środa, 28 lutego 2018

Ian Kershaw, Fuhrer. Walka do ostatniej kropli krwi, wyd. ZNAK, Kraków 2012




Profesora Iana Kershawa nie trzeba przedstawiać. To jeden z najwybitniejszych współczesnych znawców III Rzeszy, autor wielokrotnie nagradzanej biografii Hitlera (wyd. Rebis - t.1-3) oraz skróconej wersji tejże (New York 2012). Krakowski ZNAK wydał bez mała trzy lata temu książkę "The End. The difence and deconstruction of Hitler`s Germany 1944-1945", którą wydano pod zmienionym polskim tytułem, trochę mylącym czytelnika. Nie jest to w żadnym razie opowieść o Hitlerze (choć jest on obecny jako twórca reżymu), ale o upadku III Rzeszy, a ściślej o społecznych implikacjach tegoż upadku, o niemieckim społeczeństwie na godzinę przed ostateczną katastrofą. Owo społeczeństwo jawi się jako zdyscyplinowana i w ogromnej masie lojalna wobec Hitlera masa. Przypadki oporu, zajadle tępione z donosicielstwem włącznie.

Narracja Kershawa jest fascynującym przykładem łączenia perspektywy mikro i makro-historycznej. Ukazuje upadek III Rzeszy nie tylko z perspektywy załamywania się frontu zachodniego i wschodniego, ale wydobywa cały szereg ludzkich zachowań, których analiza pozwala czytelnikowi zrozumieć odpowiedź na pytanie, dlaczego Niemcy walczyli do końca, bezwzględnie wierni swojemu wodzowi, przy bierności ogromnej części społeczeństwa? Odpowiedź na to pytanie zajmuje profesorowi Kershawowi 9 rozdziałów i ponad pięćset kart książki.

Kershaw umiejętnie łączy ogromną wiedzę z intuicją badawczą wysokiej próby. Kompetentnie opisuje zaplecze frontu; opowieść o końcu trzeciej Rzeszy jest także summą upadku jej gospodarki. Bezwzględność reżymu w jakiejś mierze była pochodną samospełniającej się przepowiedni; że słabsi muszą zginąć, by ustąpić miejsca silniejszym. W narracji Kershawa ważny jest kontekst dzikiego fanatyzmu nakazujący powiesić szesnastoletniego chłopca chcącego wywiesić białą flagę na dwie godziny przed przybyciem do Akwizgranu Amerykanów. Ten fanatyzm jest drugą stroną bierności Berlińczyków, którzy zrezygnowani chodzili do pracy w coraz bardziej zrujnowanym Berlinie na początku 1945 roku.

Adolf Hitler ponoć powiedział w 1933 roku - dajcie mi władzę na 10 lat i nie poznacie Niemiec. Faktycznie po dwunastu latach jego rządów Niemcy są nie do poznania. To ruiny. Jednak wpływ wodza, propagandy Goebbelsa, który stał się w ostatnich miesiącach faktycznym kierownikiem walki "do ostatniej kropli krwi" nie tłumaczy fenomenu lojalności wobec dyktatora. Kershaw tłumaczy to po części strachem przed tymi, którzy nadchodzą. Potworności, jakie żołnierze Armii Czerwonej  dopuszczają się po wejściu na tereny niemieckie wobec kobiet i dziewcząt, dodawały skuteczności tej propagandzie. Istotne, że Kershaw dostrzegł także i to, że upadający reżym zawsze ma skłonność do coraz większego radykalizmu. Wystarczy dziś popatrzeć na reżym Assada w Syrii, by pojąć, że Kershaw miał rację. Brytyjski historyk wydobył zatem uniwersalny mechanizm władzy autorytarnej, idący trochę naprzeciw nie mniej znakomitej, choć dotyczącej innej epoki powieści-eseju "Szachinszach" Kapuścińskiego.

Radykalizm ostatnich miesięcy III Rzeszy przełożył się także na dramatyczny wzrost liczby ofiar wojny. Śmierć żołnierzy, cywilów w bombardowanych niemieckich miastach oraz straszliwe żniwo marszów śmierci organizowanych dla więźniów obozów koncentracyjnych, stanowiło upiorne dopełnienie implozji reżymu oraz jego całkowitego unicestwienia w marcu i kwietniu 1945 roku. Partia nazistowska była w tym czasie powszechnie znienawidzona, ale to kolejny paradoks Niemiec 1945 roku: nikt nie śmiał wystąpić otwarcie przeciw tej władzy. Osobowość Hitlera jako wodza miała na to wielki wpływ.

Książka Iana Kershawa jest swoistym dopełnieniem wielkiego wkładu tego historyka w dzieło opisania III Rzeszy przez pryzmat postaci Hitlera. Jest jednak inna: ujmuje epickość tego upadku oraz jego jednostkowy, wydobyty skrzętnie ze źródeł wymiar. To powieść o Niemcach w przededniu roku zerowego. Polecam wszystkim lubiącym historię, ale zaznaczam, że książka Kershawa powinna być obowiązkową lekturą na studiach historycznych XX wieku. To dopełnienie tematu. Ostatnia kropka nad "i". Mistrzowska lekcja historii w swym klasycznym kształcie narracyjnym i znakomitym wykorzystaniu źródeł. Przede wszystkim lektura tej książki odziera Niemcy z mitu społeczeństwa rządzonego wbrew sobie przez nazistów.

sobota, 24 lutego 2018

Mungo Melvin, Manstein. Najlepszy generał Hitlera, tłum. Łukasz Witczak, wyd. Bukowy Las, Wrocław 2011




Czytelniku,

Erich Von Manstein jest doskonale znany historykom drugiej wojny światowej. Jednak dopiero kilkadziesiąt lat po zakończeniu konfliktu i ponad czterdzieści lat od jego śmierci w Polsce ukazała się całościowa biografia niemieckiego feldmarszałka. Po raz kolejny mamy do czynienia z dziełem brytyjskiego historyka i sądzę, że nie jest to dzieło przypadku. W zasadzie większość najbardziej poczytnych historyków to Brytyjczycy i Amerykanie. Świadczy to o oczywistej klasie, z jaką wykłada się historię na amerykańskich i brytyjskich uniwersytetach. Być może stanowić to będzie dodatkową reklamę dla moich uczniów IB, by studiować historię właśnie tam. Mamy do czynienia z biografią wojskowego i warto zadać pytanie, z jakich składników pisarskich Mungo Melvin skonstruował swoją narrację? Jakich użył zabiegów warsztatowych, by uczynić swoją książkę interesującą dla przeciętnie obytego w akademickich arkanach historii czytelnika?

