Przez długie lata ignorowałem ekranizację „Gry o Tron”
według G.R.R. Martina, ponieważ nie uważałem fantasy za poważnego gatunku, który
wyraźnie mi nie leży ani jako czytelnikowi ani jako autorowi powieści
historycznych i sensacyjnych. Zawsze uważałem, że literatura pop powinna przynajmniej
w minimalnym stopniu trzymać się rzeczywistości jaką znamy. Do tego dochodzi ciężka,
niejednolita narracja autora w powieści, nie utrzymująca jedności czasu,
miejsca i akcji. W istocie trzeba nam powiedzieć, że jego nazwisko – dzięki ekranizacji
HBO – stał się kultowe i stawiane obok Ursuli Le Guin, czy samego J.R.R
Tolkiena. Przyznaję się też – oczywiście, że zazdroszczę Martinowi sukcesu jego
powieści. Byłbym nienormalny, gdybym nie zazdrościł. I przy okazji chciałem powiedzieć,
że strasznie ciężko jest się przebić z języka niszowego, jakim jest język
polski. Ja czekałem na to przez lat 15. Apeluję do Instytutu Książki o zwrócenie
uwagi na powieść popularną, która stała się pełnoprawnym środkiem artykulacji
współczesności, czy historii.
W tej krótkiej recenzji nie zdołam poruszyć wszystkich
wątków, bo to niemożliwe, jednak zwrócę uwagę na kilka rozwiązań fabularnych,
które wydają się być naprawdę ciekawe. Wydaje mi się, że w przeciwieństwie do
Tolkiena u Martina jest inaczej zarysowana warstwa sterująca. U Anglika jest to
chrześcijaństwo. Natomiast Martin sprowadził religię do wymiaru fanatyków z
Septu, i zaryzykuje twierdzenie, że w tym pobrzmiewa własne zranienie Martina
do katolicyzmu jako takiego. Nie osądzam, bo nie mam prawa, ale jedna z
najbardziej strasznych scen ekranizacji to właśnie marsz pokutny królowej
Cersie Lannister. Wiemy przecież, że to jedna z najbardziej potwornych postaci
tego świata i w tej scenie jej współczujemy.
Okrucieństwo, epatowanie seksem są jednak wtórne. Istnieje
bowiem pierwowzór telewizyjnego serialu kostiumowego, który wzniósł te
płaszczyzny narracyjne na niedoścignione wyżyny. Mam na myśli inna produkcję HBO
– wciąż dostępną na platformie, a mianowicie „RZYM” w reżyserii Michaela Apteda. Przewijają się tu i ówdzie ci sami aktorzy. Serial ten ukazał się w latach
2005-2006, co w wymiarze telewizyjnym jest epoka, ale kto nie oglądał dwu serii
ukazującej Rzym tak bezpruderyjnie, jak nigdy wcześniej, niech to zrobi i wtedy
zrozumie fenomen „Gry o tron”. Jednak w tym przypadku „Gra o tron” ma wyższy
poziom okrucieństwa – tortur, pożerania przez psy, odzierania ze skóry,
ścinanych łbów….brrrr.
Serial ma kilka świetnych narracyjnie momentów, które są tak
zrobione, że mam wrażenie, że scenarzyści HBO doskonale rozumieli co to jest
suspens. Jest kilka takich scen: otrucie Joffreya na uczcie weselnej, czy
krwawe gody – szczególnie ta scena dosłownie wbiła mnie w fotel – oraz niezwykle
epicko filmowane sceny batalistyczne, szczególnie bitwa bękartów, bitwa u
czarnych wód, czy szturm na Kings Landing. Zagłada miasta ma w sobie coś z
tego, co przecież tak dobrze znamy z naszej historii.
Kilka wątków jest nierzeczywistych i idiotycznych – mam na myśli
sam koncept Innych, groteskowego przeniesienia „Nocy żywych trupów” Sergia
Romero. Romantyczność jest na poziomie kiczowatej telenoweli i mimo tych
słabości całość broni się aktorsko i narracyjnie. Najbardziej przekonała ,mnie
rola Petera Dinklage`a jako Tyriona, postać tragiczna, groteskowa, ukazująca
pragnienia bycia kochanym i wielką inteligencję. Myślę, że Dinklage stanie się
aktorem jednej roli, jak wielu aktorów z „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona.
Przy okazji powtarzam, nie ma sensu ekranizować trylogii Tolkiena raz jeszcze.
To co mamy, wystarczy.
Gra o Tron według G. R.R Martina to rozrywka na najwyższym
poziomie, wyłącznie – podkreślam – dla osób dorosłych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz