środa, 20 listopada 2024

Recenzja: Konklawe. reż. Edward Berger, #konklawe

 


Czytelniczko - Czytelniku, kimkolwiek jesteś 

Film w reżyserii Edwarda Bergera na podstawie powieści Thomasa Harrisa wypada zrecenzować już dla samych aktorów  Ralpha Fiennesa, który jest bardzo znanym aktorem od czasów "Listy Schindlera" czyli od 30 lat, Obok niego wystąpili Stanley Tucci, czy Isabella Rosselini. Film reklamowany jest jako thriller - i abstrahując od znaczenia tego słowa chciałbym zrecenzować go w trzech płaszczyznach. 

Pod względem aktorskim jest więcej niż dobrze. Fiennes przekonująco oddaje ewolucję bohatera, od podporządkowanego i świadomego obrzydliwości biurokratycznej machiny Kościoła Katolickiego kardynała po świadomego gracza podejmującego grę o tron i wchodzącego w gąszcz intryg kardynałów. Pomagają mu w tym dobrze dobrani i świadomi swojego warsztatu aktorzy Stanley Tucci, czy dawno nieoglądany John Lithgow. I nie ma co dyskutować. Aktorsko wypada bardzo przekonująco, choć w centrum z racji scenariusza jest bohater grany przez Fiennesa, targany sprzecznościami, pokazujący ludzkie oblicze. Kardynał Lawrence jest przekonujący. Momentami tragiczny, przebiegły, ale wewnętrznie uczciwy. 

Druga płaszczyzna to suspens. Tutaj też jest bardzo dobrze, może nawet więcej niż dobrze, choć suspens powinien prowadzić do tajemnicy. Suspens jest oparty na spojrzeniu, grze aktorskiej najwyższej próby, zawiązującym się spisku ukazując jakże ludzko, że po śmierci papieża zaczyna się brutalna walka o władzę. W tej walce nie może trupów, choć kiedyś przed trzystu laty niewątpliwie królowała trucizna. Dziś jest pomówienie, wyciąganie smrodów z życiorysów, podkopywanie wiarygodności. Jednym słowem zaplecze w jakim wybierany jest papież, głowa Kościoła katolickiego, do którego należy miliard ludzi, jest dalekie od mówienia "tak-tak" "nie-nie". To też jest przekonujące. Odważnie tez ukazana jest intryga "utopienia" kandydatury afrykańskiego kardynała. 

Trzecia płaszczyzna interpretacyjna na najwyższym poziomie - tym metafizycznym, jednym słowem eklezjologicznym, filozoficznym, duchowym to jak film pokazuje rozumienie katolicyzmu przez świat anglo-amerykański. Bo spojrzenie Harrisa i reżysera jest oparte na postrzeganiu kościoła z perspektywy liberalnej i wolnościowej, która na gruncie katolicyzmu jest...fałszywa. I w tym wymiarze ten film ponosi porażkę. Konflikt wykreowany miedzy członkami konklawe - miedzy integrystycznym i liberalnym kościołem jest w gruncie rzeczy teatralny i nieprawdziwy. Trzecia płaszczyzna domaga się miejsca dla kobiet w kościele takie jakie mają mężczyźni i choć nie mam nic przeciwko kobietom-diakonom, uważam, że to jest interpretacja fałszywa. Kościół anglikański wcale nie jest bardziej żywy od kapłanów-kobiet niż kościół katolicki. Z perspektywy prawdy ekranu wybór papieża jako osoby trans jest może nośne medialnie, ale całkowicie nieprawdziwe. Taka osoba zostałaby zdemaskowana w seminarium bardzo szybko, a nawet gdyby była wyświęcona zostałaby zmuszona do rezygnacji. W recenzji filmu muszę ocenić prawdopodobieństwo "prawdy" ekranu do prawdy realności. I pod tym względem "Konklawe" ponosi porażkę. 

Czym jest zatem ten film? To bajka anglo-saskiego liberalnego świata o katolicyzmie, jakimi oni chcieliby go widzieć. To wyraz być może tęsknoty tego świata do rzeczywistości "długiego trwania" proszę wybaczyć, że używam terminu Fernanda Braudela, ale kościół katolicki taki jest - to "długie trwanie" poprzez stulecia i pożogi, co dla wierzących jest dowodem prawdziwości tego kościoła, a dla niewierzących ciekawym faktem społecznym. Pod względem warsztatowym pierwszorzędny thriller polityczny. Ale wymowa jest słaba, nieprzekonująca. Świat liberalny, choć bardzo chce, nie może zrozumieć katolicyzmu. Dla świata liberalnego katolicyzm i jego rzymskie długie trwanie jest kantowską rzeczą w sobie, której choćby bardzo chciał, przeniknąć nie go może.  

sobota, 16 listopada 2024

Recenzja: #Gladiator2, reż. Ridley Scott #recenzja

 


Czytelniku - Czytelniczko tego bloga

Obejrzałem najnowszy film Ridleya Scotta "Gladiator II" który wchodzi do kin z opóźnieniem wynikającym ze strajku branży filmowej w Hollywood, co spowodowało dokrętki i wzrost kosztów do 300 milionów dolarów. To dość istotna informacja, która być może będzie mieć znaczenie, jak też najnowsze dzieło mistrza Scotta zostanie odebrane. 

Potrzebowałem nieco czasu, aby zastanowić się co stanowi największą bolączkę filmu Scotta. I doszedłem do wniosku, że jest to wtórność. Już od pierwszych scen, gdy ukazują się oczom widza sceny z fikcyjnego miasta numidyjskiego  - widzimy plan "Królestwa Niebieskiego", to niemal te same ujęcia, w tym wojowników poruszających się po murze. Ta dosłowność w cytowaniu samego siebie - Scott może to robić, byle ze smakiem - jest czymś co rzuca się w oczy także w kreacji głównego bohatera. Jest nim Lucjusz (w tej roli Paul Mescal). Muszę wyznać szczerze, że w konstrukcji tego bohatera jest kilka płaszczyzn - jednak dominuje patos jego przemówień. Mówi on na początku rzymskiego oblężenia tego fikcyjnego miasta numidyjskiego kilka patetycznych zdań - choć w pierwszej scenie filmu jest chłopem - kolonem uprawiającym ogródek. Od razu dowodzi, na jakiej zasadzie - nie wiem. 

Główna intryga jest jak gdyby napisanym nico lepiej scenariuszem pierwszej części, tej słynnej sprzed 24 lat z Russelem Crowe. Bohater jedzie do złego Rzymu - a jakże - który znów jest rządzony przez dwu złych cesarzy braci, których przerysowane i idiotyczne postaci mają się nijak do oryginałów. Ukazany groteskowo cesarz Karakalla naprawdę zabił brata na oczach matki Julii Domny, ale zarazem wydał w roku 212 najważniejszych dekret w historii cesarstwa, tak zwany dekret Karakalli- nadający obywatelstwo rzymskie wszystkim wolnym mieszkańcom imperium rzymskiego. Co dowodzi, że idiotą, jak w filmie nie był. Ale Scott przyzwyczaja nas do lekkiego traktowania historii. Niemniej nawet ja muszę się o tę historię upomnieć. Pierwsza scena filmu informuje nas, że jest rok 200. Wtedy panował ojciec braci Septymiusz Sewer, cesarz urodzony w Leptis Magna w rodzinie punickiej - był z pochodzenia Kartagińczykiem. Zmarł dopiero w roku 211 w Eboracum czyli dzisiejszym Yorku. Tych przekłamań jest więcej - jeden z senatorów ma gazetę, którą wymyślono dopiero 1600 lat później. Rzymianie na początku prowadzą wojnę z Jugurthą, królem Numidii, którą stroczyli za Cezara czyli 250 lat wcześniej. Jestem widzem wyrobionym, profesjonalnym historykiem i pisarzem i powiem szczerze: nie kupuję tego. Tak jak nie kupuję walki z małpami - widać, naprawdę widać, że one są animacją, czyli te 300 milionów dolarów źle wydano, bo 24 lata wcześniej widz miał wrażenie, że Maximusa atakują w Koloseum prawdziwe tygrysy. Scena z nosorożcem jest nieprawdziwa historycznie i nieprawdziwa. Pływające rekiny w Koloseum - żarłacze białe w jakiej wodzie pływają? W słodkiej czy słonej? Chyba muszą w słonej, to jako pisarz i wielbiciel Rzymu zapytuję, jak do Koloseum przetransportowano wodę morską? Przecież to się nie klei...Tym samym Scott obalił główną atrakcję - walki w Koloseum stały się groteskowe. Jedynie prawdziwa jest postać lekarza - wygląda na przybysza z Indii, który żeni się z Rzymianką - takie było imperium - inkluzyjne i jednoczące, a nie totalitarne. 

Dalej jest lepiej aktorsko. Pojawiają się dobrzy aktorzy na ekranie - dobra Connie Nielsen w roli córki Marka Aureliusza Lucilli, w tej roli niedobrej matki obroniła się. Pojawia się - co mnie wzruszyło dziewięćdziesięcioletni sir Derek Jacobi w roli senatora Grakchusa. Co dobrze świadczy o Scotcie. Jednak znów pojawia się wtórność - ten sam motyw wykrytego spisku, te same konsekwencje. Muszę powiedzieć, że bardzo dobra jest rola Denzela Washingtona, który gra handlarza niewolników, cynika, widać, że aktor świetnie się bawił tą rolą. 

W filmie Scotta tym razem ta historia nie zadziałała. Oglądałem i przyjemność sprawiały mi obrazy, bardzo malarskie, piękny Rzym bardzo realistyczny, ale to wszystko co stanowiło o nowatorskości w epickim kinie historycznym 24 lata temu, dziś się zgrało. Nawet Roland Emmerich znalazł nowy sposób na pokazanie gladiatorów w serialu "Those who about to die" z ciekawym wątkiem i aktorami. Scott postanowił raz jeszcze po 24 latach opowiedzieć tę samą bajkę o demokracji, i ta próba jest chybiona. Na koniec Paul Mescal znów darzy nas patetyczną mową. Nawet jeśli uznać prawo Scotta do ukazywania współczesnych wyzwań demokracji amerykańskiej pod płaszczykiem historii antycznej, to film właśnie jest spóźniony, diagnoza chybiona. Nie umiem też uchwycić poetyckości filmu. W starym filmie jest ręka przesuwająca się po łanach zboża - to było nowe 24 lata temu, dziś uraczył nas Scott wierszem Wergiliusza, który gladiator cytuje głupiemu cesarzowi Gecie. To pokazuje zmianę, jaka zaszła w samym reżyserze - jeśli dobrze rozumiem sztukę filmową, celem filmu jest ukazanie poezji w kadrze, ujęciu - a nie dosłownie każąc aktorowi wypowiadać kwestię. Sama metamorfoza głównego bohatera Lucjusza jest dziwna - z jednej strony nie pamięta ojca, matki, a potem doskonale pamięta - w ogóle jego podróż jest właśnie najsłabsza fabularnie. Nie da się zapomnieć matki, gdy się ma 12 lat. To słabe.  

Scenariusz ma dziury fabularne, a rozmach i epickość gdzieś się zapodziały. Sama historia też słabo oddycha. Nawet zhejtowany Napoleon sprzed roku był o klasę lepszy niż najnowsze dzieło Scotta. Ale nadzieja nie umiera ostatnia - może mistrz zrobi Gladiatora 3 i powali nas wszystkich? I na koniec jedna refleksja człowieka, który napisał w polskiej literaturze osobliwą trylogię rzymską - w każdej powieści starałem się pokazać ten świat migoczący w oddali inaczej. Nie wiem, czy film Scotta pomoże kinu historycznemu złapać drugi oddech. Jedno jest pewne potrzebuje ono takiego reżysera jak Denis Villeneuve, który Diuną tchnął w kino sci-fi magię. 

zdjęcie@Paramount Pictures 

Moja ocena filmu: 6/10 

sobota, 12 października 2024

Odnalezienie fragmentu ciała Irvine`a - ciąg dalszy do dyskusji wyprawy na Everest w roku 1924.

 Był 8 czerwca 1924 roku – dwaj brytyjscy wspinacze, doświadczony na tych wysokościach George Mallory i młody 22 letni student Sandy Irvine – na zdjęciu stoją obok siebie Mallory w marynarce, na prawo od niego Irvine - około drugiej w nocy wyszli z butlami, ciężkimi i nieporęcznymi z obozu VI na wysokości ok. 8200 w kierunku szczytu Everestu. 

W obozie został ich kolega Noell Odell, który wiele godzin później około 12.50 przez dziurę w chmurach dostrzegł –– cytuję:

„there was a sudden clearing of the atmosphere and the entire summit ridge and final peak of Everest were unveiled. My eyes become fixed on one of the tiny black spot silhouetted on a small snow crest beneath a rock step in the ridge: the black spot moved. Another black spot became apparent and moved up the snow to join the other on the crest. The first then approached the great rock step and shortly emerged on top; the second did likewise. Then the whole fascinating vision vanished, enveloped in cloud once more”.


Wszystko ma w tym opisie znaczenie. Przeanalizujmy to. Mallory i Irvine wspinali się od strony północnej, czyli chińskiej. Po drodze na grani czekają na wspinaczy dwie przeszkody: pierwszy uskok to duży wypustek skalny, granitowy głaz, który zazwyczaj omija się odbijając delikatnie od grani od prawej i znów trafia się na główna krawędź grani. Potem czeka coś gorszego – drugi uskok – pionowa skała o wysokości o koło 20 metrów, na którą po prostu trzeba się wspiąć. Conrad Anker, który w 1999 roku odnalazł ciało Mallory`ego na północnej grani – (na zdjęciu krzyżyk 1) przeszedł ten uskok bez drabiny – udowadniając, że dla wyrobionego alpinistycznie wspinacza ta przeszkoda jest do pokonania. Takim był przecież Mallory. Jednak to są tylko spekulacje. Pozycja ciała Mallory`ego wskazuje, że spadł z północnej grani poniżej pierwszego uskoku.

 Jednak ja uparcie twierdzę, że klucz znajduje się w źródle – relacji świadka i jako historyk zakładam dwie możliwości. Odell się mylił lub mówił prawdę. Nie miał powodów kłamać, więc zakładam, że relacja powyżej jest bardzo wiarygodna. W źródle mówi wyraźnie, że ów pierwszy poruszający się czarny punkt – - to musiał być Mallory - przeszedł coś opisanego jako „great rock step”, co w moim odczuciu odpowiada jednak uskokowi nr 2, który jest na grani wyraźny, widoczny i nie sposób go pomylić z niczym innym. Nawet zakładając, że sto lat temu odczucie światła wyglądało inaczej w tym dziewiczym i nienaruszonym przez człowieka terenie – ta relacja wskazuje, że obydwaj przeszli drugi uskok. Stamtąd jest już tylko dwu godzin na szczyt. Obywaj byli zmęczeni, nie mieli już chyba butli tlenowych, które w 1933 roku zostały odnalezione na grani znacznie poniżej drugiego uskoku przez inną brytyjską wyprawę. Tak jak czekan Irvine`a wbity w grań, jak gdyby oznaczający miejsce z którego spadł Mallory. 

Czy mogli wejść na szczyt? Mogli, ale czy weszli – tego nie wiemy. Co się stało tego dnia? Jeśli Odell się nie mylił, przeszli drugi uskok – tyle wiemy, mogli dotrzeć na szczyt i schodząc z niego w nocy – dokładne oględziny ciała Mallory`ego w roku 1999 znalazły jego okulary przeciwsłoneczne w kieszeni – to logiczna wskazówka, że ich w nocy nie potrzebował. To znaczy, że schodził z góry, kiedy spadł, bo zakładając, że po hipotetycznym przejściu drugiego uskoku około 16 mogli dotrzeć na szczyt. To tylko przesłanka, świadcząca być może o tym, że obaj byli związani liną i ten upadek dokonał się razem. Mallory wyhamował na linie i zmarł w miejscy, gdzie odnalazł do Anker. Nie umarł od upadku, choć miał otwarte złamanie. Pozycja i ułożenie ciała wskazywało, że próbował się podciągać na rękach i tak zastygł.  

Wiemy, że Mallory i Irvine nigdy nie wrócili. Wiemy, że na pewno Mallory spadł i to wykazał Conrad Anker w 1999 roku. Wczoraj pojawiły się informacje o odnalezieniu u podstawy lodowca Rongbuk buta, skarpety i fragmentu stopy Irwina. To znaczy, że przyjaciel Mallory`ego – na zdjęciu facet w kapelusiku - musiał spaść aż do podstawy lodowca prawie trzy kilometry. Irwin miał przy sobie aparat fotograficzny Kodaka, na którym mogli obydwaj po wejściu na szczyt zrobić zdjęcia potwierdzające to. Bez tego dowodu nie mamy i nie będziemy mieć pewności, czy weszli. Podkreślam, że wypowiadam się jako historyk zafascynowany tą wyprawą z 1924 roku. Chciałem kiedyś napisać powieść o niej, ale nie mam odwagi. 

Myślę, że odnalezienie fragmentu ciała Sandy`ego Irvine`a powinno zapoczątkować proces poszukiwań reszty ciała i aparatu fotograficznego. To ważne odkrycie, nie wiem czy przełomowe ale z pewnością jest to kolejny krok który nas przybliża do serca wielkiej tajemnicy.

Przy okazji polecam książkę Wade`a Davisa „Into the silence” – na zdjęciu – to najwspanialsza panorama świata z którego pochodzili obaj Mallory i Irvine.



poniedziałek, 30 września 2024

Recenzja: Kamil Janicki, Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023, ss.383 #warcholstwo #szlachta

 



Czytelniku/Czytelniczko 

Na książkę Kamila Janickiego "Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty" miałem ochotę już dawno, kiedy tylko zobaczyłem tę książkę w roku 2023 jesienią w księgarni w Warszawie, ale dopiero teraz mogłem ją naprawdę przeczytać uważnie.

 Podstawowa teza tej recenzji jest następująca: to całkiem udana książka popularyzatorska, która nie uniknęła pewnych istotnych błędów. Niektórzy historycy, moi koledzy ze szkoły, z którymi o niej rozmawiałem uznali, ze słabością tej książki jest stosunek autora do szlachty. Mianowicie zarzucono mu tendencyjność w ukazaniu szlachty w sposób złośliwy, nie widzący jej osiągnięć. Polemizowałem z tym stanowiskiem. Uważam, że owa rzekoma tendencyjność wynika z polemicznego temperamentu autora, który ma przecież prawo do takiego, a nie innego sposobu mówienia o szlachcie. Mówiłem też o tej książce moim uczniom na rozszerzonej historii jako przykład: co naprawdę znaczyło ulubione przez nastolatków zdanie "szlachta nie pracuje". Obraz szlachty jaki wyłania się z tej książki jest mroczny, śmieszno-straszny jak w komediach Czechowa. Swoja drogą szkoda, że polska szlachta nie doczekała się takiego Czechowa, co akurat też jest w pozycji Janickiego wytłumaczone. 

Książka została podzielona klarownie na dwanaście rozdziałów, w których autor odnosi się do przywilejów, życia rodzinnego, fikcji równości prywaty, miejscu kobiet, oraz cnót wszelakich którymi szlachta winna się odznaczać. Muszę powiedzieć, że dobrze i przyjemnie mi się czytało te wywody. Są one przede wszystkim publicystyczne, a nie analityczne. Taką tez mają wartość poznawczą. Polski czytelnik może zatem odnieść z tej książki dużą wartość, zwłaszcza że nasz polski sposób myślenia o szlachcie ugruntowali Kmicic ze Skrzetuskim, tudzież propaguje go Jacek Komuda w swoich powieściach. Muszę powiedzieć, że jak na pozycją popularyzatorską książka ma niezłą bibliografię, a do każdego z rozdziałów zostały dołączone pokaźne przypisy. Pióro autor ma lekkie i niektóre frazy są całkiem smakowite. Obficie cytuje mizoginiczną literaturę szlachecką o roli kobiet, co jest wartością. 

Jednak Kamil Janicki nie uniknął błędów. Pisze on na stronie 24, że Ludwik Andegaweński był prawnukiem Władysława Łokietka, i przeczytawszy to, zachodzę sobie w głowę jak ów król mógł być "prawnukiem Władysława Łokietka". Zanalizujmy - Ludwik był synem Elżbiety Łokietkówny i Karola Roberta Andegaweńskiego. Elżbieta Łokietkówna była siostrą rodzoną Kazimierza Wielkiego, a więc była córką Łokietka. Wniosek logiczny, ze Ludwik był wnukiem Łokietka, a nie prawnukiem. Uważam, że pisząc na takim poziomie winna jest korekta tekstu i redakcja, która to powinna wyłapać. Ale w sumie ten błąd jest trudno zauważalny. 

W czasach w których coraz wyraźniej rysuje się wśród historyków zderzenie - doszły w ostatnich latach do głosu pozycje pisane przez historyków lewicowych, książka Janickiego z pewnością będzie ciekawym dodatkiem. Marzy mi się napisanie artykułu o tym sporze, bo z kolei prawicowych historyków aż kłują w oczy te pierwsze książki. 

Całość 7,5/10 


czwartek, 29 sierpnia 2024

Słówko o ruskim Potopie w kontekście mojej nowej powieści.

Szanowni Państwo, 

Poznają Państwo zapewne - to zdjęcie pierwsze to oczywiście wspaniały aktor Władysław Hańcza w scenie z Potopu, gdy książę Janusz Radziwiłł (zdjęcie numer 2 - portret z 1634, tak wyglądał) poddaje Wielkie Księstwo Litewskie Szwedom. Potem następuje wspaniała scena gdy Zagłoba (Kazimierz Wichniarz) rzuca buzdygan, a za nim wszyscy pułkownicy wojska litewskiego. Ta wspaniała malarska scena nie ma jednak prawdziwego kontekstu historycznego. Piszę o tym dlatego, że w czasie mojego intensywnego pisania powieści z XVII wieku o polskiej wojnie domowej, rokoszu Lubomirskiego, muszę napisać część akcji wcześniej i muszę wejść w Potop, żeby wiele Państwu wyjaśnić. 

Nasze polskie współczesne wyobrażenie o Potopie jest nacechowane przede wszystkim skupieniem się na Szwedach, ale prawdziwy kataklizm zaczął się rok wcześniej. W styczniu 1654 roku Chmielnicki poddał Ukrainę Rosji w Perejasławiu i w rezultacie na Rzeczpospolitą spadł po prostu koszmarny najazd wojsk moskiewskich z carem Aleksym. Rosjanie przygotowywali się do tej wojny długo. Proszę sobie wyobrazić, że kraj który nie mógł poradzić ze strasznym powstaniem kozackim Chmielnickiego. Masakra Polaków pod Batohem w 1652 przekreśliła jakiekolwiek polskie marzenia o stłumieniu tego powstania. Chmielnicki wiedział jednak, że sama Ukraina nie pobije Polski więc oddał Ukrainę Rosji. Ta katastrofalna sytuacja ma konsekwencje do dziś, co obserwujemy od dwu lat. Otóż najazd moskiewski na Rzeczpospolitą był tak straszny, że wojska litewskie nieliczne, choć dobre nie były w stanie powstrzymać zalewu Ruskich. Janusz Radziwiłł był skłócony z królem Janem Kazimierzem i najazd spadł na Polskę po pierwszym i drugim zerwaniu sejmu. Pierwszy uczynił to poseł litewski Sicinskas lub po polsku Siciński , a drugi raz sejm zerwano na polecenie króla, żeby Radziwiłł nie dostał tytułu hetmańskiego. Jednak Radziwiłł przy pomocy własnych wojsk i komputu litewskiego robił naprawdę co mógł, żeby spowolnić Ruskich. Nawet jedną bitwę wygrał, ale nic nie mogło zatrzymać pochodu Moskwy. W sierpniu 1655 roku, a więc w tym samym czasie, kiedy Szwedzi wkraczali na Litwę oraz do Wielkopolski Ruscy zdobyli Wilno. Proszę sobie wyobrazić, że ludność była wycinana w pień przez trzy dni, a miasto - gotycka i barkowa perła północy było łupione, rabowane przez trzy długie tygodnie. Ogromne masy ludności Litwy pognano do państwa moskiewskiego na osiedlenie. Całe połacie Litwy opustoszały, a Wilno wróciło do jako takiego poziomu życia przez rozbiorami w XVIII wieku. I teraz pytam Państwa: jak Radziwiłł miał obronić Litwę przed Szwedami? Wilno płonęło a on miał walczyć ze Szwecją? Radziwiłł był wyznania kalwińskiego, świetnie znał świat protestancki. Chciał ratować to, co się da. Ale wybrał najgorszą drogę, bo Paweł Sapieha i Radziwiłłowie z Nieświeża (druga linia) wydali mu wojnę na śmierć i życie. Książę został chyba otruty w grudniu 1655 podczas oblężenia Tykocina. 

To jest skala katastrofy jak w czasie wojny trzydziestoletniej w Niemczech. W naszych podręcznikach tego najazdu moskiewskiego nie uczymy tak jak szwedzkiego, bo właściwie mamy w głowach tylko Szwedów, Kmicica, wielkie działa pod Częstochową. Proszę spojrzeć na mapę 3 to Rzeczpospolita podczas potopu. Ruscy okupowali całe Wielkie Księstwo Litewskie (dzisiejsza Litwa i Białoruś) oraz całą Ukrainę. Szwedzi zajęli Litwę i Koronę, rozbili wojska koronne źle dowodzone pod Żarnowcem i Wojniczem, zajęli Poznań, Warszawę, Kraków i zaczął się WIELKI RABUNEK. Wywożono z bogatej Polski do biednej Szwecji WSZYSTKO, co miało wartość. Biblioteka szwedzka w Sztokholmie zaczęła się od zrabowanej Biblioteki królewskiej w Warszawie, zabierano okna, posągi, dywany, meble, sztuce po dworach, wszystko co miało wartość. 

