środa, 7 sierpnia 2024

#recenzja: Derek Scally, Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem, tłum. Agnieszka Sobolewska, Wołowiec 2024, ss. 428

 



Mogłoby się wydawać, że w Polsce książka irlandzkiego dziennikarza, pracownika i korespondenta The Irish Times z Berlina, Dereka Scylly`ego odniesie sukces. Dlaczego? Bo jest to książka, która powinna być niesiona na dużej fali niechęci do Kościoła Katolickiego. Postanowiłem przeczytać ją dogłębnie i podzielić się z Państwem moją recenzją. 

Derek Scally jest bez wątpienia kompetentny w tym, że pisze o Irlandii. Raz, że pochodzi z tego kraju, a dwa jest doświadczonym dziennikarzem, któremu nie obcy powinien być warsztat reportażysty. Mnie uczono, że reportaż jest sztuką niezwykle trudną, ponieważ trzeba pokazać rzeczywistość taką jaką jest, a nie taką jaką chcielibyśmy, żeby była. Oczywiście pod względem warsztatu autor trzyma się w książce tylko faktów, pokazuje ludzi, zdarzenia, często bardzo bulwersujące, sympatię czytelników - ponieważ trudno pozostać obojętnym na opisywane przykłady barbarzyństwa ludzi kościoła względem dzieci, czy też maltretowanych kobiet tzw. magdalenek (zmuszanych do pracy w pralniach dziewcząt), ale - ze smutkiem to piszę - w ostatecznym rachunku autor przegrywa. Dlaczego? Oczywiście muszę to wyjaśnić. 

Drugą ważną cechą reportażu jest brak zaangażowania emocjonalnego i oceny. Uważacie Państwo, że tak nie da się napisać reportażu? Naprawdę to możliwe. Jest wiele przykładów, że można tak napisać. Ale to bardzo trudne. Derek Scully ma dość dobre pióro, potoczyste, poszczególne rozdziały spinają się w ostatnich akapitach, które przywołują jakąś scenę z pierwszego akapitu - scenki poszczególnego rozdziału. Problemem jest nie to, o czym Scally pisze, ale jak pisze. Otóż irlandzki dziennikarz nie potrafi oddzielić komentarza od opisywanego wydarzenia, jest emocjonalny - co z jednej strony jest zrozumiałe - ale osłabia to wszystkie opisywane przez niego wydarzenia. Zależy mu bardzo na jak najszybszym upadku kościoła. Ma się wrażenie czytając jego książkę, że kościół w Irlandii już upadł, nie ma go, nie istnieje. Tymczasem w jednym z rozdziałów autor opowiada, jak spotyka na szlaku do irlandzkiego sanktuarium - kamieni mszalnych - zwykłą irlandzką rodzinę. Oczywiście, pokpiwa sobie z ich wiary. Tak się nie pisze reportażu, ale zaangażowaną agitkę. Zupełnie mnie rozbawiło, jak w książce robi wtręt, że odwiedził Polskę i że wybuchnął śmiechem na dźwięk słów "katolicki intelektualista". Bo w jego przekonaniu katolik to prostak. Intelektualista musi być antyreligijny. Tymczasem w Polsce zupełnie inne warunki ukształtowały kościół katolicki i choć ja sam jestem głęboko krytyczny wobec hierarchów polskiego kościoła, stanowczo uważam, że pogłoski o śmierci kościoła są przedwczesne. Ta irlandzka rodzina jest tego dowodem. Scully nie rozumie - ponieważ jego jawna niechęć do kościoła - zrozumiała, została nałożona na to, że od dwudziestu lat mieszka w Berlinie. Świeckość Niemiec, w której autor jest na co dzień zanurzony, rzuca się w oczy tekstu, gdy autor próbuje opisywać sytuację Irlandczyków i ich kościoła niemieckimi pojęciami filozoficznymi. A te w moim przekonaniu są błędne, gdy chodzi o kontekst. 

Książka została skomponowana tak, że pierwsza część to próba zmierzenia się z historią irlandzkiego kościoła. Oczywiście krytycznie. Autor podpiera się na trzech historykach mających krytyczne stanowisko. W przekonaniu autora ustawy przeciwko katolikom nie były dziełem rządu w Londynie, ale parlamentu w Dublinie, więc były dziełem Irlandczyków (tak jakby ktoś w Dublinie w XVII lub XVIII wieku coś mógł zrobić sam, bez wiedzy Londynu). Dla autora irlandzkie powstania przeciwko Anglikom są "przemocą i wylewaniem krwi", a zatem Irlandczycy robili to samo co na przykład Cromwell zrobił im. Nie dość, że w tej części rozprawiającej się z historią irlandzkiego chrześcijaństwa kościół od początku jest chciwy, zły, to jeszcze nie ma akapitu w tej książce o potato hunger - czyli głodzie z lat 1848-1850, który zabił jedną czwartą  mieszkańców Irlandii lub zmusił do emigracji. W jednym autor ma rację, kiedy pisze, że czuje się w Irlandii obco. Mam jako czytelnik wrażenie, że autor może być nienawidzącym samego siebie Irlandczykiem - self hating Irishman rozumianym jako metafora oikofobii, nienawidzącym historii swojego kraju, tożsamości i irlandzkiej duszy. Może to, co piszę jest na wyrost, ale to najsłabsza warstwa tej książki. 

Książka jest ciekawa poznawczo. Pokazuje historię uwikłania jednego księdza, jednego arcybiskupa, wymienia z nazwiska z dziesięciu pedofili w sutannach, pokazuje tragedie "magdalenek", czyli kobiet zmuszanych do niewolniczej pracy w katolickich ośrodkach, po czym w ostatniej części snuje dywagacje, co zostanie z kościoła w Irlandii, kiedy upadnie, kiedy ostatni ksiądz zniknie z krajobrazu wyspy. Nie zniknie. Scally nie potrafi już zobaczyć pierwiastka metafizycznego, który jest w kościele i dla którego irlandzka rodzina po tych wszystkich skandalach idzie na pielgrzymkę na kamienie mszalne z mozołem, z trudem, wierząc.  

Można przeczytać. 
Moja ocena 5 na 10. 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Słówko o ruskim Potopie w kontekście mojej nowej powieści.

Szanowni Państwo,  Poznają Państwo zapewne - to zdjęcie pierwsze to oczywiście wspaniały aktor Władysław Hańcza w scenie z Potopu, gdy książ...