Mungo Melvin lubi swojego bohatera. Pisze na końcu książki, że my możemy się jeszcze od Mansteina jeszcze dużo nauczyć. Ceni go jako żołnierza na takiej samej zasadzie jak dziś historycy US Army cenią i poważają generała Roberta Lee, choć w wojnie domowej dowodził on armią Południa. Czy można postawić autorowi z tego tytułu zarzut? Wszak Von Manstein był odpowiedzialny w sposób nie budzący wątpliwości za masakry na Żydach na Krymie w roku 1942, gdy jego 11. Armia zmagała się z armią sowiecką w walkach o Półwysep i miasto Sewastopol. Melvin w sposób klarowny odnosząc się do źródeł, ale też korzystając z obfitego materiału procesowego nie wchodzi w polemikę z oskarżeniem, jakie spowodowało, że Manstein za zbrodnie podległych sobie jednostek trafił na 8 lat więzienia po wojnie.

Mansteina trzeba ocenić w kliku płaszczyznach. W wymiarze politycznym zawiódł dzisiejsze Niemcy. Jego słynne zdanie, jakie skierował do łącznika między niemieckimi feldmarszałkami oraz grupą hrabiego Stauffenberga, że pruscy feldmarszałkowie nie spiskują, było wyrazem tego, jak Manstein został wychowany. Był oczywiście tworem pruskiej szkoły oficerskiej, a szlify zdobywał w armii Kajzera i w okopach Pierwszej Wojny Światowej. W jego pojęciu lojalności nie mieścił się bunt. Być może zachował się kunktatorsko odmawiając Steuffenbergowi. Melvin zdaje sobie z tego sprawę. Dlatego feldmarszałek nie ma ulic ani placów jak Stauffenberg, czy Von Tresckow. Zapytajcie jednak oficerów Bundeswehry, co sądzą o nim dzisiaj. Jestem przekonany, że odpowiedź ta może być dla wielu zaskoczeniem. Melvin zadał im to pytanie. Odpowiedź możecie znaleźć na kartach książki.

W wymiarze historycznym Manstein miał to szczęście, że Hitler go nienawidził z powodu jego wojennego mistrzostwa. Sam Hitler, jak wiemy dzisiaj, był raczej kompletnym dyletantem. Stalin uczył się na przykład od swoich marszałków, a Hitler nie. Dziś bez wątpienia wiemy, że Manstein przewyższał o klasę wszystkich niemieckich dowódców polowych, i był lepszym planistą, znakomicie reagującym na kryzys na froncie, sięgającym po nietuzinkowe środki, nawet od Bernarda Montgomery`ego. Od brytyjskiego marszałka różniło go także to, że potrafił maskować swoje ego. To właśnie Manstein jest autorem „cięcia sierpem”, zaskakującej i bardzo ryzykownej kampanii armii niemieckiej przeciwko zachodnim aliantom w roku 1940. Pomysł, by przejść przez Ardeny i skierować się na północ w stronę kanału La Manche bez zatrzymywania się, wywrócił wszelkie plany sztabowców francuskich, których ukształtowała Pierwsza Wojna. To Manstein zalazł za skórę Rosjanom nie tylko zdobywając Sewastopol, ale i gromiąc Armię Czerwoną w rejonie Charkowa i Doniecka (sic!) w marcu 1943 roku, już po stalingradzkiej klęsce. A był to majstersztyk strategii; Manstein pozwolił Rosjanom wejść bardzo głęboko w niemieckie linie miażdżąc ich z flanki. Manstein jak nikt inny potrafił zadawać Sowietom ciężkie klęski, mimo że był od nich słabszy. Jaką wymowę ma bitwa z marca 1943 roku dzisiaj, gdy w tym samym miejscu Ukraińcy walczą z armią rosyjską! (de facto).

Melvin wydobywa także chwiejną i kapryśną naturę feldmarszałka. Największym jego błędem wojskowym i moralnym było to, że nie poleciał do Stalingradu w listopadzie 1942 roku i na własne oczy nie chciał widzieć cierpień 6. Armii. Czy był to mechanizm obronny, by podobnie jak Hitler nie oglądać ruin niemieckich miast? Czy już wtedy Manstein wiedział, że wojna jest przegrana i że Niemcy mogą jedynie ją przedłużać? Podobne wnioski skłoniły Henninga Von Tresckowa do powzięcia zamiaru zgładzenia Hitlera. Dlaczego feldmarszałek na to nie przystał? Czy lojalność wobec zbrodniczego reżymu była wolnym wyborem Mansteina, czy po prostu zabicie Hitlera nie mieściło się w jego pojęciu bycia żołnierzem? Czy Manstein nie potrafił tego dostrzec? Melvin ma świadomość tych pytań. Ale wciąż opisuje żywego człowieka, pełnego sprzeczności.

Książka Mungo Melvina pod wieloma względami może być wzorem dla pisania biografii wojskowej. Zarazem brytyjski historyk przekracza tę granicę wchodząc w świat życia rodzinnego, intymności Mansteina. Wojna była dla niego podwójną klęską. Starszy syn marszałka Rüdiger poległ jako oficer piechoty na froncie wschodnim. Melvin stara się ze źródeł wydobyć ból ojca. To są ciekawe wątki książki, podobnie jak obsesyjne maniery Mansteina, sposób ustawienia map, jego przykry, wybuchowy dla podwładnych charakter. Niezależnie od odpowiedzialności za zbrodnie, Manstein pozostaje jednym z najwybitniejszych żołnierzy XX wieku, z czego zdawała sobie sprawę nowa Bundeswehra. To Manstein był jednym z jej reformatorów w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Polecam osobom interesującym się dziejami II wojny światowej i historii wojskowości.

piątek, 16 lutego 2018

Dlaczego Zygmunt Miłoszewski nie może być uważany za pisarza idealnego?

Czytelniku,

Pisząc ten tekst jestem w sytuacji niezmiernie trudnej. Oczywiście, że pisarze się czytają nawzajem. Oczywiście, że zazdroszczę Miłoszewskiemu sukcesu. Byłbym głupi i nieprawdziwy, gdybym się do tego od razu nie przyznał. Jednak nie mam zamiaru pisać o Zygmuncie Miłoszewskim, tylko o stworzonej przez niego bardzo dobrej, choć niespójnej ideologicznie trylogii kryminalnej z prokuratorem Teodorem Szackim w roli głównej . Na ową trylogię, które odniosła w Polsce bezprecedensowy sukces składają się trzy powieści: "Uwikłanie", "Ziarno prawdy" oraz zamykający cykl "Gniew". Na razie trylogia o Szackim jest zamknięta, ale kto wie, czy pod wpływem wielkiego sukcesu Szacki nie wróci. Nie tacy mistrzowie pióra łamali się i przywracali postaci do życia. Myślę, że Miłoszewski nie zamknął sobie drogi odwrotu, ponieważ "Gniew" nie daje jednoznacznej odpowiedzi, czy prokurator przeżył, czy nie.

Powiem tak - powieści Miłoszewskiego czyta się jednym tchem, szybko, co wystawia mu jak najlepsze świadectwo sprawności narracyjnej. "Uwikłanie", mimo genialnego pomysłu, intrygi w sprawie śmierci Telaka w czasie grupowej terapii oprzeć o powiązanie esbeckie, jest jednak trochę niekonsekwentne. Nie, bynajmniej nie w kreacji faceta koło czterdziestki żyjącego pod presją, mającego trudną pracę i romansującego za plecami żony. To jest wiarygodne. Niekonsekwentne jest pozostawienie wątku esbeckiego nierozwiązanym. To oczywiście był celowy zabieg narracyjny, ale Miłoszewski nagle porzucił ten niezwykle prawicowy wątek i w kolejnej powieści podążył innym tropem, którego ślady ideowe wiodą na ulicę Czerską w Warszawie. Warto wspomnieć, że Miłoszewski zgodził się na niezgodną z książkę ekranizację "Uwikłania" w reżyserii Jacka Bromskiego. Wystawia mu to jak najlepsze świadectwo. Pisarz musi zdystansować się od swojego dzieła. Tutaj po raz kolejny jestem wstrętnym zazdrośnikiem, ale przyznaję się do tego. Który pisarz nie chciałby, żeby jego męskiego bohatera, do pewnego stopnia alter ego, zamienić na piękną kobietę? A jeśli do tego ową kobietą jest Maja Ostaszewska, to cóż zrobić? Jeszcze jedno. Film "Uwikłanie" Bromskiego ma bardzo dobre recenzje na przykład w prawicowym i katolickim "Gościu Niedzielnym", gdzie film ten stawia się za przykład współczesnego polskiego filmu pokazującego prawdzie oblicze III RP, jako "esbekistanu".

Niekonsekwencja Miłoszewskiego jest najdobitniej widoczna w drugiej powieści "Ziarno prawdy", gdzie mamy do czynienia ze sprawną narracją i wiarygodnym obrazem prowincjonalnego mordercy. Ale kluczem jest Sandomierz. W mieście tym TVP ekranizuje "Ojca Mateusza", niemądrą, czasem głupiutką, z przymrużeniem oka telenowelę kryminalną z księdzem katolickim jako bohaterem-pozytywnym. Po drugie światopoglądowym tłem tej historii jest polski antysemityzm odmieniany przez wszystkie przypadki. Ja jako pisarz, historyk i nauczyciel nie mam żadnych wątpliwości, że przed drugą wojną światową i w jej trakcie Polacy zachowywali się czasami bardzo kontrowersyjnie. Nie chciałbym jednak sprowadzać tego postu do kolejnego głosu w niekończącej się historii sporu polsko-żydowskiego o polski antysemityzm. Jednak Miłoszewski mam wrażenie - podkreślam subiektywizm mojego spojrzenia - uległ lansowanej jak mantra przez  towarzycho z ulicy Czerskiej tezie, że Polski antysemityzm powiązany ze wstrętnym Kościołem Katolickim jest nieodzownym składnikiem Polaka-Katolika. W powieści tej, w sposobie ukazania Kościoła, księży (to postaci trzeciego planu) jest widoczny stonowany, ale widoczny jad. Mordercą też jest "Polak-katolik". Jest to jedna z najbardziej demonicznych postaci w polskim kryminale.  Do rangi symbolu prawie jak hitlerowska swastyka urasta w narracji Miłoszewskiego radło, znak Polaków, mniejszości z Niemiec, którą Hitler zdelegalizował w roku 1940. Szacki podąża w tej powieści tropem teatru, jaki morderca stwarza, by się ukryć. Zabieg powieściowy ocierający się o przebłysk geniuszu sprawia jednak wrażenie, że pisarz "dolał" jednoznacznie kojarzonego ideowego sosiku rodem ze stron Gazety Wyborczej. I po raz kolejny pokochało powieść Miłoszewskiego polskie kino. Ale ekranizacja już z męskim gwiazdorem Robertem Więckiewiczem (oglądałem w kinie "Ziarno prawdy" dwa tygodnie po "Pod Mocnym Aniołem" Smarzowskiego i podświadomie czekałem aż pijany w sztok bohater rzygnie po pół litra) jest już chłodna, w skandynawskim stylu, bardzo sprawnie zrealizowana, w czym zasługa Borysa Lankosza

Ostatnią powieścią Miłoszewskiego o Teodorze Szackim jest "Gniew" stylizowany na kryminał skandynawski. Widoczne są wpływy powieści Stiega Larssona. Jest to powieść w której Miłoszewski porusza ważny problem przemocy wobec kobiet, ale powieść sprawia wrażenie, jakby Szacki już nudził pisarza. Miłoszewski potrafi jednak śmiać się sam z siebie. Ale przyznam, że jak przeczytałem o anatomopatologu o nazwisku ...Frenkenstein, to padłem. Powieść jest najdłuższa z trylogii, gęsta jak dobre Chianti, wytrawna jak dobre Chateau rodem z apelacji Bordeaux, ale pozostaje niedosyt. Czytelnik lubi Szackiego. Przekombinowany jest motyw porwania córki, zrobienia z siedemnastoletniej dziewczyny psychopatki. Mimo to, czekam kiedy ktoś to zekranizuje. Film będzie dobry, o ile ktoś nie będzie dosłowny. Z tego też powodu ja osobiście lubię "Uwikłanie" Bromskiego, właśnie dlatego, że filmowcy zerwali z niekonsekwencją narracyjną pierwowzoru. Trzecia powieść jest w swej ideologicznej wymowie wybitnie lewicowa.

Przeczytałem także powieść Miłoszewskiego "Zaginiony" traktującą o poszukiwaniu zaginionego, najcenniejszego obrazu z polskich kolekcji, czyli portretu chłopca Rafaela Santi. Książka do połowy bardzo dobra, a potem było coraz gorzej. 

Najprawdopodobniej nie przeczytam już żadnej powieści Zygmunta Miłoszewskiego,  tym najnowszej wydanej w roku 2017, tym razem o miłości, ponieważ wszystko już o nim wiem, jako o sprawnym scenarzyście (oglądałem serial "Prokurator", gdzie obydwaj bracia Miłoszewscy próbowali zdyskontować sukces kreacji Szackiego) i pisarzu powieści sensacyjnych. Z pewnością znajdzie on miejsce w poczcie polskiego kryminału, do którego ludzie z przyjemnością zajrzą nawet za czterdzieści lat. Z jedną tezą Miłoszewskiego się zgadzam. Współczesny kryminał musi mieć szeroki kontekst społeczny.

Sam piszę. To już wiecie.Zawsze można napisać nowy kryminał, ale bohater musi być Inny, to znaczy taki, jakiego nie było jeszcze w polskiej powieści kryminalnej. Ja takiego stworzyłem. Pierwszego polskiego czarnoskórego detektywa.
Ale to już zupełnie inna historia.

piątek, 9 lutego 2018

Esej o trylogii Millenium Stiega Larssona.


Czytelniku tego bloga!

Kimkolwiek jesteś, a jeśli lubisz książki, z pewnością słyszałeś o trylogii kryminalnej Steiga Larssona. Szwedzki pisarz, a zarazem lewicowy dziennikarz zmarł na atak serca w Sztokholmie w roku 2005, pozostawiając za sobą trzy tomy swoich powieści, oraz dwieście stron następnego rękopisu, który w roku 2015 został dokończony i wydany przez Davida Lagercrantza, pod tytułem "Co nas nie zabije", w roku 2017 wyszła kolejna część pióra Legercranza. Powieści Lagercrantza nie są złe, ale o klasę gorsza od kryminałów Larssona.  Muszę powiedzieć, że w czytaniu całej trylogii popełniłem błąd, ponieważ na samym początku obejrzałem film David Finchera z Danielem Craigiem i Rooney Mara jako dziennikarzem Mikaelem Blomquistem i Lisbeth Salander. Już przez całą lekturę Blomquist miał w moim umyśle twarz Bonda, a  Salander miała twarz Rooney Mara. Jednak to mały szczegół.

Całość trzech książek, z których każda liczy 700-800 stron, już pod koniec była dla mnie dość nużąca. Jednak zastanawiając się długi, długi czas nad tym wpisem na blogu, zdecydowałem się spojrzeć w najgłębszą, sterującą warstwę narracji. Nie dziwi mnie, że jedna z najciekawszych dyskusji na temat trylogii kryminalnej Szweda odbyła się na łamach fascynującej na swój sposób intelektualnie, ale śmiertelnie trującej "Krytyki Politycznej" (peryfrazuję Chiang Kai Sheka, który powiedział, że komunizm to choroba duszy). Feministki bardzo lubią Millenium. Larssonowi udałą się niezwykle jedna z najbardziej pokręconych wewnętrznie, ale spójnych i wielowymiarowych postaci kobiecych współczesnego kryminału, czyli Lisbeth Salander. Tylko pozornie jest lesbijką, romanse z kobietami są według mnie dla Salander jedynie formą ucieczki, przygodą w sumie niewiele znaczącą. Prawdziwe uczucie ...to facet, czyli Blomquist. Salander jest oczywiście wyalienowana, skrzywdzona przez społeczeństwo, służby specjalne. Najbardziej przerażająca we wszystkich trzech powieściach jest oczywiście scena gwałtu w pierwszym tomie, sucha i okrutna. Jednak jej zemsta jest równie okrutna i czytelnik pragnie, by się zemściła. Salander jest niezwykle wyrazistą postacią i sądzę, że zarówno ona jak i Blomquist są emanacjami światopoglądowymi Larssona.

Mężczyźni są w powieściach Larssona przeważnie źli. Tymczasem kobieta może być równie okrutnym, jeśli nie gorszym katem od mężczyzny. Przede wszystkim dlatego, że kobiety są płcią silniejszą psychicznie. To, co teraz powiem, jest mało feministyczne, ale siła kobiet polega na tym, że to Natura przeznaczyła je na te, które rodzą, dają życie. Tak została skonstruowana Przyroda i nie ma się o co kłócić. W najgłębszej warstwie narracyjnej lewicowość książek Larssona polega przede wszystkim na diagnozie społecznej. To lewackie credo, pod którym ja się nie mogę podpisać, ale analiza najgłębszej sterującej warstwy narracji Larssona daje wyodrębnić takie a nie inne składniki:

- mniejszości są bezcenne, trzeba dać im wszelkie prawa, bo tylko wtedy nasze społeczeństwo jest w stanie się rozwijać. Mniejszości są miarą cywilizacji. Wszelkie. Im więcej, tym lepiej. Mniejsza o to, jakie mniejszości i ile, jeśli ktoś nie godzi się na przyznanie im praw przewyższających większość, to jest "faszystą". Zwracam uwagę Państwa na nowe składniki, jakie dziś lewica dodała do słowa "faszysta"

- religia jest niepotrzebna i jest ułudą. Wszystkie postaci, które są religijne, są złe. Patrz tom "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Klucz do popełniania morderstw jest kluczem biblijnym. Nawet córka Blomquista (słabo zarysowana) jest fanatyczna, bo nosi krzyżyk na szyi. Posiadanie jakiejkolwiek identyfikacji religijnej jest złe Jedynym normalnym religijnym człowiekiem jest policjant Bublański, bo jest Żydem. Jak wiadomo w poprawności politycznej lewicowych elit o Żydach nie można pisać źle. Ciekawe jest to, że lewicy nie przeszkadza to ukryć swój antysemityzm pod płaszczykiem niechęci do Izraela i sympatii do Palestyńczyków.

- mężczyźni są opętani seksem i żądzami. Są z natury źli, chciwi, pełni pychy. Kobiety są szlachetne, zdolne, i uczciwe. Są motorem napędowym świata. To dość proste, żeby nie powiedzieć prostackie kalki - stereotypowe. Lewica ma własne stereotypy, nawet mówi gdy ich nie ma.

- państwo kontroluje wszystkich i wszystko. Nie należy ufać władzom, nawet jak robią coś dobrze, to wszystko ma ukryte dno, spiskują, żeby odebrać wolność ludziom, stąd trzeba się łączyć w Internecie.

- Feministki są zwieńczeniem rozwoju kobiecości. Nie mają dzieci i nie chcą ich mieć. Ideałem jest kobieta wchodząca w tradycyjnie męskie role społeczne. Może, ale nie musi być lesbijką, na pewno biseksualistką, jest bogata, pewna siebie (kochanka i szefowa Blomquista żyjąca między mężem i kochankiem, za zgodą i akceptacja tego pierwszego). Feministka to taki lewicowy "nadczłowiek". Odwracając metaforykę Nietzeschego, feministka to "uber-frau" - "nad-kobieta".

- Seks bez uczuć, jest jak jedzenie, lub picie wody. Każdy z każdym może.  Bez odpowiedzialności. Może dlatego bohaterowie Larssona są tak strasznie samotni. Seks nie jest surogatem uczucia. 

- Kapitalizm jest zły, ponieważ prowadzi do powstania cwaniaków jak Hans Erik Wenstroem (czarny charakter Blomquista z pierwszej części). Jednak kradzież dokonana na kapitalistach, jest już dobra. 

Pod względem suspensu jest dużo gorzej. Najlepiej opowiedzianą kryminalnie historią jest oczywiście tom pierwszy. Intryga i zbrodnia, która nie jest zbrodnią (bo jest nią coś innego, dużo bardziej przerażającego) ma w tej książce formę wielopiętrowej budowli. Sam jako autor powieści sensacyjnych jestem - przyznaję - wielkim fanem takich zagadek.  Jest to bowiem niezwykle pociągające narracyjnie. od tym względem mistrzostwo świata. Drugi i trzeci tom, kiedy przeciwnikiem Salander jest ona sama, a konkretniej jej ojciec, sowiecki szpieg, akcja jest coraz bardziej nieprawdopodobna i ideologicznie idącą w jednym, słusznym kierunku. Grubymi nićmi szyta jest scena, kiedy Salander została postrzelona w głowę z broni małokalibrowej. Przeżyła i nie odbiło się to, na pracy jej mózgu. Nie znam się na ranach postrzałowych, ale wydaje mi się to nieprawdopodobne.


Jednak na czym polega fenomen Larssona? Jak można uczyć się na jego genialnej, choć nie do końca udanej pod względem suspensu trylogii? Ta książka, jak żadna inna, uzmysłowiła wszystkim, że KRYMINAŁ jest równouprawnionym gatunkiem literackim, jest sposobem artykulacji współczesności, jest opowieścią o świecie TU I TERAZ. Jeśli jest wybitnie napisany, to może być naprawdę mocny w swoim oddziaływaniu na wyobraźnie czytelnika. W Polsce ślady Millenium można odnaleźć w "Gniewie" ostatniej powieści Miłoszewskiego z prokuratorem Szackim. Choć oczywiście Polak nie jest tak zideologizowany jak Szwed. Nie wierzę w moc sprawczą literatury pop, choć sam ją uprawiam. Powieść pop, peryfrazuję teraz Grochowiaka, może być "bliższa krwio-obiegu słów", niż tak zwana literatura z górnej półki, czego smutnym przykładem jest Nagroda Literacka Nike w Polsce. Nikt nie zna osoby, która  została nagrodzona w roku 2016, nikt nie potrafi wymienić tytułu jej książki i za co została nagrodzona.

Po trylogii "Millenium" kryminał nie może być już taki jak wcześniej. Ja dorzucam do tego swoje trzy grosze.Wydałem dwa kryminały społeczne "Lunatyk" wyd. Albatros, 2016 oraz "Czarna Pszczoła" wyd. Albatros, 2017.

poniedziałek, 5 lutego 2018

Recenzja: Piotr Gajdziński, Gierek - człowiek z Węgla.

Piotr Gajdziński, Gierek. Człowiek z węgla, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2014, ss. 379

Edward Gierek, pierwszy sekretarz PZPR w latach 1970-1980, jest postacią zmitologizowaną. Wśród Polaków, którzy identyfikują czasy PRL ze stwierdzeniem było nam „dobrze”, jego epoka kojarzy się ze wczasami i dobrobytem. Na jego pogrzeb w Sosnowcu w roku 2001 przybyło ponad 10 tysięcy ludzi, a jeszcze niedawno słychać było głosy, że pierwszy sekretarz powinien mieć pomnik. Jaka jest prawda o tym człowieku? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Piotr Gajdziński w wydanej przez  Wydawnictwo Poznańskie biografii „Sztygara” pod tytułem „Gierek. Człowiek z węgla”. Po gruntownej lekturze książki mam mieszane uczucia, postaram się jednak przedstawić ową ocenę w tym recenzyjnym szkicu.