I teraz clou problemu. Jedyne nieokupowane rejony państwa są zaznaczone na żółto. Jedyne miasto nieokupowane  i nieograbione to Lwów. Wszyscy zdradzili Jana Kazimierza - hetmani, magnateria, średnia szlachta, nawet Jan Sobieski, przyszły król. Byli tylko dwaj żołnierze, którzy nie dopuścili się zdrady. Pierwszy to popularny dzięki Sienkiewiczowi Czarniecki, który nie był aż tak dobrym dowódcą. Wiele bitew przegrywał i nie oszczędzał ludzi. Drugim człowiekiem z magnatów i wielkich ludzi tamtego czasu był Jerzy Sebastian Lubomirski, fantastyczny żołnierz, człowiek bajecznie bogaty. To on wywiózł korony królewskie z Wawelu i ukrył je w swoim zamku na Spiszu. To dzięki niemu i królowej Ludwice Marii Jan Kazimierz miał do czego wrócić. To on pokonał Węgrów w kolejnym strasznym najeździe w 1657 roku, to on dowodził armią, która pokonała w końcu Szwedów i Ruskich. Proszę sobie wyobrazić, że ogołocony i zmasakrowany kraj - blisko 40% populacji Rzeczypospolitej zginęło z 9 mln, aż 3mln 600 tys. ludzi. Zniknęło tysiące wiosek, ogromny obszar stał się...niezaludniony. Ten zmasakrowany kraj ma dowódcę, który w najbardziej błyskotliwej kampanii wojskowej polskiej w XVII wieku rozbija Ruskich pod Cudnowem (pod Połonką dowodził Czarniecki) i wyzwala większość wschodnich obszarów kraju. Ostatecznie trzynastoletnia wojna z Moskwą zakończyła się w 1667 rozejmem w Andruszowie. 

Mapa 4 - Kijów Ruscy dostali na dwa lata ale nigdy go nie oddali. 

I teraz pytanie, na które próbuję znaleźć odpowiedź w tej ogromnej epickiej powieści. Dlaczego Lubomirski, najlepszy i najwierniejszy żołnierz zwrócił się przeciwko królowi w najbardziej zapomnianej i nieistniejącej w naszej świadomości okrutnej wojnie domowej z lat 1665-1666?

zdjęcia - foto z filmu Potop, reż. J. Hoffman, 1974 

zdjęcia z publicznego dostępu. 


środa, 7 sierpnia 2024

#recenzja: Derek Scally, Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem, tłum. Agnieszka Sobolewska, Wołowiec 2024, ss. 428

 



Mogłoby się wydawać, że w Polsce książka irlandzkiego dziennikarza, pracownika i korespondenta The Irish Times z Berlina, Dereka Scylly`ego odniesie sukces. Dlaczego? Bo jest to książka, która powinna być niesiona na dużej fali niechęci do Kościoła Katolickiego. Postanowiłem przeczytać ją dogłębnie i podzielić się z Państwem moją recenzją. 

Derek Scally jest bez wątpienia kompetentny w tym, że pisze o Irlandii. Raz, że pochodzi z tego kraju, a dwa jest doświadczonym dziennikarzem, któremu nie obcy powinien być warsztat reportażysty. Mnie uczono, że reportaż jest sztuką niezwykle trudną, ponieważ trzeba pokazać rzeczywistość taką jaką jest, a nie taką jaką chcielibyśmy, żeby była. Oczywiście pod względem warsztatu autor trzyma się w książce tylko faktów, pokazuje ludzi, zdarzenia, często bardzo bulwersujące, sympatię czytelników - ponieważ trudno pozostać obojętnym na opisywane przykłady barbarzyństwa ludzi kościoła względem dzieci, czy też maltretowanych kobiet tzw. magdalenek (zmuszanych do pracy w pralniach dziewcząt), ale - ze smutkiem to piszę - w ostatecznym rachunku autor przegrywa. Dlaczego? Oczywiście muszę to wyjaśnić. 

Drugą ważną cechą reportażu jest brak zaangażowania emocjonalnego i oceny. Uważacie Państwo, że tak nie da się napisać reportażu? Naprawdę to możliwe. Jest wiele przykładów, że można tak napisać. Ale to bardzo trudne. Derek Scully ma dość dobre pióro, potoczyste, poszczególne rozdziały spinają się w ostatnich akapitach, które przywołują jakąś scenę z pierwszego akapitu - scenki poszczególnego rozdziału. Problemem jest nie to, o czym Scally pisze, ale jak pisze. Otóż irlandzki dziennikarz nie potrafi oddzielić komentarza od opisywanego wydarzenia, jest emocjonalny - co z jednej strony jest zrozumiałe - ale osłabia to wszystkie opisywane przez niego wydarzenia. Zależy mu bardzo na jak najszybszym upadku kościoła. Ma się wrażenie czytając jego książkę, że kościół w Irlandii już upadł, nie ma go, nie istnieje. Tymczasem w jednym z rozdziałów autor opowiada, jak spotyka na szlaku do irlandzkiego sanktuarium - kamieni mszalnych - zwykłą irlandzką rodzinę. Oczywiście, pokpiwa sobie z ich wiary. Tak się nie pisze reportażu, ale zaangażowaną agitkę. Zupełnie mnie rozbawiło, jak w książce robi wtręt, że odwiedził Polskę i że wybuchnął śmiechem na dźwięk słów "katolicki intelektualista". Bo w jego przekonaniu katolik to prostak. Intelektualista musi być antyreligijny. Tymczasem w Polsce zupełnie inne warunki ukształtowały kościół katolicki i choć ja sam jestem głęboko krytyczny wobec hierarchów polskiego kościoła, stanowczo uważam, że pogłoski o śmierci kościoła są przedwczesne. Ta irlandzka rodzina jest tego dowodem. Scully nie rozumie - ponieważ jego jawna niechęć do kościoła - zrozumiała, została nałożona na to, że od dwudziestu lat mieszka w Berlinie. Świeckość Niemiec, w której autor jest na co dzień zanurzony, rzuca się w oczy tekstu, gdy autor próbuje opisywać sytuację Irlandczyków i ich kościoła niemieckimi pojęciami filozoficznymi. A te w moim przekonaniu są błędne, gdy chodzi o kontekst. 

