czwartek, 1 marca 2018

Recenzja: Tamte dni, tamte noce. Call me by your name Reż. Luca Guadagnino


 Czytelniku,


W Gliwicach trzaskający mróz, może minus 10, a ja zmierzam wieczorem z przyjaciółką do kina „Amok” by obejrzeć niezwykły film Luca Guadagniego „Call me by your name” pod polskim tytułem "Tamte dni, tamte noce". Proszę wybaczyć, że w tej recenzji nie odniosę się – jak każe sztuka recenzencka – do scenariusza i reżysera. Napomknę jedynie, że scenariusz napisał James Ivory na podstawie powieści Andre Acimana pod tym samym tytułem. Książki nie znam i zapewne nie będę jej już czytał, ponieważ film stał się zbyt jaskrawym i pod względem maestrii kinowej zbyt przejmującym obrazem, by niweczyć go powieścią. W tym przypadku film przejdzie do historii kina. Nie mam co do tego złudzeń. To prosty film. Prostota jest atutem.

Od razu zaznaczam, proszę nie traktować tego filmu jako ideologicznej kontynuacji „Tajemnicy Brokeback Mountain” sprzed ponad 10 lat. Tamten film Anga Lee był w gruncie rzeczy tanim romansidłem uwikłanym w ideologiczne boje. Luca Guadagnino nikomu nie dokłada, nie wali katolików maczugą, a ze swych bohaterów uwikłanych w miłość, nie czyni rycerzy tęczowej krucjaty o prawa osób nie-hetero normatywnych. To nie jest film na tak prymitywnym poziomie. Oczywiście jest to film o miłości, w tym przypadku właśnie nie-hetero normatywnej, ale ma ten film coś z klasy „Kochanków z Marony” Jarosława Iwaszkiewicza. Ale to podobieństwo jest tylko koincydencją. To pokazuje trop, czym ten film jest.

Obejrzałem ten film i po zakończeniu nie mogłem wyjść z wrażenia, jak głęboką relację udało się reżyserowie zasugerować. Początkowo film może nudzić, ale po dwudziestu minutach wchodzimy w epokę. Jest rok 1983, północne Włochy. Do domu mieszkającego we Włoszech profesora archeologii przyjeżdża amerykański doktorant. Tam poznaje siedemnastoletniego syna profesora. Pierwszą płaszczyzną kulturową jest żydowskość bohaterów. Jednak są oni luźno związani z Drzewem Dawidowym. Film pokazuje kilka tygodni z życia europejskiej inteligencji lat osiemdziesiątych wieku XX, epoki optymizmu.

Kluczem do zrozumienia tego filmu jest jego metaforyczna, cielesna dosłowność. Jest w nim przedmiot- klucz, który pozwala zrozumieć wizję, jaka przyświecała reżyserowi. To wydobyty z dna morza grecki posąg. Jak się dowiadujemy, jest to oryginał posągu kurosa – jaki stał w letnim pałacu cesarza Hadriana w Bajach (zatopionych przez morze) w II wieku po Chrystusie. Być może – tego nie wiemy – jako wzór do posągu służył kochanek cesarza słynny młody Grek, Antinous. Ale rzeźba jest okaleczona. Nie ma przedramienia. W owym ciele z brązu jest jakiś defekt. I taka jest też namiętność – Eros - bożek upajającej jednej nocy. Namiętność z defektem to sedno interpretacyjne filmu. Twarz posągu, mimo upływu lat, zachowała zachwyt i cierpienie. Idealny kształt brązowego ciała młodego mężczyzny jest kluczem do tego filmu. Gdzieś nad tym posągiem spotykają się dłonie amerykańskiego doktoranta, dorosłego i wiedzącego dużo o miłości mężczyzny i wrażliwego, dojrzałego ponad swój wiek chłopca, który o miłości wie niewiele, który jej szuka w ramionach przygodnie poznanej dziewczyny. Jednak ta relacja nie będzie mieć znaczenia. Bohaterów życie nie oszczędzi wciągając ich w relację, z której nie będzie już odwrotu.