Forma wydania książki przez Wydawnictwo Poznańskie jest dość kuriozalna. Nie ma ani jednej informacji kim jest autor, jakie są jego dokonania na polu historiografii PRL. Czytelnik musi się tego dowiedzieć sam śledząc Internet. Ja próbowałem, ale niewiele się dowiedziałem. Jednak pisząc recenzję muszę odnieść się do książki jako narracyjnej całości.

Jaka jest książka Gajdzińskiego? Pragnę podkreślić, że nie czytam jej jako pozycji naukowej próbującej wyczerpać temat. Brak aparatu naukowego natychmiast przesuwa ową pozycję w stronę historycznej publicystyki, jakiej na naszym rynku książek historycznych, i para-historycznych jest niemało. Mimo to, niesłuchanie irytowało mnie to, skąd autor wie, to co wie o Gierku. Obfity materiał anegdotyczny, gawędziarski styl przyciąga, odpycha maniera nie dokumentowania ciekawego materiału źródłowego. Brak aparatu naukowego nie pozwala też należycie ocenić, jak autor obszedł się ze źródłami. Ów materiał anegdotyczny jest pierwszorzędny. Na stronie 217 autor cytuje posiedzenie Biura Politycznego PZPR, w którym bierze udział Gierek. Mieczysław Jagielski miał zaproponować, by Polacy jedli więcej mięsa konserwowanego, czyli popularnych „mielonek” z puszki. Wówczas inny członek Politbiura, tow. Rurarz miał zaoponować gwałtownie mówiąc, iż „jedzenie konserw mięsnych na Zachodzie doprowadziło do wzrostu homoseksualizmu” (sic!). Kapitalna metafora nieuctwa i braku jakichkolwiek horyzontów umysłowych ówczesnej partyjnej kliki.  Ale skąd autor zaczerpnął tak pyszną opowiastkę? Nie sposób dociec.

Pomijając kilkakrotnie cytowanego prof. Pawła Bożka, jednego z bliskich Gierkowi ludzi, nie ma śladu oral history. Uważam, że to ciężkie oskarżenie tej książki. Sadzę, że dziś biografia, a do takiej kategorii najwidoczniej książka Gajdzińskiego powinna być zaliczana, musi ukazywać tło epoki, możliwie najszerzej, ale nade wszystko pokazać żywych ludzi. Temu służy pierwszy rozdział  tej pozycji. Jednak ten arcyciekawy czas, w której siermiężny PRL Gomułki przedzierzgnął się w trącający zachodem czas filmu „Poszukiwany, poszukiwana” z Wojciechem Pokorą w roli głównej. Tego jest w książce Gajdzińskiego za mało. Nie wiem, czy taką koncepcję książki wymogło wydawnictwo, czy autor nie dał rady. Książka powinna być panoramą świata Polski gierkowskiej. Skoro tak wielu w tym kraju ludzi ma sentyment do Gierka i jego czasów, dlaczegóż autor nie pozwolił mówić świadkom epoki. Brak oral history, jak już stwierdziłem, jest błędem poważnym, ale nie dyskwalifikującym.

Rzuca się w oczy wyraźna metaforyzacja rozdziałów, które wiele czytelnikowi obiecują. Popatrzmy: „Epoka napoleońska”, „Kariera Nikodema Dyzmy”, „Delfin Peerelu” – owe metaforyzacje rozdziałów obficie czerpią ze skojarzeń z historią, lub po prostu nawiązują do postaci literackich (powieści Tadeusza Dołęgi-Mostwicza). Owe metafory często czerpią semantyczny podkład ze współczesnej popkultury. Jeden z rozdziałów nosi tytuł „Gra o tron”, co bezpośrednio nawiązuje do popularnego i uwielbianego przez nastolatków dziś serialu fantasy. Inny tytuł jest nad wyraz soczysty… to „Orgazm władzy”. Mimo tej ciekawej i pomysłowej metaforyki, zawartość rozdziałów nie broni książki. Powiem tak, od połowy książki styl narracyjny autora nuży, nie utrzymuje uwagi czytelnika.

 Im głębiej w książkę tym gorzej. Kompletnie nie rozumiem, po co autor uparł się, by do biografii Gierka cały rozdział poświęcić na bezsensowne przytaczanie biografii kilkunastu wodzów państw komunistycznych w Europie. Po co, pytam?
Opowieść o samym Gierku słabo też oddycha, sekretarz jest opisany z perspektywy cytowanego niemal co trzeciej stronie prof. Bożka, jako aparatczyk, niewykształcony imitator, człowiek nie rozumiejący gospodarki. Trzeba przyznać, że autor zdobył się na niuansowanie – na przykład dostrzegł, że Gierek przeforsował objęcie rolników w PGR-ach oraz tzw. rolników indywidualnych (to kuriozum w socjalistycznym kraju – rolnik z własną ziemią) obowiązkowym ubezpieczeniem społecznym, z co wielu ludzi na polskiej wsi jest mu do dziś autentycznie wdzięcznych. Na czym polegał jednak fenomen Gierka?  Skoro pierwszy sekretarz nie znał się na ekonomii, to nie znał się także na niuansach propagandy. W 1956 roku był w Poznaniu, próbując sklecić aparat partyjny. Gdy górnicy z kopalni „Kazimierz-Juliusz” protestowali, Gierek natychmiast udał się na dół, do górników, z którymi nie bał się rozmawiać. Potrafił rozmawiać z klasą robotniczą.  Tyle konstatuje autor, ale nie daje zasadniczej odpowiedzi na to pytanie.

Dość przekonująco natomiast autor pisze o stylu rządów Gierka, a w zasadzie o niekompetencji tych rządów. Indolencja ekonomiczna „Sztygara” załatwiającego kredyty na miliardy dolarów jest jedyną mocną płaszczyzną książki. Warto też podkreślić, że Gierek źle wybierał cele finansowe dla tych pieniędzy. Wychowany w kulcie stalinowskiej obsesji na temat przemysłu ciężkiego Gierek nie potrafił dostrzec, jak szybko Zachód w latach siedemdziesiątych wieku XX dystansował blok socjalistyczny i to mimo horrendalnie wysokich cen ropy naftowej po wojnie Jom Kippur z 1973 roku. Budowano więc huty, kopalnie, stocznie, walcownie, ale licencje kupowane na Zachodzie wobec niewydolności systemu socjalistycznego nie dały polskimi produktom konkurencyjności. Teza o tym, że niemożliwe jest przejście z systemu socjalistycznego do współzawodnictwa ze zdrowym i normalnym kapitalizmem jest mocna. W tym tkwi też przyczyna porażki Gierka, ponieważ PRL i partia owe gigantyczne pieniądze w połowie po prostu przejadły.

Książka Piotra Gajdzińskiego może być ciekawą propozycją dla osób zainteresowanych historią PRL, ale uwaga: brak tam właściwej metody historycznej, jest to publicystyka historyczna, w miarę strawna, anegdotyczna, ale bez głębokiej erudycyjnej intuicji, jaka powinna znamionować historyka chcącego pisać biografię człowieka, którego panowanie stało się symbolem epoki. Ja oceniam książkę Gajdzińskiego na dostateczny.

piątek, 2 lutego 2018

Recenzja: "Czarna ziemia" Timothy Snydera. Najnowsze naukowe odczytanie Holokaustu.





Czytelniku,

Wobec ostatnich wydarzeń,  książka Timothy`ego Snydera jawi się dla polskiego czytelnika jako ostrzeżenie podwójne. Z jednej strony ukazuje ona mechanizm Zagłady, a z drugiej stanowi ostrzeżenie przed samo spełniającą się przepowiednią: Obcość napędza alienację, ta pogłębia strach, a ten rodzi nienawiść, która prowadzi do monstrualnych zbrodni. Timothy Snyder jest znanym profesorem Uniwersytetu w Yale i wybitnym znawcą nowożytnego nacjonalizmu, jednym z najbardziej znanych, utytułowanych i naprawdę wybitnych znawców zagadnień historii XX wieku.

Mam jednak z książką Synder pewien kłopot. Ma on dwojaki charakter. Czytelnik szukający w "Czarnej ziemi" historii Holokaustu z wnikliwością wiwisekcji zawiedzie się: nie jest to książka monograficzna, a gatunek wypowiedzi historycznej, który amerykańskim i szerzej anglosaskim historykom wychodzi najlepiej. To błyskotliwie napisany esej historyczny, czyli gatunek którego polscy historycy z małymi wyjątkami nie potrafią uprawiać, albo traktują go w najlepszym wydaniu jako niepoważny sposób uprawiania historii. Ja oczywiście stoję na stanowisku, że to gatunek zupełnie podstawowy, to fundamentalna wypowiedź każdego historyka, który pragnie osiągnąć mistrzostwo formy.

Książkę zaczyna opis "świata Hitlera". Jest to zabieg zupełnie przemyślany, ponieważ aby zrozumieć logikę, jaka stała za Holokaustem, trzeba zrekonstruować - lub próbować tego dokonać - tok myśli nazistowskiej, jaka stała za tą zbrodnią. Snyder czyni to w sposób przystępny dla czytelnika niezorientowanego, ale dość powtarzalny i irytujący dla prawionych w temacie. Podkreślam, że mamy do czynienia z amerykańskim sposobem uprawiania historii - a ów sposób to przede wszystkim debata, ciągle aktualizowana i przetwarzana o nowe odczytania. Spotkany w Berlinie latem zeszłego roku amerykański nauczyciel, student Snydera, powiedział, że amerykański sposób uprawiania historii różni od polskiego szczególnie to, że historia jest przede wszystkim "debatable narration", co można rozumieć jako narrację nastawioną na wymianę poglądów, narrację otwartą.

Bardzo dużo miejsca Snyder poświęca Polsce. Dziwić to nie może, ponieważ Polska przed rokiem 1939 była trzecim krajem na świecie pod względem liczby zamieszkujących go Żydów, zaraz po USA i Związku Radzieckim, a Warszawa była największym na świecie miastem z żydowską populacją. O świecie Żydów polskich, migotliwym i nieistniejącym dziś, przypomina Polakom i nie tylko im znakomite POLIN, Muzeum Historii Żydów Polskich. Snydera nie interesuje ów świat, ale jego relacyjność do świata rozpiętego w perspektywie geograficznej Berlin-Warszawa-Moskwa, między tymi trzema stolicami rozegra się gros doświadczenia określanego mianem Zagłady.
Czytając książkę Snydera po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z mechanizmu, który pośrednio doprowadził do zabicia Żydów przez Niemców wraz z licznym i dobrowolnym współudziałem narodów wschodniej Europy, szczególnie krajów ZSRR. Ważne wydają mi się słowa autora, który skonstatował, że społeczeństwo,  które miało największy problem z antysemityzmem przed wojną, najmniej zaangażowało się w polowanie na Żydów, kiedy Niemcy zaczęli swój diaboliczny mord. To oddaje honor Polsce.

