Wracając wczoraj z Warszawy miałem kilka godzin żeby rozprawić się z książką ukraińskiego historyka Serhija Plokhy wydaną w roku 2022 przez Znak w tłumaczeniu Franciszka Skrzepy. Na początku recenzji musimy sobie zdać sprawę, do kogo adresowana jest ta książka. Jej tytuł bowiem bynajmniej nie jest w języku ukraińskim. To po prostu "The gates of Europe: A history of Ukraine" i jest to książka napisana przez historyka ukraińskiego dla amerykańskiego i generalnie zachodniego odbiorcy, który do 2022 lub generalnie do rewolucji z roku 2014, która poprzedziła pierwszą inwazję Rosji na Ukrainę niewiele o Ukrainie wiedział. Takie, prawidłowe rozumienie, po co książka została napisana umożliwia odczytanie jej prawidłowego kontekstu. O tym, z jakich instrumentów narracyjnych ta książka jest zbudowana szerzej w recenzji.
Nie rozumiem związku pierwszych rozdziałów z Ukrainą. Co ma wspólnego scytyjski step w starożytności, lub historia greckich kolonii na Krymie. To zdecydowana przesada, by traktować to jako historię starożytna Ukrainy. Jeśli we wszystkich syntezach historii Polski, które znam mało kto pisze o historii starożytnej ziem polskich i nikt nie traktuje ich w kategoriach etnicznych. Zresztą o przymiotniku "etniczny" jeszcze się wypowiem w kontekście tego, jak ukraiński historyk sobie poczyna.
Autor zaczyna pisać o Rusi Kijowskiej dopiero kilkadziesiąt stron później, którą można i trzeba uznać za pierwsze państwo chrześcijańskie o dynastii bez wątpienia normańskiej, która zaczęła historię państwowości wschodnich Słowian. Chrzest Włodzimierza Wielkiego w 981 roku jest cezurą podobną do naszego roku 966. Jednak Plokhy nie uważa Rusi Kijowskiej za początek Ukrainy. Dla niego i chyba można się z tym zgodzić to jest początek wszystkiego, co państwowe u wschodnich Słowian. Gdyby nie pewne wydarzenie, dziś istniałoby na wschód od Polski tylko jedno państwo, ze stalicą w Kijowie właśnie. Co się stało? Zmiana w historii jest tutaj bezdyskusyjna - 6 grudnia 1240 kończy się żywot Rusi Kijowskiej. Mongołowie krwawo mordując całe miasto zmienili bieg historii. Tak jak zdobycie Bagdadu przez dzikusów Hulagu w roku 1258 sprawiło, że świat islamu zatrzymał się w rozwoju cywilizacji tak zniszczenie Kijowa jest cezurą, w której w tej przestrzeni na wschód od Polski zaczną się procesy państwotwórcze dotyczące kilku organizmów państwowych. Tutaj zgoda. Autor widzi początek Ukrainy w księstwie halicko-włodzimierskim księcia Daniela z wieku XIV. Przy okazji autor poczynił sobie uwagę następującej treści na stronie 87 - książę Daniel rezydował w Chełmie (położonym w granicach dzisiejszej Polski). Z kontekstu logiczno-semantycznego tych zdań wnioskuję, że ukraiński historyk uważa, że Chełm jest ...ukraiński i jest na terenie dzisiejszej Polski. Dziwne, prawda? Ale takich smaczków jest więcej.
Uwiera Serhija Plokhy to, że w czasie Unii Lubelskiej zignorowano sprawę ruską - gens ruthenus nie został uznany za pełnoprawny naród polityczny. Z tym też można i wypada się zgodzić. Jednak dalej są niekonsekwencje. Na stronie 122 autor umniejsza zupełnie rolę pierwszej bitwy chocimskiej 1621 roku i stwierdza, że Rzeczpospolita poniosła tam porażkę. Umniejsza rolę współpracy hetmana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego z Polakami. Ale to jeszcze nic. Dla ukraińskiego historyka nie istnieje temat masakry polskich jeńców pod BATOHEM, bo niby z jakiej racji miałby być? Chmielnicki w jego narracji jest początkowo zaskoczony skalą sukcesu, ale ukraiński historyk zasadniczo nie zatrzymuje się na konsekwencjach układu w Perejasławiu, gdzie Chmielnicki oddał Ukrainę Rosji. Argumentuje na stronie 150, że car Aleksy dał Kozakom prawdziwą wolność. Negatywnie natomiast opisuje hetmana Wyhowskiego, który dążył do unii w Polską. Muszę przyznać, że niektóre wywody historyka są zabawne. Na przykład dokument prawny znany jako "konstytucja Filipa Orlika, często jest uważany za pierwsza konstytucje Ukrainy, [przyjętą, co wielu podkreśla z dumą na długo przed konstytucją Stanów Zjednoczonych" - s.176. Nie wiem, kim wybitnym jest Filip Orlik, ale przypomnę, że jeśli już szukamy wzorcowego dokumentu konstytucyjnego przed rokiem 1787, to ja znam dwa. Pierwszy to konstytucja republiki korsykańskiej z roku 1769 i konstytucja Nihil Novi z Radomia z roku 1506 i ta druga weszła w życia i regulowała relacje między władzami państwa polsko-litewskiego do rozbiorów. I to jest clou tej narracji. Plokhy jest nacechowany głęboką niechęcią do Polski, co jest charakterystyczne dla środowiska Ukraińców wywodzących się z diaspory amerykańskiej i kanadyjskiej. Mnóstwo jest w tej książce takich czułych słówek, które podkreślają jak bardzo Ukraińcom było w Polsce źle - a to było źle chłopom, a to księżom bardzo źle. Oczywiście, w Rosji było lepiej. Poza tym gdy piszemy o wiekach XVII i XVIII w moim przekonaniu nie istniała identyfikacja narodowa ukraińska tak samo jak nie istniała polska identyfikacja narodowa, ponieważ w tym czasie tylko szlachta uważała się za naród. Reszta społeczeństwa była zeń wykluczona. Nie wiem, co sądzić, gdy pisze Plokhy na stornie 182, że "na zachodzie władca rosyjski zatrzymał pochód Kościoła Katolickiego na linii Dniepru i zaczął go spychać na zachód". To brzmi jak wojna światów, w stylu Huntingtona. To dowód na to, że myślenie antypolskie i antykatolickie jest częścią myślenia tego autora, jak gdyby kościół grecko-katolicki nie był dziś częścią narodowej tożsamości Ukrainy, a przecież powstał w tak nielubianej przez niego Unii Brzeskiej. Na stronie 195 autor nie sprzeciwia się zasadniczo twierdzeniu, że rozbiory Polski to zasadniczo "zjednoczenie ziem ruskich", choć zdaje sobie sprawę, że to kalka historyków sowieckich. Często w odniesieniu do XVII i XVII wieku używa on słów "etniczny Ukrainiec" jak na przykład carski minister Bezborodko, albo "etniczny Polak" w odróżnieniu od "spolonizowanego katolika". Czym są te nacjonalistyczne supozycje logiczne w odniesieniu do czasu, kiedy nacjonalizm nie istniał? Zupełnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że przed 1848 rokiem istniał polski nacjonalizm na stornie 215. Rok 1848 nie odegrał żadnej istotnej roli w historii Polski. Podobnie w roku 1863 istnieli dla Serhyia Plokhy "polscy nacjonaliści", choć wytężając całą moją wiedzę i pamięć na sztandarze powstania styczniowego była orzeł, pogoń i święty Michał Archanioł. Czy nie tak? Powstanie styczniowe jak mało które próbowało naprawić historyczny błąd Unii Lubelskiej i próbowało wyjść do Ukraińców. Poświęciłem temu jeden z tekstów naukowych. Otóż w maju 1863 grupa studentów Uniwersytetu Kijowskiego - Polaków i szlachty pojechała na wieś ukraińską ze złotą hramotą, czyli odezwą rządu narodowego i została zmasakrowana widłami, cepami, siekierami i piłami do drewna. Tego epizodu ukraiński historyk nie zna, bo nie zna historii powstania styczniowego. Andriej Potiebnia, Ukrainiec który porzucił armię carską i walczył w szeregach powstania zginął pod Skałką.. Jego pan autor też nie zna, a powinien.
W moim przekonaniu autor bagatelizuje wpływ jaki na świadomość ukraińską miała OUN i Stepan Bandera. Pisze o nim, ale oszczędnie, i widać po przemilczeniach, jak śliski to jest dla autora temat. Nie dziwie się. Na stronie 347 pojawia się jedno zdanie, cytuję "Polska ludność Wołynia padła ofiarą ataku ukraińskich nacjonalistów". Koniec cytatu. To skandalicznie mało jak na rozdział "Hitlerowski lebensraum". Za to w rozdziale "Zwycięzcy" na stronie 353 znajduje się stwierdzenie, że to pojawienie się sowieckich oddziałów partyzanckich wywołało konflikt polsko-ukraiński po Stalingradzie. Sowieci mieli otrzymać pomoc od polskich osadników i w rezultacie "wybuchły walki". Pada zdanie, że "większość ofiar czystek etnicznych stanowili Polacy". Ukraiński historyk stwierdza, że Polacy zabili od 15 do 30 tys. Ukraińców, a polskie ofiary od 60 do 90 tys. Przeniesienie rzezi wołyńskiej do rozdziału o Sowietach jest manipulacją, bo zaciera obraz zbrodni ukraińskiej, która była wypisz wymaluj przeniesieniem hitlerowskiej idei czystej rasy na grunt ukraiński.
U dołu tej strony redakcja Znaku, która jak widać, też nie mogła tego znieść zamieściła ogromny przypis do ustaleń profesora Grzegorza Motyki, najwybitniejszego znawcy problematyki wołyńskiej. Plokhy stwarza wrażenie, że czystki były wzajemne i obie strony ponoszą za to odpowiedzialność. Przykro mi, ale prawda jest inna.
To ukraińscy nacjonaliści - Melnyk i jego ludzie, za wiedzą Bandery o czym informowała go w Sachsenhausen żona - zaplanował i przeprowadził ludobójstwo, które można porównać do tego, co z Serbami zrobili ustasze w Chorwacji i Hutu na Tutsich w roku 1994. Tylko w tych trzech przypadkach w historii wieku XX ludobójstwa dokonano siekierami, tasakami, piłami do drewna, młotami, w bezpośredniej obecności ofiar i katów, którzy czerpali z tego przyjemność. Nikt i nic nie zmyje tego z banderowsko-melnykowskiej historii UPA.
Ta książka zmęczyła mnie bardzo, ale jej lektura jest dla polskich czytelniczek i czytelników ożywcza - ukazuje bowiem jak ukraiński, pracujący w USA historyk, widzi historię Ukrainy. Z wieloma tezami tej książki można się nie zgadzać, można i trzeba z nim polemizować, spierać się uczciwie i na fakty.
I na koniec tej recenzji jedno oświadczenie: wspieram i zawsze będę wspierać walkę demokratycznej Ukrainy z faszystowską, putinowską Rosją. Ale jako Polak mam nadzieję, że przyjdzie dzień w którym Ukraińcy i Ukrainki, a wierzę, że są w większości dobrymi ludźmi dziś, zapłaczą na ponad stu tysiącami Polaków wymordowanych w ludobójstwie na Wołyniu dokonanymi przez UPA. Nie możemy w naszych relacjach uciec od tego tematu. Ukraina może mieć nowych bohaterów narodowych na następne setki lat - chłopaków z Mariupola, lotników, żołnierzy i żołnierki ukraińskie walcząca o wolność z armią rosyjską, polskich ochotników którzy oddali życie za wolną Ukrainę w tej wojnie i kiedyś potępią Banderę i jego ludobójczą ideologię. Wierzę, że doczekam tego dnia. Pojednanie się narodów jest trudne, ale droga doń nigdy nie wiedzie przez przemilczanie.
Jeśli nawet w czasie wojny i po tym wszystkim co od nas dostali nie potrafią okazać odrobiny wdzięczności, gardzą nami, nie dopuszczają do ekshumacji ofiar na Wołyniu, a Zełenski mówi w ONZ, że jesteśmy pomocnikami Rosji, to nie ma co oczekiwać, że w lepszych czasach będzie inaczej i coś się zmieni na lepsze. Będzie jeszcze gorzej. I obyśmy jeszcze na własnej skórze nie doświadczyli tego co Polacy 80 lat temu na Wołyniu. :(
OdpowiedzUsuń