster
Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń