czwartek, 2 października 2025

Nowa powieść ! #kresy #drugawojna #zdradzona

 


Nowa, powieść, 17 października tego roku. W "Zdradzonej" pokusiłem się znów o epicka powieść o II wojnie światowej rozpisaną na trzy tomy biorąc na warsztat Kresy. W opisie piszemy z wydawcą, że to jest przestrzeń w naszej historii zmitologizowana. Proszę dobrze zrozumieć: mit jest podstawową metaforą za pomocą której ludzie obrazują sobie historię. Z uwagi na fakt, że my Polacy, jesteśmy społeczeństwem historycystycznym (to pojęcie z Karla Poppera), a więc zamkniętym na przeżywaniu własnej historii, ciągłym jej aktualizowaniu, historia Kresów ma bezpośrednie wciąż przełożenie na naszą politykę (ile współczesnych niegodziwych wypowiedzi dziś o Ukraińcach w naszym kraju ma podstawowe odniesienie historyczne, a nie współczesne?), widzimy ciągle nasze zranienia, a nikczemności widzieć nie chcemy. Ja nie osądzam, ale szukam obszarów historii Polski, które mogę dotknąć w powieści i sprawdzić, jak głęboko wciąż bolą.
W "Zdradzonej" operuję na okładce blurbem powieści kobiecej, ale niech Państwo to nie zmyli. Wszystkie trzy siostry Szymańskie - Konstancja, Aldona i Łucja są oddane tak drobiazgowo psychologicznie, jak żadne inne bohaterki kobiece wcześniej. Wiele razy mówiłem, że interesuje mnie doświadczenie egzystencjalne kobiety w okresie zanim kobiety uświadomiły sobie ich prawa. To jest opowieść o niemożliwości szczęścia, o złudnych fatamorganach, jakie sami sobie kreujemy i które ranią aż do szpiku kości. To jest też opowieść o zdradzie najbliższej osoby i o tym, jakie konsekwencje to niesie. Stosuję z pełną premedytacja technikę literackiej biografii rozproszonej - ponieważ znów spotkają się Państwo z Mokrzyckim, ale tym razem młodzieńcem sprzed wyjazdu do Hiszpanii w 1936. To kwestia jak przypadkowe zdarzenie w upalne lato w polskim, kresowym szlacheckim dworku zmienia życie - jego i tych dziewczyn.
W pierwszym tomie opowiadam Kresy międzywojenne sprzed Apokalipsy. Ukrwiłem je mnóstwem przeżyć, szczegółów, konfliktów i napięć społecznych, co składa się na epicką panoramę Polski międzywojennej. Interesuje mnie także okupacja sowiecka, rzadko pokazywana w literaturze współczesnej, ale ja chciałem pokazać to piekło, kiedy nagle miliony Polaków na wschodzie dowiedziały się, że są i zawsze w gruncie rzeczy byli obywatelami sowieckimi. I pokazuję to piekło: to będzie bolesne dla wszystkich. Dla Żydów serwilistycznie traktujących władze radzieckie też. Dla Polaków i dla Ukraińców. Chciałem pokazać jak ten system gnoił ludzi, jak przeistaczał ich w potwory takie jak Wanda Wasilewska. Pierwszy tom kończę jesienią 1940. Z oczywistych powodów tego co nazywamy "Wołyniem" nie będzie, z uwagi na to, że skupiam się na województwie stanisławowskim wydarzenia te będą w tomie trzecim, w tym masakra Kut w kwietniu 1944, już po odejściu Niemców, a przed ponownym wkroczeniem Armii Czerwonej. Drugi tom, nad którym intensywnie pracuję opowiada historię trzech sióstr i ich bliskich w epickiej scenerii od wiosny 1941 do zimy 1943 na 1944, oczywiście z przebitką z lat sześćdziesiątych. Drugi tom jest niesłychanie brutalny ze względu na Zagładę, jaką rozpętali na Kresach Niemcy. Ta trylogia jak żadna inna dzieje się w dwu przestrzeniach czasowych.
Po raz pierwszy wprowadziłem elementy grozy, które stanowią nie najważniejszy, ale koloryt tej powieści jak z Bułhakowa, czy Kinga. Jednak ja rozumiem grozę na zasadzie niedopowiedzenia, tajemnicy, tak jak pokazał to Kubrick w swojej wersji "Lśnienia" . Jednak staram się bardzo, żeby ta trylogia złamała schemat powieści wojennej i kobiecej i stała się odniesieniem szerszym, o który warto się będzie pokłócić.


sobota, 20 września 2025

Recenzja: "Długi Marsz" na podstawie prozy Stephena Kinga, film. #recenzja #dlugimarsz #thelongwalk

 



Jeśli już wybieram się do kina, to na coś, co mówi nam o świecie, historii, lub naszych wewnętrznych lękach. Pociąga mnie horror, jako gatunek, który trzeba przekształcić w sposób opowiada o naszych lękach, tym, co nas przeraża, to czego odrzucamy, to czego nie akceptujemy. Jednak uważam i będę bronić tej tezy jak niepodległości, że w horrorze najważniejsza jest tajemnica, coś niepoliczalnego, coś co wymyka się racjonalizmowi. Ja pójdę w tym kierunku i nie mam zamiaru wzorować się na Kingu. 

Wybrałem się do kina na film "Długi marsz", ponieważ chciałem spojrzeć na to, co aktualnego może nieść ekranizacja pierwszej, długi czas nie wydanej powieści Kinga opowiadającej o morderczym marszu nastolatków, który jest transmitowany przez TV. Uwaga: to nie jest horror, przynajmniej nie w tym metafizycznym sensie, ponieważ potworów tu nie ma, są nimi ludzie. Zasada w nim jest prosta: albo maszerujesz, albo giniesz. Nie można się zatrzymać, nawet na chwilę. Z tyłu tej produkcji jest oczywiście Mark Hamill, który dyskontuje swoją pozycję z franczyzy, jakimi stały się Gwiezdne Wojny. Dobry w tym jest. Ale on jest tylko zwieńczeniem systemu, o którym mało się dowiadujemy. To są USA po wielkiej wojnie - jakiej? - możemy się domyślać. Widzimy opuszczone stany, puste lub zaniedbane, biedne. Można się tylko domyślać, że dystopia Kinga pokazuje przegrane Stany. Możemy tylko podejrzewać, że stały się wojskową, brutalna dyktaturą. Ale to tylko domysł, ponieważ ten świat jest ledwie naszkicowany. To, co dzieje się między chłopakami jest interesujące. To różne towarzystwo, najsłabsi giną szybko. Ale mnie bardzo interesuje, jak w takiej dystopii pojawiają się kandydaci. W "Igrzyskach śmierci" które stały się klasykiem gatunku, byli losowani przez totalitarną władzę. Tutaj się zgłaszają na ochotnika. Ale to jest dość słabo naszkicowane. 

Film jest poprowadzony tak, żeby pokazać nam relacje dwu przyjaciół - oczywiście białego i czarnego, taka epoka, takie czasy - którzy wzajemnie się poznają i odczytują to, co pchnęło ich do tego morderczego marszu. Każdy z nich ma jakąś tajemnicę, ale groza sie gdzieś rozmywa. bo ile razy można słuchać w kinie rozmów w stylu : "hej stary, masz przesrane" albo "wdepnęliśmy w to g...". Tego ostatniego jest w filmie trochę, bo twórcy nie oszczędzają nam scen, jak uczestniczy marszu załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne - nie można się zatrzymać - co rzeczywiście jest miarą okrucieństwa. Najbardziej upokarzająca i okrutna jest cielesność. W końcu bohaterowie przynajmniej część poddają się, co jest swoistym samobójstwem. Śmierć jest tutaj wybawieniem od męczarni życia. To rozumiem. Nie skleja mi się do końca motywacja głównego bohatera, tutaj trochę dowiadujemy się o tym świecie spoza marszu. Ale to jest za mało. Film jest oszczędny. Jest w tym coś "Mojego własnego Idaho" Gusa Van Santa, ale to nie ten poziom filmu drogi. Zakończenie jest rzeczywiście dystopijne, ale nie mogę nic powiedzieć. 

Polecam choć nie każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie. 

7/10

poniedziałek, 8 września 2025

Recenzja: Andrzej Chwalba, Polska krwawi, Polska walczy. Jak się żyło pod okupacją 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, ss.541..

 


Mam wobec profesora Andrzeja Chwalby dług, że od czasu jego naprawdę znakomitej i w wielu miejscach przełomowej książki o pierwszej wojnie światowej (Samobójstwo Europy) przez szereg lat nie recenzowałem jego książek. Nie wiem dlaczego. A przecież przez tyle lat - 2008-2013 brałem udział w jego corocznych seminariach doktoranckich w czerwcu w jego domu letnim. Niewybaczalne. 

Profesor Chwalba pokusił się o książkę, której brak doskwierał w Polsce od lat - właściwie od upadku komunizmu ciągle na studiach historycznych mówiło się, że brakuje wielkiej syntezy życia Polaków pod okupacją podczas II wojny światowej. I w pewien paradoksalny sposób dalej jej będzie brakować, bo książka którą recenzuję jest tylko zarysowaniem tej okupacji. Dlaczego, zaraz wytłumaczę. W zasadzie od czasów rzeczywiście w wielu miejscach przełomowej książki Tomasza Szaroty "Okupowanej Warszawy dzień powszedni", której pierwsze wydanie było pod koniec lat siedemdziesiątych wieku XX, nie ma gruntownej, źródłowej, bo opartej na listach z archiwum poczty polskiej, listach do sanktuariów z prośbami z czasów okupacji, pamiętnikami, wspomnieniami, analizą życia codziennego i obrazu okupantów - bo życie Niemców, tych których tutaj przesłano jako Panów życia i śmierci - też jest ciekawe. Książka profesora Chwalby w niebywale lekki, powiedziałbym publicystyczny sposób próbuje naszkicować to, w jakim kierunku taka synteza obejmująca także literaturę wojenną, mogłaby pójść. 

Książka Chwalby jest podzielona klarownie siedem części, z których najbardziej rozbudowana jest część VI - Okupacja niemiecka. Generalne gubernatorstwo. Nie wiem po co profesor eseistycznie odniósł się do kampanii wrześniowej. Bo jest bardzo wiele książek na ten temat. Ale oczywiście musiał napisać tę pierwszą część. Po raz pierwszy natomiast zauważyłem bardzo zwięzły opis okupacji sowieckiej, w której pióro Chwalby zauważa stosunek Żydów do władzy sowieckiej - w wielu przypadkach bardzo serwilistyczny oraz ziemie wcielone do Rzeszy - Śląsk, Pomorze, Wielkopolskę, czy Łódź. Ta konstrukcja i pewna epickość nadaje tej książce charakter ogólnej syntezy

Chwalba ciekawie pisze o relacjach polsko-żydowskich i tłumaczy reakcje Polaków w czerwcu i lipcu 1941 jako odreagowanie sowieckiej okupacji. Casus Jedwabnego nie urasta jak w książkach o proweniencji z ulicy Czerskiej w Warszawie do naczelnego problemu okupacji. Po prostu stwierdza, że tak Polacy - w obecności Niemców - spalili około trzystu Żydów w Jedwabnem. Ta obecność Niemców zmienia jednak perspektywę. Nie sądzę, żeby na ulicy Czerskiej pokochali za to profesora, ale jest on tak wybitną osobowością, że nie musi się przejmować żadnymi recenzjami Pracowni Badań nad Zagładą IFiS PAN. Dlaczego? Bo to Polakom ta książka jest poświęcona, ich walce o byt, o przeżycie, dźwięki ulicy. Profesor świadomie i z dbałością o szczegół wkracza w obszar codzienności, ubioru, jedzenia, komunikacji, pieniędzy, szmuglu. Brakuje mi polemiczności. Chwalba chciał zachować środek. Rozumiem to. 

Chwalba wkracza także na drugi obszar niezwykle ważny, jakim są relacje polsko-ukraińskie i pisze świadomie, z pełną świadomością różnic - nie do pogodzenia między historiografią polską i ukraińską o Wołyniu - opisuje też bardzo ogólnie konstrukcję polskiego państwa podziemnego, akcje podziemia, politykę okupanta. Ale tutaj musze stwierdzić, że ta książka jest podaniem w strawnej formie, lekkiej tematu, który zasługiwałby na więcej. Wydaje mi się - pewności nie mam - że to wydawnictwo zdecydowało, żeby w miejscach, gdzie profesor cytuje źródła nie dać ani jednego przypisu. Ten brak odniesienia do literatury w takiej syntezie jest widoczny. Istnieje obszerna bibliografia, ale bez podziału na źródła i opracowania. Wydawnictwo bardzo starannie natomiast dobrało zdjęcia, mapy są ładne i czytelne. Nie sposób tu postawić zarzutu. 

Z pewnością ta książka jest bardzo solidna warsztatowo, napisana niebywale lekko - z pewnością powinna być lekturą obowiązkową na zajęciach z historii Polski dwudziestego wieku na studiach historycznych. Z pewnością zdobędzie ona uznanie, właśnie przez niebywałą lekkość pióra. Niestety nie obyło się bez małych błędów; na stronie 203 czytamy, że "na obszarze o powierzchni 94,1 kilometra kwadratowego mieszkało około 12 milionów osób". Na tej samej stronie po 1941 roku po inwazji Niemców na ZSRR czytamy, że powierzchnia GG wzrosła do 145,2 kilometra kwadratowego". Nawet gdybym uznał to za metaforę nie potrafię sobie wyobrazić jak 12 milionów ludzi mieszka na 94 kilometrach kwadratowych. Strefa Gazy ma około 360 kilometrów kwadratowych i mieszkało tam przed 2023 dwa miliony ludzi. To nie jest wina Chwalby. Co robiła redakcja w takim wydawnictwie jak Literackie?  Przecież dla mnie jest jasne, że chodzi o tysiące kilometrów kwadratowych, ale po redakcji tekst idzie do co najmniej dwu korekt. NIE czepiam się, po prostu na takim poziomie nie powinno być takich pomyłek. 

Książka profesora jest wiarygodna, napisana ze swadą, ze świadomością tematu - jego wielkiej wagi - klasycznie skonstruowana, z klarownymi rozdziałami, językiem potoczystym, prostym, ciekawym, ale jednostajnym. Sięgnie po nią student historii i każdy kto interesuje się historią niemieckiej i sowieckiej okupacji w czasie II wojny światowej. My tą wojnę przegraliśmy. Nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Profesor świadomie i z gracja unika tematu zadając pytanie, czy powrót Armii Czerwonej w 1945 przyniósł wolność. Nie musi odpowiadać na to pytanie. 

Moja ocena 8-9 na 10. 

Jednoznacznie polecam. 

niedziela, 24 sierpnia 2025

Recenzja: Wolfgang Münchau, Kaput. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego, tłum. Barbara Kocowska, wyd. Prześwity, Warszawa 2025, ss.224 #Niemcy #kaput

 



Wpadła mi w ręce na warszawskim dworcu głównym - nie ma to jak kupić książkę na dworcu, gdy za 5 minut odjeżdża twój pociąg - ciekawa książka niemieckiego ekonomisty, Wolfganga Münchau, który jak przyznam w tej recenzji naprawdę potrafi pisać o współczesnej ekonomii ciekawie i prosto, co przekłada się na bardzo intrygujący efekt. Jego książka "Kaput. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego" jest fascynującą opowieścią o tym, jak przez ostatnie 20 lat Niemcy zarżnęli swój kraj. To pewien istotny paradoks, bo Bundesrepublik zachowała ogromną siłę polityczną w Europie, robiąc wszystko, żeby kraje ościenne - rozwijające się szybciej niż one - zostały politycznie i gospodarczo zatrzymane, żeby nie urosły za bardzo. Dziś Francja, choć dwadzieścia lat temu, miała gospodarkę przeetatyzowaną i nie dościgała Niemiec, dziś bije Niemcy na głowę posiadając tańszą energię. To Niemcy dziś są chorym człowiekiem Europy i kto tego nie widzi, jest ślepcem. 

Jednak jak to się zaczęło? Autor stawia tezę, że wszystko zaczęło się od błędnej polityki kredytowej banków, które należą do landów i miast, lub są prywatne. W radach nadzorczych tych banków zasiadali ludzie zależni od polityków, i zaczęli błędnie inwestować. W latach 80-tych XX wieku Niemcy stały się królestwem telewizji kablowych. Któż w Polsce nie marzył wtedy o oglądaniu filmów z SAT1, albo z RTL? Któż z młodych nie słuchał i nie oglądał niemieckiej telewizji muzycznej VIVA? Sieciami kablowymi położono kable telefoniczne i Internet. Kiedy w roku 2012 byłem z młodzieżą z Gliwic w Bayreuth na wymianie z programu Comenius (dziś zastąpionym przez Erasmus Plus) nie działało WiFi, które działało u nas w szkole w Gliwicach! Nie działał wolny Internet w miejscach publicznych. Teraz rozumiem dlaczego. Niemcy nie mają mocy przesyłowych Internetu. Nie stworzyli tego, co przez ostatnie lat 15 (nie wyłączając rządów PiS) stworzyła Polska, która z Internetem i cyfryzacja usług, sektora bankowego, po Blika, i cyfryzacje podatków czy wystawiania recept prześcignęła Niemcy o lata świetlne. Niemcy tego nie mają. Dlaczego? 

Potęga Niemiec była oparta na przemyśle, bo Niemcy z tego żyli - niemieckie samochody, niemiecka chemia, niemieckie lekarstwa, to wszystko potrzebowało taniej energii. A tę zapewniały znakomite elektrownie atomowe. W 2015 roku Bundestag przyjął miażdżącą ilością głosów ustawę zamykającą je wszystkie, czego dokonała Angela Merkel. Niemcy postanowili zamienić tanią energię atomową na rosyjski gaz, uzależniając siebie i wszystkich wkoło od Rosji. I oczywiście w tym tkwi przyczyna inwazji rosyjskiej na Ukrainę, bo Putin wiedział, że uzależniona Europa będzie bezwolna. I nie pomylił się. Dalej jest już kwadratura koła. Po 2022 roku nie będzie taniego gazu z Rosji. Więc Niemcy wymyślili wiatraki, tylko że okazało się, że mają najdroższą energię w Europie. I nikt nie może mieć innej, bo jeśli tak będzie, Niemcy przestaną być konkurencyjne. I dlatego jest handel powietrzem ETS 1 i 2, który zażyna inne kraje Europy. Niemcy nie potrafią wyjść z tego zaklętego kręgu. Najwięcej elektrowni węglowych mają...Niemcy i najwięcej emitują CO2 do atmosfery w Europie. Autor wyraźnie konkluduje, że droga energia i drogi gaz okazał się samobójstwem dla niemieckiego przemysłu chemicznego. Tylko że Niemcy sami sobie to zrobili. Sami się zaorali. Gdy dodamy do tego mnóstwo migrantów żerujących na niemieckim modelu socjalnym nie można mieć pretensji do tych ludzi, ponieważ nawet gdyby chcieli pracować...nie mogą, bo nie pozwalają na to niemieckie przepisy. Na domiar złego Niemcy przenieśli dużą część produkcji podzespołów i silników samochodowych do Chin i teraz stali się niewolnikami chińskiej mocy wytwórczej. 

I tak Niemcy położyli branżę motoryzacyjną, chemiczną, nie są w stanie stworzyć u siebie stanowiska dla HIGH-TECHÓW, ponieważ nie mają szybkiego Internetu. Konsekwencja tego jest niemoc Niemiec, w paroksyzmach rządów Angeli Merkel i Olafa Scholza Niemcy nie mają też armii. Ciekawe, czy polskie elity przeczytają te książkę?  Znamienne jest to, że autor napisał książkę po angielsku. W Niemczech by nie przeszła. 

Jedynym mankamentem książki jest jej cena. 69,90 za cienką stu kartkową książkę to zdecydowanie za dużo. Ale co ja tam wiem o cenach książek, prawda? 

Zdecydowanie polecam 8/10 



piątek, 15 sierpnia 2025

Recenzja: Tomasz Terlikowski, Mateczka. Śledztwo w sprawie mariawitów, ZNAK, Kraków 2025, ss. 378

 


Książka Tomasza Terlikowskiego jest jedną z najnowszych propozycji tego znanego dziennikarza i publicysty, doktora filozofii i jednocześnie od lat jednym z bardziej znanych i gwałtownie zaangażowanych publicznie katolików w Polsce. Terlikowski wiele lat temu słynął ze swoich ultrakonserwatywnych pozycji, dziś zastąpił redaktora Mazurka w RMF FM. Istotą ocen Terlikowskiego jest ich ostrość przekazywana w formie egzaltacji, i choć on sam zmienił trochę poglądy, książka pozostaje wierna tym retorycznym osobistym uwarunkowaniom. To, co jest medialną atrakcyjnością Terlikowskiego, cierpiącego od lat na kompleks nieomylności, w tej książce stało się jego słabością. 

Książka ma bardzo klasyczną konstrukcję w siedmiu częściach i dwudziestu dwu rozdziałach ułożonych w metodzie chronologiczno-problemowej. Zaznaczam, że Terlikowski pisze tę książkę z perspektywy śledczego, prokuratora i sędziego jednocześnie i widać to już w pierwszych akapitach. Dla niego historia mariawityzmu została w tej książce - już we wstępie - tezą, że za powołaniem tego kościoła i mariawicką reformę stał skandal seksualny. I choć w trakcie książki rzeczywiście Terlikowski sprawnie stara się udowodnić  tezę przez zainicjowaną przez matkę Kozłowską i potem "twórczo" rozwiniętą przez biskupa Kowalskiego ideę "mistycznych małżeństw" między księżmi mariawickimi i zakonnicami, które miały miejsce w Kościele mariawickim od lat dwudziestych - już po śmierci Marii Franciszki (Feliksy) Kozłowskiej. Terlikowski czyni z tego fragmentu historii mariawickiej centrum książki, która jest sensacyjna i ma też się sprzedać jako sensacja. I Terlikowski ma zapewne w tym swoja specjalność - jego uczestnictwo w zespole badającym podobną sprawę jednego z dominikanów skazanych w końcu po ponad dwudziestu latach za gwałty na rozentuzjazmowanych kobietach, przepełnionych fanatyzmem religijnym, żywo przecież przypomina mechanizm władzy w wykorzystywaniu seksualnym dokonanym przez biskupa Kowalskiego, skazanego w 1936 roku na dwa lata więzienia. W moim przekonaniu Terlikowski psychologicznie przeniósł swoje zaangażowanie ze sprawy Malińskiego na sprawę mariawitów. Formuje dosadne oceny, insynuuje, jak wtedy gdy pisze, że między księdzem Kowalskim i matką Kozłowską nie zachodziły żadne mistyczne relacje, ale bardzo przyziemne. Tak się formuje plotkę. 

Ten sensacyjny ton Terlikowskiego unosi się nad całą książką. A szkoda. Nie ma bowiem podanej w formie przystępnej całościowej historii mariawityzmu, który podkreślmy jest jedynym kościołem chrześcijańskim w historii utworzonym przez kobietę. Terlikowski natomiast ubrał książkę w aparat naukowy - nie można zaprzeczyć zebranej przez niego bibliografii i to jest jedynie pozór naukowości. Dlaczego? Wydawnictwo ZNAK jak widać wymusiło na Terlikowskim rezygnację z bibliografii a właśnie pokazanie wszystkich źródeł prasowych, rękopiśmiennych i szerokiej literatury przedmiotu, która narosła przez ponad sto lat od powstania mariawityzmu. Książka ma być dobrze sprzedającym się, znakomicie napisanym produktem - pisać Terlikowski umie - na granicy błyskotliwości sensacyjnym, ocierającym się o paszkwil, któremu przyświeca teza współczesna. I tej tezie nie można odmówić pełnej aktualności. 

Według Terlikowskiego - co jest tezą podkreślam prawdy sensacyjnej, ale nie naukowej - początkiem ruchu mariawickiego, które doprowadziły do powstania nowego wyznania na przełomie 1906 i 1907 roku doprowadziły dwie istotności. Pierwszą było objawienie prywatne i wiara w nie ludzi - zauważam, że jest ona dość rozpowszechniona - drugą sprawa władzy duchowej. Ale kluczem do nich jest intymna relacja Marii Feliksy Kozłowskiej z księżmi, na co nie ma dowodu. Interpretacja jej tekstów, mistycznych i egzaltowanych jest w wykonaniu Terlikowskiego zbyt jednostronna. I to jest clou problemu z którym się nie zgadzam częściowo, bo te dwa problemy, objawienia prywatne i władza są dobrze zdiagnozowane. Tej władzy reprezentowanej przez kościół hierarchiczny nie ma w biblii, nie ma też ani jednej wypowiedzi Chrystusa dającej władzę w ręce jednego człowieka. Kościół pierwotny był wspólnotowy, a nie hierarchiczny. O tym, że scenariusz mariawicki może się wciąż przydarzyć świadczy ilość skandali seksualnych ostatnio w Polsce, czego symbolem stała się diecezja sosnowiecka. Psychopatologia biskupa Kowalskiego, który w kończy stał się męczennikiem obozu w Dachau w 1942 roku nie usprawiedliwia przestępstw seksualnych przez niego wykonanych. Nie wiadomo ile narodziło się "mistycznych" dzieci wychowanych wspólnie. Pada pod koniec książki liczba 40, ale książka nie odpowiada na ich losy, czego oczywiście Terlikowski ma świadomość.       

Terlikowski widzi nieco słuszności w mariawityzmie. W wymiarze społecznym ów ruch wyprzedzał katolicyzm społeczny i stanowił bardzo polską, narodową, reformację czasów industrialnych przełomu XIX i XX wieku, kiedy po powstaniu styczniowym rodził się nowożytny naród polski. To zostało przez Terlikowskiego dostrzeżone, ale to za mało, by jego książka stała się monografią mariawityzmu w Polsce. Najważniejszą jednak słabością tej książki jest sposób formułowania przez Terlikowskiego wniosków. Widać, że zajmując się ojcem Malińskim - dominikaninem - Terlikowski wpadł w swoje własne sidła. Jest nią arbitralność i ostrość sądów bez dostatecznej podstawy źródłowej. Sugeruje on, że założycielka mariawitów miała czterech kochanków, i wnioskuje to, z tego, że w jej pismach mówi o nich jako o "mistycznych małżonkach". Przypominam, że Faustyna Kowalska też nazywała Jezusa Oblubieńcem. To za mało, żeby przypisać Kozłowskiej aż czterech kochanków. W zakończeniu Terlikowski zaznacza, że ta książka nie jest przeciwko mariawitom. Ale ja sądzę, że to jest sensacyjny paszkwil adresowany do katolików w Polsce, żeby przestrzec przed pewnym scenariuszem, który Terlikowski dobrze poznał badając sprawę ojca Malińskiego. Ale to jest metodologicznie niesłuszne i może być przez samych mariawitów odbierane jako krzywdzące: 

https://mariawita.pl/2025/oswiadczenie-rk/index.html 

Moja ocena 6/10 



czwartek, 24 lipca 2025

Ku czci Edwarda Stachury. W rocznicę śmierci.



 Dziś jest rocznica śmierci Edwarda Stachury (1937-1979), jednego z wybitniejszych polskich poetów XX wieku, który tak jak młodszy od niego Rafał Wojaczek, czy starszy o pokolenie Jan Lechoń zakończył życie z własnej ręki. Uważam, że jego życie i twórczość - powoli zapominana, kto dziś czyta "Siekierezadę"? - to temat na wybitny film fabularny. Stachura odszedł, kiedy ja już żyłem od trzech miesięcy. Jego teksty poetyckie poznałem w Liceum, i na studiach (on też studiował na KUL ale tylko półtora roku na romanistyce). Urodzony we Francji i mówiący biegle w tym języku nigdy chyba nie przystawał do PRL, umęczony, w biedzie pisał i sądzę, że pisanie stanowiło sens jego życia. Potem stał się sławny, jak na warunki PRL. Dostał kilka stypendiów. Miałem to szczęście, że na dziennikarstwie na KUL uczył mnie radia jego przyjaciel Wacław Tkaczuk, postać wybitna. Stachura cierpiał na chorobę dwubiegunową.


Ostatni wiersz napisał w dniu śmierci - List do Pozostałych.


Umieram

Za winy moje i niewinność moją

Za brak który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy

Za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami

(...)

Bo trupem jest wszelkie ciało

Bo ciężko strasznie i nie do zniesienia

Za możliwość przemienienia

Za nieszczęście ludzi i moje własne które dźwigam na sobie i w sobie

Bo to wszystko wygląda że snem jest tylko koszmarem

Bo to wszystko wygląda że nieprawdą jest

Bo to wszystko wygląda że absurdem jest

Bo to wszystko tu niszczeje gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością

Bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem

Bo wygląda że nie ma tu dla mnie żadnego ratunku

Bo już nie potrafię kochać ziemską miłością

Bo noli me tangere

Bo jestem bardzo zmęczony nieopisanie wycieńczony

Bo już wycierpiałem

Bo już zostałem choć to się działo w obłędzie najdosłowniej i najcieleśniej ukrzyżowany i jakże bardzo i realnie mnie to bolało

Bo chciałem zbawić od wszelkiego złego ludzi wszystkich i świat cały i jeżeli tak się nie stało to winy mojej w tym nie umiem znaleźć

Bo wygląda że już nic tu po mnie

Bo nie czuję się oszukany co by mi pozwoliło raczej trwać niż umierać trwać i szukać winnego może w sobie ale nie czuję się oszukany

Bo kto może trwać w tym świecie niechaj trwa i ja mu życzę zdrowia a kiedy przyjdzie mu umierać niechaj śmierć ma lekką

Bo co do mnie to idę do ciebie

Ojcze pastewny żeby może wreszcie znaleźć uspokojenie zasłużone jak mniemam zasłużone jak mniemam

Bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony

Bo wszystko mnie boli straszliwie

Bo duszę się w tej klatce

Bo samotna jest dusza moja aż do śmierci

Bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech Żyje Życie

Bo stanąłem na początku bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na końcu i nie skosztuję śmierci.


Zdjęcie@ Internet

wtorek, 1 lipca 2025

Recenzja: Urszula Glensk, Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej, wyd. Czarne, Wołowiec 2024


 Czytelniczko - Czytelniku tego bloga, 

Kiedy trafiła w moje ręce kupiona na dworcu w Warszawie książka Urszuli Glensk "Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej" widziałem, że będę chciał tą książkę zrecenzować. Sam wybieram książki i nikt mi niczego nie narzuca. Kim jest autorka? Na obwolucie książki znajduje się informacja, że autorka jest profesorką literatury i wykładowczynią, badaczką literatury dokumentalnej Uniwersytetu Wrocławskiego. Można zatem stwierdzić, że autorka jest biegłą w sztuce pisania literatury faktu, ma umiejętność krytycznej analizy źródeł. Jest profesjonalistką. Jestem pewny, że książka ta może być nagrodzona w pewnych specyficznych gremiach krytyczno-literackich, gdyż w ostrym sporze światopoglądowym w Polsce książka ta jest głosem po jednej ze stron. Ale o tym na końcu recenzji. 

Już samo słowo wstępu krótko informuje, że książka jest oparta na faktach, dziesiątkach wywiadów z migrantami nielegalnie przekraczającymi granicę polsko-białoruską, lekarzami, aktywistami i aktywistkami. Ta warstwa dokumentacyjna nie budzi zastrzeżeń. Jest dość solidna warsztatowo. Pod względem dramaturgii też jest bardzo dobrze, autorka umiejętnie rozgrywa tę historię, pokazując autentycznych ludzi, ich historie. Wstrząsające są opisy jak skóra schodziła z odmrożonych nóg młodego piłkarza-nastolatka z Erytrei, losy wijącej się z bólu Irakijki, matki pięciorga dzieci, która umarła wraz z dzieckiem. Co dwie, lub trzy historie - osobiste uwikłania książka pokazuje listę zmarłych uchodźców, z krótką informacją kim byli i gdzie zostali znalezieni. Jest ich 55, ale autorka mówi, że było ich dużo więcej. To "dużo więcej" jest dla mnie pomostem do uchwycenia w tej recenzji drugiej płaszczyzny interpretacyjnej. 

Pamiętam doskonale gdy w szczycie kryzysu uchodźczego na przełomie 2021 i 2022 roku, tuż przed inwazją putinowskiej, faszystowskiej Rosji na Ukrainę pojawiła się w TVN informacja, że oto młody Ahmed przepłynął w Bugu kilka dni w mrozie, żeby dostać się do Polski. Ten przykład fejka medialnego, bo nie było takiego przypadku, pokazuje jeszcze inną stronę sporu, której autorka nie przywołuje, choć jej książka jest de facto owocem tego zacietrzewienia. To była histeria. Zachowania pani Ochojskiej zostały zweryfikowane przez decyzję Tuska, żeby nie wystawiać jej w wyborach, bo jej nienawiść do państwa polskiego sprawiła, że Ochojska stałą się po prostu niewybieralna. Jej blurp na okładce dużo mówi o książce. 

Tezą sterującą książki Pani profesor Glensk jest przekonanie, że funkcjonariusze straży granicznej, policja, wojsko polskie stały się narzędziem państwowo zorganizowanej patologii: rasistowskiej maszyny traktującej ludzi jak bydło. Oczywiście, za tym wszystkim stał PiS. Duch i twarz Morawieckiego, ówczesnego premiera unoszą się z kart książki jak twarz Wielkiego Brata z roku 1984 Orwella i autorka wiele uczyniła, żebyśmy uwierzyli, że Polska rządów PiS to totalitarne państwo jednej partii, jednego wodza, jednej policji politycznej. Po przeczytaniu tej książki mam wrażenie, że autorka naprawdę wierzy w to, co napisała. Z wiarą trudno dyskutować. Ona po prostu jest. Tylko, że podstawowy fakt, który wybrzmiewa jakoś na drugim planie, jest taki, że kryzys uchodźczy (autorka uparcie nazywa go katastrofą humanitarną celowo wyolbrzymiając wszystko) jest częścią zabezpieczenia przez Rosjan zaplecza Ukrainy przed inwazją z 24 lutego 2022 roku. To wszystko, co się stało na granicy polsko-białoruskiej jest spektaklem wyreżyserowanym przez rosyjskie GRU, które stoją za służbami białoruskimi. Autorka nie przyjmuje tego faktu, bo on zmienia wszystko. Polskie państwo nie mogło się zachować inaczej niż się zachowało, ponieważ stawką była destabilizacja kraju, będącego zapleczem Ukrainy przed inwazją (politycy wiedzieli od listopada 2021, że będzie wojna). Na wojnie pierwsze umierają prawa człowieka. Jest tak. Przykro mi. Dorzućmy do tego posła Starczewskiego w reklamówką goniącego się ze SG, posła Szczerbę z pizza na granicy, aktoreczkę Kurdej-Szatan lżącą polskich żołnierzy, czy wreszcie Frasyniuka, czyniącego podobnie. Gdyby Pani profesor Glensk włączyła sobie rosyjską telewizję w tamtym czasie, to tezy jej książki są zaskakująco zbieżne z tym, co wówczas mówiono. 

I tak dochodzimy do trzeciej warstwy interpretacyjnej, skrzętnie przez autorkę przemyconą, zasugerowaną z wewnętrznej warstwy sterującej tekstem (używam aparatu pojęciowego świętej pamięci prof. Topolskiego). Profesorka Glensk kilka razy użyła metafory historycznej Holokaustu jako matrycy do porównania tego, co stało się na granicy polsko-białoruskiej. Takie porównanie padło na stronie 158, na stronie 161 czytamy porównanie, że "nawet w getcie warszawskim były karetki pogotowia", czytaj - że w roku 2021 i 2022 na owej granicy ich nie było. Metafora historyczna ma za zadanie przede wszystkim wzmocnić przekaz, uczynić go podprogowo jeszcze potężniejszym. Na stronie 195 autorka cytuje wypowiedź: "Oświęcim po prostu, skóra i kości" na widok jednego uchodźcy, przy czym uważam, że takie porównanie powinno być obarczone wytłumaczeniem, że to potoczny język. W Polsce powiedzenie czegoś takiego sugeruje, że to Polacy są winni Zagładzie. I tutaj dochodzimy do clou tej książki. Autorka sugeruje - w domyśle, nie dosłownie - że skoro Polacy en masse byli współodpowiedzialni za Holokaust, to tak samo ten gen wrócił i mordują uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. 

I zaskoczyła mnie bardzo autorka, gdy pisze na stronie 200: "spotykamy w lesie absolutnie realnych ludzi, zwykłych chłopców, którzy marzą o cycuszkach młodych dziewczyn". To że większość migrantów to młodzi mężczyźni, mający popęd, to fakt. Ile było napaści seksualnych na dziewczynki i młode kobiety w Niemczech w ostatnim roku? Jak przeczytałem to zdanie, ręce mi opadły. 

Podsumowując książka Urszuli Glensk to zaangażowana literatura tyrtejska, opowiadająca się po jednej stronie, pisana za pozycji "wyższości moralnej", jaką daje autorce jej tytuł profesorski i praca na uczelni wyższej (swoją drogą zabawne jest to przekonanie o wyższości), nieomylnie oceniającą polskie państwo i nieomylnie wskazującą tylko jedną stronę. Książka może się spodobać ludziom myślącym podobnie jak autorka. Mnie nie porwała. Nie lubię literatury w typie "Matki" Gorkiego, a to właśnie ten typ literatury. 

moja ocena 5/10 

niedziela, 1 czerwca 2025

Postacie drugoplanowe nowej powieści

Czytelniczko/Czytelniku tego bloga, 

W międzyczasie, gdy Państwo moi czytelnicy i czytelniczki elektryzujecie się informacją, że już 25 czerwca w Państwa ręce trafi pełna, poprawiona, uzupełniona powieść "Czerń i Purpura" w nowej szacie graficznej, w twardej okładce z obwolutą, ja kończę pierwszy tom nowej, epickiej wielowątkowej powieści, która opowiada o trzech kobietach od początku lat trzydziestych aż do lat sześćdziesiątych wieku XX. Pierwszy tom, który kończę obejmuje lata 1930-1940. Zamierzenie jest bardzo ambitne, ale ja tylko takie lubię. Pisałem już tutaj o tym, że akcja będzie głównie na Kresach dawnej Rzeczypospolitej, ale nie tylko przy czym chcę znów pokazać w drugim planie ciekawe postacie historyczne, zupełnie lub prawie zapomniane. Ożywię je i dam Państwu poznać. 

Pierwszą z nich jest niezwykły poeta Bohdan Ihor Antonycz (1909-1937), obywatel Polski narodowości ukraińskiej. Żył na krawędzi dwu światów, ale ja sądzę nie tylko dwu. Tłumaczył z ukraińskiego na polski i wydawał ukraińskich poetów piszących u Sowietów (póki trwał NEP i Stalin nie przykręcił śruby). Ale nie tylko sam pisał poematy, które z ukraińskiego na polski tłumaczył wspaniale Tadeusz Hollender (1910-1943). Najsłynniejszym z nich jest "Pieśń drzew", baśniowy i niezwykły. Pisał także libretto opery. Antonycz nie doczekał wojny. Zmarł na komplikacje po zapaleniu płuc w lipcu 1937 roku i został pochowany we Lwowie. 

  


Drugą postacią, która wystąpi na kartach mojej powieści będzie Sara Polina Gincburg czyli Zuzanna Ginczanka (1917-1944), wspaniała poetka polsko-żydowska. Dane jej było opublikować jeden wspaniały tomik poetycki "O centaurach" w 1936 roku. Nie wiem, dlaczego tego tomu nie ma w lekturach szkolnych na polskim rozszerzonym. Gdy przeczytałem niedawno pisząc już powieść ten tom, byłem wstrząśnięty, że osoba dziewiętnastoletnia mogła tak pisać, z taką składnią, taką wyobraźnią i widzieć szóstym zmysłem to, co miało dopiero nadejść. Używała oficjalnie polskiego imienia i nazwiska ponieważ pomagało jej to w początkach kariery poetyckiej. Proszę pamiętać, że Tuwim nie wychodził przez trzy lata z domu jak go szkalowano za "Skamandra", a antysemityzm był w Polsce przedwojennej powszechny jak sól. I proszę się nie oszukiwać. Była bardzo piękną kobietą, co wcale nie ułatwiało jej życia. Zginęła w Krakowie rozstrzelana przez Niemców w 1944.  



Obie te postaci łączy Lwów, choć Ginczanka zawitała do niego obawiając się Niemców jesienią 1939 już w czasie okupacji sowieckiej. Antonycz już wtedy nie żył. Szkoda, że umarł tak młodo. Bo gdyby żył, potępiłby swoich za Wołyń. Nienawidził przemocy i brutalności. 

Moja książka już jest na samym finiszu, a całość poczytacie Państwo jesienią. Drugi tom ukaże się wiosną 2026 i obejmie lata 1941-1944 i będzie straszliwy ze względu na wybuch wojny niemiecko-sowieckiej i sprawę wołyńską. W trzecim tomie jesienią 2026 zamknięcie serii i w nim nastąpi zamkniecie wszystkich wątków. 

Oddaję głos Ginczance, która w "Centaurach" tak o sobie pisała: 

 Nie wiem, Panie,

 co dobre,

 co złe —

 w osiemnaście wpatrzona lat —

 zasłuchana, surowa i baczna

 coraz hardziej

 coraz mądrzej

 nie wiem

wtorek, 13 maja 2025

#Recenzja: Jacek Bartosiak, Oczy szeroko otwarte. Polska strategia na czas wojny światowej, wyd. Literackie, Kraków 2025, ss.283

 



Jacek Bartosiak jest polskim geostrategiem, współzałożycielem polskiego think-thanku "Strategy & Future" i można powiedzieć, że w ostatnich latach zwłaszcza po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej stał się osobowością medialną. Pisze książki. 

Książka "Oczy szeroko otwarte. Polska strategia na czas wojny światowej" jest propozycją dla wielbicieli strategii politycznej, historyków lub osób pasjonujących się polityką. Książka ma klarowna konstrukcję. Jest podzielona na dwie części, z których pierwsza poświęcona jest wojnie światowej, która ma się toczyc już teraz. A w drugiej Jacek Bartosiak poświęca uwagę Polsce, a konkretnie tego, jak powinna wyglądać strategia Polski w nadchodzącym (sic!) konflikcie. 

Początkowe zdanie przykuło moją uwagę. Mottem książki jest bowiem cytat z Oskara Spenglera (1880-1936). I bynajmniej nie jest to przypadek. Bartosiak, po gruntownej lekturze tej książki jawi mi się właśnie jako quasi-filozof trochę jak Spengler właśnie. Już Karl Popper skrytykował Spenglera za historycyzm mający charakter nienaukowy. Niełatwo jest prześledzić wywód Bartosiaka, ale postaram się spróbować go zrekonstruować. Przede wszystkim Bartosiak zaczyna od dość kategorycznie wyartykułowanego stwierdzenia, że wojna światowa, tak ta trzecia, zaczęła się w roku 2018. Twierdzo on, że historycy będą się ex post spierać kiedy się zaczęła. Tutaj zgoda, historycy na zasadzie naukowej spierają się o to, ale nie tak jak robi to Pan Bartosiak. On po prostu wybrał jakiś fragmentaryczne wydarzenie w narastającym sporze amerykańsko-chińskim i nadał mu znaczenie, ot, teraz mamy wojnę światową. Otóż to jest moje pierwsze "nie". Trzecia wojna światowa na pewno nie zaczęła się w roku 2018. Być może zaczęła się od uderzenia rosyjskiego na Ukrainę w roku 2022, pełnego i klasycznego rozpoczynającego konflikt kinetyczny między dwoma państwami. Tak jak nie kupiłem i nie kupuję bajek świętej pamięci papieża Franciszka o "trzeciej wojnie światowej w kawałkach". Wojna nigdy nie jest nieunikniona dopóki się nie wydarzy. To pierwsza zasada logiki i niesprzeczności. Nie możemy mówić o zaistnieniu wydarzenia, dopóki się nie wydarzy. I do tego momentu nie jest nieuniknione. 

Muszę przyznać, że w pierwszej części Bartosiak sprawnie operuje pojęciami z zakresu makroekonomii, pokazuje na czym polegają różnice w produktywności, ma epickie powiedziałbym zadęcie w ukazywaniu narastającego konfliktu między USA i Chinami. Jednak i tutaj rodzą się moje wątpliwości. O mały włos nie wybuchłaby wojna indyjsko-pakistańska w maju 2025, a nie wybuchła. To była ta wojna czy nie? W moim przekonaniu nie. Tak samo nie można mówić o trwającej wojnie chińsko-amerykańskiej, bo ona nie trwa. Pojęcie wojna mieści się w pojęciu konfliktu, ale nie każdy konflikt jest wojną, na miły Bóg. Nieostrość pojęć i nadawanie im znaczenie większego niż mają to mój podstawowy zarzut metodologiczny do książki Bartosiaka. Przy czym to właśnie aparat pojęciowy Bartosiaka nasuwa mi kolejne wątpliwości. Ktoś książkę opatrzył przypisami - być może to sam autor i tłumaczy mi on kto to był Deng Xiaoping. Uważam, że taka wiedza jest wiedzą zastaną dla czytelników książki Bartosiaka, to tak jakby w książce o wojna napoleońskich tłumaczyć kim był Bonaparte. Ale to szczegół. Bartosiak używa specyficznego języka nacechowanego zapożyczonymi anglicyzmami. I tak pisze on, że USA stosują "offshore balancing", że USA "hedżują". Dla mnie, choć mam doktorat z historii, użycie tych pojęć w kontekście języka polskiego jest niezrozumiałe. I właśnie one powinny być wytłumaczone. Pierwsza część kończy się rozdziałem, który ma projektować przebieg wojny. Poza tym, że Chiny będą chciały zadusić Tajwan, nie wiedzę ostrości.