Książka została skomponowana tak, że pierwsza część to próba zmierzenia się z historią irlandzkiego kościoła. Oczywiście krytycznie. Autor podpiera się na trzech historykach mających krytyczne stanowisko. W przekonaniu autora ustawy przeciwko katolikom nie były dziełem rządu w Londynie, ale parlamentu w Dublinie, więc były dziełem Irlandczyków (tak jakby ktoś w Dublinie w XVII lub XVIII wieku coś mógł zrobić sam, bez wiedzy Londynu). Dla autora irlandzkie powstania przeciwko Anglikom są "przemocą i wylewaniem krwi", a zatem Irlandczycy robili to samo co na przykład Cromwell zrobił im. Nie dość, że w tej części rozprawiającej się z historią irlandzkiego chrześcijaństwa kościół od początku jest chciwy, zły, to jeszcze nie ma akapitu w tej książce o potato hunger - czyli głodzie z lat 1848-1850, który zabił jedną czwartą  mieszkańców Irlandii lub zmusił do emigracji. W jednym autor ma rację, kiedy pisze, że czuje się w Irlandii obco. Mam jako czytelnik wrażenie, że autor może być nienawidzącym samego siebie Irlandczykiem - self hating Irishman rozumianym jako metafora oikofobii, nienawidzącym historii swojego kraju, tożsamości i irlandzkiej duszy. Może to, co piszę jest na wyrost, ale to najsłabsza warstwa tej książki. 

Książka jest ciekawa poznawczo. Pokazuje historię uwikłania jednego księdza, jednego arcybiskupa, wymienia z nazwiska z dziesięciu pedofili w sutannach, pokazuje tragedie "magdalenek", czyli kobiet zmuszanych do niewolniczej pracy w katolickich ośrodkach, po czym w ostatniej części snuje dywagacje, co zostanie z kościoła w Irlandii, kiedy upadnie, kiedy ostatni ksiądz zniknie z krajobrazu wyspy. Nie zniknie. Scally nie potrafi już zobaczyć pierwiastka metafizycznego, który jest w kościele i dla którego irlandzka rodzina po tych wszystkich skandalach idzie na pielgrzymkę na kamienie mszalne z mozołem, z trudem, wierząc.  

Można przeczytać. 
Moja ocena 5 na 10. 

  

sobota, 3 sierpnia 2024

Projekt powieści o polskiej wojnie domowej #rokoszlubomirskiego #rzeczpospolita

 


W ostatnich dniach niezwykle intensywnie piszę nową powieść. Jestem skupiony, a to gwarantuje mi pisanie długo, wyczerpująco. Jednak decydując się na projekt o polskiej wojnie domowej, czyli rokoszu Lubomirskiego z lat 1665-1666 stanąłem przed lada wyzwaniem. Nigdy wcześniej nie napisałem powieści z XVII wieku. Po drugie istnieje bardzo ugruntowany w naszej kulturze obraz tego stulecia przez trylogię Sienkiewicza i filmy Jerzego Hoffmana. Proszę zwrócić uwagę, że w PRL powstały jeszcze dwa seriale z XVII wieku. Jeden "Czarne chmury" z Leonardem Pietraszakiem był w istocie dobrze zrobionym jak na ówczesne czasy serialem pokazującym lata panowania Michała Korybuta Wiśniowieckiego (1669-1673) i makiaweliczne intrygi elektora brandenburskiego i jego sług - świetnie zagranych przez Edmunda Fettinga i Janusza Zakrzeńskiego. W istocie serial był zgodny z linia polityki historycznej PRL - demonizowanie Niemców było przecież zrozumiałe. Ale serial do dziś jest oglądany - choć głównie z powtórek. Drugim serialem z lat osiemdziesiątych są "Rycerze i rabusie" oparte na opowiadaniach Józefa Hena i jego "Przypadkach starościca Wolskiego". Pod koniec PRL zrobiono jeszcze jeden serial "Kanclerz" o Janie Zamoyskim. W roku 1999 weszła ekranizacja "Ogniem i mieczem" bardzo komiksowa i dziś mocno trącąca myszką w porównaniu z innymi serialami historycznymi z naszej epoki. W literaturze popularnej króluje dziś w odbiorze wieku XVII twórczość Jacka Komudy. Nie chciałbym jednak się wypowiadać o konkurencji, dopóki nie przeczytacie Państwo tego, jak ja będę widzieć tę epokę.
Rzecz w tym, że biorę się za wyjątkowo niewdzięczny bardzo temat, czyli wojnę domową w Polsce. De facto powstanie Chmielnickiego też było wojną w obrębie Rzeczypospolitej, ale z uwagi na kwestie etniczne nasza historiografia nie traktuje tego tematu w ten sposób. Rokosz Lubomirskiego nie doczekał się ani serialu, ani filmu pełnometrażowego. A temat fascynujący. Dlaczego ten temat został przykryty, zniknął? Ponieważ potem Rzeczpospolita będzie mieć jeszcze jeden zryw w panowaniu Sobieskiego (1674-1699), husarskie skrzydła, bitwę pod Wiedniem, co my Polacy szalenie lubimy, bo to nas uwzniośla w naszych własnych oczach. Jak ktoś polskich polityków, nawet dziś poklepie po plecach i powie coś miłego, to przecież ofiarowują nasi politycy wszystko. My, Polacy jesteśmy emocjonalni w patrzeniu na historię. A tymczasem racjonalny zwrot Sobieskiego w postaci traktatów zaczepno-odpornych w Jaworowie z Francją i ze Szwecją w Gdańsku szybko zostały zatrzymane przez rozszalałą szlachtę na zasadzie, że ze śmiertelnym wrogiem katolickiego narodu my nie możemy. A Sobieski chciał zdusić Brandenburgię. Jedna bitwa w której jego husaria rozjeżdża pruskie pułki wielkiego elektora i nie byłoby rozbiorów, które Polakom przepowiedział Jan II Kazimierz w 1661 roku. Ale szlachta trzymająca się fanatycznie rydwanu Habsburgów i lubiąca złota talary pruskie uniemożliwiła to Sobieskiemu. To też fascynująca postać może na następną powieść, jak jego marzenia o wielkości Rzeczypospolitej zostały skonfrontowane z tym, że jako król nie mógł już tego, co mógł jako hetman, czyli prowadzić własną politykę, a znał jej zasady. W polityce rządzą interesy, a nie emocje. Dlaczego Sobieski jako król już nic nie mógł? Bo ustrój państwa został zablokowany. A kiedy? Właśnie w czasie rokoszu Lubomirskiego. To jest najważniejsze wydarzenie wieku XVII w Polsce, rozpoczynające upadek państwa, jego zjazd w dół, aż w otchłań saskiej anarchii i bezwolności.



W powieści mojej Jan Kazimierz będzie jednym z bohaterów pierwszoplanowych, tak jak inni gracze - królowa Maria Ludwika Gonzaga, o której już pisałem, czy Jerzy Sebastian Lubomirski. Tej trójce przyjrzę się z perspektywy człowieka z cienia - już to wiele razy robiłem w powieści. Chcę pokazać ten konflikt, ukrwić tych ludzi z prawdziwych emocji i być może wypowiedzieć wojnę poglądowi, jakoby Jan Kazimierz był najgorszym elekcyjnym władcą. Takie krzywdzące i idiotyczne artykuły są łatwe do znalezienia w sieci. Oceniamy go po skali katastrof zewnętrznych, jakie spadły na kraj, ale przecież to król właśnie wyprowadził z nich kraj. Przede wszystkim dzięki zonie Marii Ludwice. Gdy jej zabraknie, rok później abdykuje. Spakuje wszystko co mu zostało do jednej karocy i wyjedzie do Francji, gdzie został opatem w Nevres, mieście urodzin ukochanej żony. Otóż był jedynym władcą elekcyjnym, który na serio podjął się próby naprawy państwa, zmiany paradygmatu złotej wolności i osadzenia Rzeczypospolitej na innym fundamencie - twardej władzy królewskiej, która dominowała wtedy w Europie. Był znakomitym dowódcą wojskowym - to, jak uratował wojsko koronne pod Zborowem w 1649, jak rozbił armię kozacko-tatarską pod Beresteczkiem w 1651 będąc niedoszacowanym 1:2. Jest prawdą, że za jego panowania nastąpiło skumulowanie nieszczęść. Ale Rzeczpospolita przecież z tego wyszła. Wyrzuciliśmy Szwedów, Węgrów (najazd Rakoczego z Siedmiogrodu w 1657) i pokonaliśmy w dwóch fantastycznie przeprowadzonych bitwach w 1660 roku Moskwę. Te zwycięstwa król zawdzięczał najlepszemu żołnierzowi Rzeczpospolitej wieku XVII - Jerzemu Sebastianowi Lubomirskiemu, któremu miejsce skradł w podręcznikach i popularnym odbiorze mniej od niego zdolny Stefan Czarniecki, otoczony nimbem mitu sienkiewiczowskiego. Muszę znaleźć odpowiedź na płaszczyźnie dramatu, dlaczego ci dwaj ludzie zaczęli ze sobą walczyć? Dlaczego obrócili się przeciw sobie?
Dlatego ja spojrzę inaczej na Rzeczpospolita niż Sienkiewicz i z całym szacunkiem pan Komuda na polski wiek XVII. Zrobię to w sposób krwawy, pełen intryg, zwrotów akcji, chcę pokazać w powieści o polskiej wojnie domowej może jakąś część prawdy o nas samych, że największym wrogiem Polaków są sami...Polacy. Piszę teraz codziennie przez całe lato.
O tym przeczytacie Państwo na wiosnę 2025 roku. A ilustracyjnie w tym wpisie towarzyszą mojemu tekstowi dwaj adwersarze, Jan II Kazimierz i Jerzy Sebastian Lubomirski, dwaj śmiertelni wrogowie i dwaj najbliżsi sobie żołnierze Rzeczypospolitej.





środa, 31 lipca 2024

#recenzja: Hampton Sides, Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu, tłum. T. Ulanowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024 #krewiburza

 


Sięgając po tę książkę spodziewałem się jakiegoś przełomowego tekstu, epickiego i skupionego na opisywanej historii z wielu perspektyw. Rzeczywiście amerykański dziennikarz i historyk zaproponował próbę nowego spojrzenia na pierwszą wielką imperialną wojnę Stanów Zjednoczonych, czyli inwazję na Meksyk dokonaną z bezlitosną skutecznością w latach 1846-1848. Ta wojna zaplanowana i przeprowadzona z zimną kalkulacją przez prezydenta Jamesa Polka, 11 prezydenta USA  doprowadziła do przełomu w historii kontynentu. Oto bowiem ogromne terytoria takie jak Kalifornia, Arizona, Ocklahoma, Texas, Kolorado, Utah i Nevada były do tego czasu własnością Meksyku. Były oczywiście słabo zaludnione, z zerową infrastrukturą, jednym słowem były to relikty obecności hiszpańskiej w Ameryce Północnej, które Hiszpania musiał oddać nowemu narodowi, jaki ukształtował się w Meksyku. 

Hamton Sides napisał jednak książkę wykraczającą poza ramy reportażu, czy książki stricte historycznej. Rzecz w tym, że ta książka ma wyraxnie sprecyzowanego bohatera. Jest nim pionier i analfabeta Scott Carson, który doskonale znał Indian, w tym najważniejszy szczep opisany w książce czyli lud Navajo. Jednocześnie, co się zdarza przecież w doborze bohaterów widnieją inne soczyste postaci amerykańskich i meksykańskich wojskowych, pisarzy, oraz wodzów indiańskich. Wszystko to jest podane czytelnikom z głębokim znawstwem kontekstu, zarówno kulturowego jak i geograficznego. Opisy przyrody są przejmująco epickie. 

I to właśnie jest klucz do zrozumienia tej książki. Uważam, że książkę Hamptona Sidesa należy zakwalifikować jako powieść dokumentalną. Nie tylko dlatego, że eksponuje on bohaterów poprzez zwroty narracyjne, czy też ukazując ich przede wszystkim w akcji, ale dlatego, że snuje opowieść, narracyjne spina ją poprzez metaforyzację tytułów rozdziałów. Sides stara się trzymać dystans do swoich bohaterów, dla których zabić drugiego człowieka, to najczęściej tyle co splunąć (celowo przesadzam). Na minus tej narracji jest jej jednostajność narracyjna, nawet w najbardziej zdawałoby się dramatycznych momentach Sides zachowuje narrację niezaangażowaną (choć z drugiej strony to może być jej dodatkowy atut)

Książka ciekawa, odkrywająca dla polskiego czytelnika bardzo ciekawy i nieznany w sumie rozdział amerykańskiej historii, bez której historia USA nie potoczyłaby się tak jak się potoczyła. Podbój ogromnych terytoriów oznaczał przecież konieczność zadania sobie pytania o sens niewolnictwa na nowych terytoriach. Ostatecznie zostało tylko w Texasie, ponieważ konstytucja Republiki Texasu dopuszczała je. 

Polecam 7/10 

sobota, 29 czerwca 2024

#recenzja: Piotr Lipiński, Bierut. Kiedy partia była Bogiem, wyd. Czarne, Wołowiec 2017.