 Jaki to mechanizm? Podwójnego zniszczenia Europy Wschodniej przez ZSRR i Niemcy. Otóż po pakcie Ribbentrop-Mołotow, Związek Radziecki okupował i zniszczył państwowość krajów Bałtyckich - Litwa, Łotwa, Estonia, zmienił strukturę społeczną wschodniej Polski włączonej do białoruskiej i ukraińskiej Republiki Radzieckiej, oraz część Rumunii znanej dziś jako Mołdawia. Setki tysięcy Polaków zostały zesłane na Syberię. Snyder bardzo przekonująco opisał proces podwójnego zniszczenia państwowości tych krajów. Sowiety mordowały i niszczyły intelektualną elitę łotewską, czy polską, a po czerwcu 1941 roku przyszli na te tereny Niemcy i zniszczyli je ponownie. Przy czym dla Bałtów wejście NIEMCÓW oznaczało wyzwolenie z koszmarnego sowieckiego jarzma. Brak jakiejkolwiek państwowości i brak prawa, które chroniłoby Żydów miał według Snydera decydujące znaczenie dla rozpętanej przez Niemców bestialskiej i fanatycznej orgii mordu. Historyk świetnie to kontrastuje pokazując przykład Danii, gdzie Niemcy pozostawili całe państwo nie niszcząc go. Za niemieckiej okupacji działał duński rząd, panował król, i Duńczycy zdołali ocalić prawie wszystkich swoich Żydów. We Francji zginęli wydani przez reżym Vichy Żydzi mający status bezpaństwowców, ale obywatele francuscy będący Żydami mieli szansę na przeżycie. Bułgaria, mimo że była sojusznikiem Niemiec, nie wydała swoich Żydów i odmówiła jakiejkolwiek pomocy Niemcom w tej sprawie. Ksiądz Tiso, prezydent Słowacji, wielbiony przez populistyczną prawicę w tym kraju, sam zaoferował Niemcom deportację Żydów i jeszcze Niemcom za to dopłacił.

Związek miedzy suwerennością i przetrwaniem najdobitniej ukazał dramat Żydów węgierskich. Ta społeczność licząca prawie 700 tysięcy osób nie miała lekko w reżymie Horthy`ego, ale miała szansę na życie. Gdy weszli na Węgry Niemcy w marcu 1944, suwerenność Węgrów się skończyła i zaczęły się wywózki do Auschwitz-Birkenau, a tragedia węgierskich Żydów nabrała apokaliptycznego wymiaru, co tak boleśnie pokazuje znakomity film "Syn Szawła" nagrodzony w Cannes 2015 i Oscarem w roku 2016. Gdy Horthy powiedział Niemcom w lipcu 1944 roku NIE, wywózki się skończyły. Gdzieś wybrzmiewa zatem również tragedia polskich Żydów. Polskie państwo nie istniało, Niemcy zniszczyli je całkowicie zostawiając tylko smutną granatową policję, Czerwony Krzyż oraz Radę Główną Opiekuńczą. Snyder pomija relacje polsko-żydowskie po okupacją i nie nadaje im takiego wymiaru, jakiego mają na przykład świetnie opisane relacje Żydów, obywateli ZSRR wydawanych i mordowanych przez innych obywateli ZSRR.  Snyder również kapitalnie wydobył zmowę milczenia, jaką po wojnie w Związku Radzieckim objęto kwestię masowego współudziału Białorusinów, Ukraińców, etnicznych Rosjan w mordowaniu Żydów. W tym przypadku, zdaniem Snydera, zadziałał mechanizm korzyści. Jak przyłączymy się do zabijania, nikt nie będzie mógł nam zarzucić tego, że byliśmy oddanymi sprawie stalinowcami.

Żałuję, że Snyder doskonale znając źródła nie podjął polemiki z lansowaną i niemożliwą do udowodnienia tezą Jana Tomasza-Grossa, że Polacy w czasie II wojny światowej zabili lub przyczynili się do śmierci  więcej Żydów niż Niemców. Pod względem warsztatu, wykorzystania źródeł, eseistyka Jana Tomasz Grossa jawi się niewspółmiernie słabiej od narracji Snydera, który cały czas utrzymuje w książce równy poziom, poza zakończeniem, które stało się egzemplifikacją liberalnego wyznania wiary i obsesje profesora Snydera. W ostatnim rozdziale tej oryginalnej i arcyciekawej książki Timothy Snyder po prostu "odleciał". Cytując Adorno i Horkheimera piszących o kryzysie mieszczańskiego świata, pisząc o kryzysie gospodarki rynnowej, Snyder zabawił się w wyszukiwanie, kto może być następnym obiektem Holokaustu. Snyder nie zauważył, że chrześcijanie zostali praktycznie wymordowani przez islamistów od 2003 roku w Iraku i Syrii, choć dostrzegł, że przyczyną katastrofy Bliskiego Wschodu jest idiotyczna polityka USA po 11 września 2001 roku. Dostrzegł, że Putin zburzył porządek po II wojnie światowej, ale zarazem dostrzegł, że spiskowa teoria o homoseksualnym lobby ma tyle samo wspólnego z prawdą, co mit Żyda na Wall Street. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatni rozdział jest najsłabszą intelektualnie częścią tej ważnej, intrygującej i klarownie napisanej książki. Dlaczego? Bo to publicystyka z "Wyborczej" wzięta. Niepotrzebna, choć wynikająca z konieczności zamknięcia książki metaforą odnoszącą się do przyszłości.

Słówko o metaforze tytułu - w oryginale "Black Earth", można dosłownie traktować to jako odniesienie geograficzne do znakomitych ukraińskich i rosyjskich czarnoziemów, które mogą rodzić chleb, stały się masowym grobem milionów ludzi, których skazała na eksterminację polityka Niemców. Jest chyb jeszcze jedno wytłumaczenie "Black Death" to nawiązanie do czternastowiecznej dżumy. Podobieństwo językowe tych dwu wyrażeń przenosi książkę Snydera do rzędu metafor intuicyjnych, jak nazywam świadome i zamierzone użycie przez autora nawiązania do innego wydarzenia nadając mu nowe, uaktualnione znaczenie. Jeśli tak rozumować Czarna Ziemia, to metafora planety ogarniętej trądem, jadem nienawiści jednego do drugiego człowieka. Wówczas ludobójstwo uprzemysłowione stanie się przypadłością każdego pokolenia.

Książka Snydera polecam każdemu zgłębiającemu historię Holokaustu, studentom historii, którzy chcą się uczuć warsztatu, jak pisać historię, żeby nie nudzić nią oraz każdemu, kto zadaje sobie pytania o kondycję człowieczeństwa A. D. 2016. I to nie jest bynajmniej wesoła konstatacja.

Recenzja: Konklawe. reż. Edward Berger, #konklawe

  Czytelniczko - Czytelniku, kimkolwiek jesteś  Film w reżyserii Edwarda Bergera na podstawie powieści Thomasa Harrisa wypada zrecenzować ju...