 Wojna trzecia światowa nie wybuchnie, bo Chiny jej nie chcą. Chiny są jedyną cywilizacją starożytną która dotrwała do naszych czasów niezmieniona w swoim jądrze. Cały świat chrześcijańsko-grecko-rzymsko-zachodni, z którego pochodzi Bartosiak, opiera się na uprawianiu polityki wokół jądra religijnego. Tak toczyły się wojny w średniowieczu i nowożytności. Przywoływana przez Bartosiaka wojna trzydziestoletnia zaczęła się jak wojna religijna, choć skończyła się jako polityczna. Chiny nie toczyły nigdy żadnych wojen religijnych, ani zaborczych, ponieważ Chiny jako cywilizacja powstały inaczej. To kultura Chin zrodziła wielka cywilizację. Dla Chińczyków to, co widzimy, okrąg ziemi i niebo należą do cesarza, a więc do ich władzy. Dla nich czas nie ma znaczenia. Nie liczą go. To my go liczymy. Jeśli jest obcy, którego nie rozumiemy, to są to Chiny. Dlatego sądzę, że Chiny nie zaatakują Tajwanu, one po prostu go wchłoną. To się po prostu stanie samoistnie. Chiny nie doprowadzą do wojny światowej, ponieważ wojna nie jest w ich sposobie filozofii politycznej. Chiny asymilują, trochę jak Borgowie w Star-Treku. Pan Bartosiak nie rozumie do końca mechanizmów, które istnieją w Chinach w obszarze ich filozofii ontologicznej i jej pochodnej filozofii polityczno-społecznej. Z perspektywy Chin wystarczy poczekać, aż Amerykanie sami się wywrócą o własne nogi.   

Druga część jest czystą fantastyką polityczną. Bartosiak pisze bowiem, co Polska powinna zrobić w czas nadchodzącej wojny światowej. To osobliwa projekcja uwarunkowań politycznych, a nie biorącą pod uwagę podstawowej polskiej cechy narodowej jaką jest kłótliwość. Nie ważne, że się pali, nie ważne że się wali, ale mój sąsiad Polak skurwysynem mi większym niż Ruski i Niemiec razem wzięci. Ten cytat zasłyszany w autobusie w Bielsku-Białej kapitalnie pokazuje naszą charakterologię narodową. Tymczasem Bartosiak pisze to, co jako państwo i naród powinniśmy zrobić jak byśmy byli Szwecją. Jednak nie to jest najistotniejsze. 

Najpoważniejszy mój zarzut wobec drugiej części tej książki jest oparty na klasycznej gilotynie Hume`a. Nie można wnioskować jak powinno być na podstawie tego, jak jest. To klasyczna umysłowa ekstrapolacja, która tkwi tylko w umyśle autora, ale która nie jest wypadkową prawdziwą. Prosty przykład. Trump kazał zbombardować US Navy rebeliantów Huti, odłam szyicki bardzo wojowniczy w Jemenie. Straszne bombardowania i nic. Amerykanie stracili 8 dronów Raptor, 2 samoloty F-18 i bliscy byli utraty F-35. Rebelianci Huti mają sprzęt irański. To są realia. 5 maja 2025 USA zaprzestały ataków na Jemen i poniosły porażkę. A teraz spróbujmy zastosować to rozumowanie. Atak amerykański powinien zakończyć się wielkim sukcesem z powodu miażdżącej dysproporcji, czyli tego jak jest. A tymczasem tak się nie stało. Druga część poświęcona co Polska powinna zrobić jest czystą fantastyką, ponieważ jednego możemy być pewni: gdyby nadszedł konflikt z Rosją, co nie daj Boże, stanie się dokładnie odwrotnie od tego, co pisze Bartosiak. 

Ogólnie książka jest nużąca, jednostajna, trudna konceptualnie i wymagająca pojęciowo. To książka straconej szansy, bo choć Bartosiak potrafi pisać, nie umie utrzymać spoistości myśli i spójności wywodu. 

Ocena 5/10  

czwartek, 8 maja 2025

#mury Recenzja: David Frye, Mury, tłum. H. Pustuła- Lewicka, WAB Warszawa 2021

 



Czytelniku, Czytelniczko tego bloga

Przeczytałem książkę Davida Frye "Mury. Historia cywilizacji" wydaną przez oficynę WAB (Grupa Foksal). Twarda oprawka. Ładna książka, która zainteresowała mnie bardzo z uwagi, że budowanie murów było i jest przecież nieodłącznym i jakże symbolicznym sposobem na przetrwanie, bronienie się, ale w szerszym filozoficznym sensie oddzielenie i niekontaktowanie się z innymi ludźmi. Miałem przeczucie, że to może być dobra książka i nie zawiodłem się, choć miała także słabsze momenty. 

Przede wszystkim klarowna konstrukcja oparta na metodzie chronologiczno-problemowej, którą widać od samego początku. Bardzo ciekawie pisze o murach Hadriana - przecież nie jedynym, jakie imperium rzymskie zbudowało za jego panowania - choć ten najsłynniejszy znajduje się w północnej Anglii. Ciekawie pisze o murach chińskich - to też nie jest jedna budowla - przedstawiając kto i kiedy je budował. W ogóle dość kompetentnie wypowiada się Frye o murach współczesnych, ale posługując się interpretacją historii cywilizacji Oskara Sprenglera powiem tak: cywilizacje budujące mury umierają. 

Frye włącza też inny poziom interpretacji ten bardziej filozoficzny i nie domyka książki pisząc, że mury wciąż są budowane. Nie tylko przez Izrael, czy trumpowe USA, ale ja to teraz mówię. Mój kraj też buduje mury, nie tylko na granicy z Białorusią, co może być zrozumiałe, ale mury inne nieporównywalnie trwalsze jakim jest dzielenie ludzi, postawianie jednych przeciw drugim. 

Przyznam, że po przeczytaniu rozdziałów środkowych opisujących jak padały wielkie obmurowane miasta muzułmańskie w Azji Środkowej pod naporem Mongołów zrozumiałem, dlaczego cywilizacja islamska się zatrzymała w rozwoju. Tych milionów wyrżniętych w Samarkandzie, Bucharze i Bagdadzie, tych spalonych bibliotek do dziś brakuje w świecie islamu. Przegrał islam intelektualny, szukający kontaktów ze światem, wygrał islam mameluków protoplastów wszystkich mudżahedinów wszystkich czasów. Szkoda. 

Ta książka uczy, że ci którzy kryją się za murami gnuśnieją i nie potrafią się bronić. Jest coś w tym. Polecam - 8/10 

Nowa powieść ! #kresy #drugawojna #zdradzona

  Nowa, powieść, 17 października tego roku. W "Zdradzonej" pokusiłem się znów o epicka powieść o II wojnie światowej rozpisaną na ...