Wątek antyczny jest widoczny w tym soundtracku:
https://www.youtube.com/watch?v=KQT32vW61eI

Jednak ja widzę w tym filmie silny wątek idealistyczny. Nie waham się także nazwać go erosem platońskim. Platon w dialogu „Uczta”, ale bardziej jeszcze w dialogu „Timaios” użył greckiego Erosa do zobrazowania jedynej wartości w ludzkim życiu, jaką jest uczucie do drugiego człowieka. Proszę, by Państwo dobrze i z dobrą wolą zrozumieli owo pojęcie. Ono nie ma znaczenia chrześcijańskiego. Platon pochwalał szaleństwo, jakim jest miłość. Bo ono zbliża dwa ciała na odległość światła świecy; w tym świetle ukazują się nam różne przedmioty, czasami ich zarysy. Światło to ubogie, dalekie odbicie światłą idei. Idealizm platoński jest zatem implementowany z dużą dozą wyczucia chwili, ale i dosłowności cielesnej, która osoby wrażliwe, ukształtowane w hetero-normatywnej chrześcijańskiej wrażliwości seksualnej może razić. Jednak to tylko powierzchowność. W głębi jest plastyczna, wizja idealnej miłości, która jest zarazem szczęściem i cierpieniem niespełnienia. Amerykański doktorant zostawi chłopca ze złamanym sercem, ale nie ma w tym niczyjej winy, takie jest po prostu życie. Trzeba się ożenić z kobietą, mieć dzieci, wybudować dom i zasadzić drzewo. 

Zachwycająca aktorsko i pod względem głębi jest scena rozmowy chłopca z ojcem, profesorem, który WIE o relacji syna z drugim mężczyzną. W tej rozmowie, niezwykle czułej, jest ukazana inna grecka miłość – agape – jaką Ojciec bezwarunkowo darzy swojego syna. Mówi do niego, że to, co zyskał tym romansem jest ulotne i prawdziwe, ale ceną będzie cierpienie, jakie może nie mieć końca. Jednak warto – mówi ojciec – bo teraz wiesz synu, co to znaczy kochać i być kochanym, dawać i obdarowywać. Ta scena wyrażona domową codziennością jest przeszywającą do szpiku kości samowiedzą. To mądrość platońskiego mędrca rozumiejącego, że dusza mająca powrócić do świata czystych idei, musi się oczyścić w cierpieniu. 

„Call me by your name” ma znów idiotyczny polski tytuł „Tamte dni, tamte noce” jak z taniego przeboju disco polo -  jest wnikliwą psychologiczną wiwisekcją współczesności, kunsztowną w formie i treści. Pod tym płaszczem współczesności kryje się Antyk i platońska wizja miłości-samowiedzy. To niezwykle kunsztowna gra aktorska, wymagająca zwłaszcza od młodego Timothy`ego Chalameta niebywałej dojrzałości artystycznej. To jest rola na Oscara.

Film należy rozumieć jako opowieść o miłości niespełnionej, odartej ze złudzeń, płynącej wolno w rytm włoskiej prowincji, w smakowaniu moreli, w grze słów (świetna lingwistyczna potyczka o arabski źródłosłów włoskiej moreli „apriccose”), w rytm muzyki lat osiemdziesiątych płynącej z syntezatorów, gdzieś między cudownie opadającymi do morza winnicami i ogrodami Cinque Terre, gdzie mimo upału trudnego do wytrzymania, noc idzie przez dzień i nie zatrzyma tej nocy nawet odblask księżyca na twarzy greckiego posągu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

#strefainteresów #zoneofinterest Recenzja, Strefa Interesów, reż. J. Glazer, Gutek-Film 2024

Film Jonathana Glazera "Stefa Interesów" brytyjsko-niemiecko-polsko koprodukcja nagrodzona w tym roku dwoma Oscarami przez ameryka...