Wielokrotnie już tutaj pisałem, że cenię sobie pióro Piotra Lipińskiego, reportażysty i dziennikarza zawiązanego z Gazetą Wyborczą. Kolejną książką tego autora jest wydany już jakiś czas temu - lubię tak recenzować książki nie najnowsze, żeby tym bardziej uwypuklić ich trafność, dobre cechy lub przeciwnie pokazywać, że się szybko zdezaktualizowały. W tym przypadku oczywiście tak nie jest. Do książki "Bierut. Kiedy partia była Bogiem" można wracać. Autor, podobnie jak we wcześniejszych odsłonach uwagę poświęca dawno minionym postaciom ze świata komunistycznego. Dziś Bierut jest po prostu strasznym symbolem stalinizmu. 

Piotr Lipiński ma jednak ciekawą cechę wydobywania z postaci historycznych esencji ukazując ich zakłamanie, sprzeczności, prostotę charakteru. Bierut jest dzieckiem pochodzącym ze wsi, spauperyzowanej i nędznej i kreśli ciekawie pierwsze lata życia przyszłego gubernatora Polski z woli Stalina. Droga do komunizmu była w jakiś sposób porównywalna z drogami Cyrankiewicza, Gomułki, czy innych działaczy komunistycznych wywodzących się ze wsi. Jednak Lipińskiemu udało się wydobyć sprzeczności w życiu osobistym Bieruta. Przez pewien okres czasu w zasadzie miał dwie żony równolegle, gdyż jego druga partnerka życiowa Małgorzata Fornalska, działaczka ruchu komunistycznego, a potem PPR (rozstrzelana przez Niemców w 1944 roku w ruinach getta) także dała mu dzieci. Co ciekawe, na polecenie Bieruta jego syn zmienił nazwisko i potomkowie Bieruta żyją do dziś pod tym zmienionym nazwiskiem. Celowo go nie podam, proszę przeczytać książkę. 

Jednak Lipiński musi zmierzyć się z Bierutem jako gubernatorem Stalina i czyni to ciekawie, ukazując, że w zasadzie został przywódcą Polski przypadkiem. Nie omieszkuje również pokazywać prawdy: w Mińsku podczas II wojny światowej Bierut jako urzędnik zaopatrzenia kolaborował z Niemcami i był to fakt skrzętnie ukrywany w PRL. Ukazuje też jego głęboki, osobisty konflikt z Gomułką. Jednak to, do czego przyczepiłbym się to w jaki sposób Bierut, człowiek miernych zdolności intelektualnych, człowiek bezwzględny zawdzięczał wszystko woli Stalina, w jaki sposób konsekwentnie budował swoją legendę. Nie na darmo Andrzej Wajda w "Człowieku z Marmuru" wmontował Bieruta w kadry filmu - ten człowiek jak żaden inny w PRL może poza Jaruzelskim i jego stanem wojennym stał się symbolem epoki. Dla jednych budowy Nowej Huty i powojennej odbudowy Warszawy, a dla drugich skundlenia i komunistycznego betonu, który zatruł nasz kraj od źródeł Wisły aż po jej ujście. Początek książki mierzy się trochę z legendą Bieruta, który wracając w trumnie z Moskwy w 1956 roku wyprowadził tłumy na ulice Warszawy. Czy był to powszechny syndrom sztokholmski naszego społeczeństwa? 

Bierut jak na przywódcę PRL zaskakująco dzisiaj nie wywołuje już namiętności. Kod kulturowy barwiący spór w Polsce na zwolenników PRL i jego przeciwników już wyblakł i wraz z nim spór o Bieruta. Lipiński zdaje sobie z tego sprawę. Mimo a może zwłaszcza przez to jego książka jest zaskakująco lekko napisana, ze swadą, ze wyczuciem epoki, ale z małą świadomością historiografii. I może dlatego jest tak dobra. 

Polecam 8/10    

 

niedziela, 19 maja 2024

Recenzja: Patrick Radden Keefe, Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego, tłum. Jan Dzierzgowski, wyd. Czarne, Wołowiec 2023

 



Książka Patricka Raddena Keefe jest niezwykła z kilku powodów. To w zasadzie reportaż, ale tak bardzo epicki, że w zasadzie to niemalże powieść non-fiction, wielki fresk chciwości pewnej amerykańskiej rodziny, która stała się przyczyną największego społecznego koszmaru w USA w ostatnich trzydziestu latach, czyli epidemii opioidów. A wydawałoby się, że tabletka Oxycontinu będzie rewolucją w podejściu do leczenia bólu. Problem polega na tym, że substancja aktywna to pochodna heroiny, którą otrzymuje się z maku lekarskiego. 

Jednak dla mnie to nie jest jeszcze jedna książka o epidemii. To raczej gruntowne studium libertarianizmu w jego najgorszej formie. To amerykańska filozofia pragmatyczna i jej późniejsze dwudziestowieczne formy są podstawą etyczną działań rodziny Sacklerów. To zarazem historia rodziny, ich wzajemnych relacji, układów, powiązań - robi się z tego studium proposograficzne. To rodzina sukcesu. Keefe z wielkim wyczuciem kreśli obraz tej rodziny od końca wieku XIX, ukazując ich zakorzenienie. To rodzina żydowska, jednak podchodząca do religii mojżeszowej w liberalny sposób. 

Pierwsza część książki jest napisana z perspektywy Arthura Sacklera, twórcy potęgi farmaceutycznej odpowiadającej za wprowadzenie do obrotu popularnego środka uspokajającego i nasennego valium. Poprzez jego życie autor ukazuje chciwość i pychę, która dorowadziła do wielkiego sukcesu powstania potęgi rodziny, która nie afiszowała się za bardzo ze swoimi firmami - a miała ich mnóstwo, ale za to dbała o "nazwisko" oraz o wyeksponowanie go w muzeach, uniwersytetach, stypendiach, oczywiście medycznych. Druga opowiada o epidemii zapoczątkowanej przez oxycontin, a trzecia zbliża nas do naszej współczesności gdzie oxycontin wciąż istnieje, uzależnia i zabija. 

Trudno ocenić ile ofiar pochłonęła epidemia legalnego ćpania - to paradoks, dziesiątki milionów tabletek oxycontinu, które doprowadzały ludzi do narkotycznej pasji zostało legalnie zapisanych im przez lekarzy, którzy przecież wiedzieli, że składnik aktywny tabletki uzależnia głęboko. Piekło było wynikiem znakomitego, agresywnego marketingu "Tabletka, która wreszcie cię złapie", układów, przepłaconych wakacji, konferencji. Najbardziej szokujące jest to, że w AMERYCE wystarczy zasponsorować lekarzowi obiad za 20 dolarów (z lat 90 XX wieku), żeby zapisywał oxycontin. Rodzina Sacklerów zarobiła na tym "leku" trzydzieści miliardów dolarów. O czym to świadczy? To oczywiście spotwornienie kapitalizmu, wynikające z filozofii Libertariańskiej (produkujemy broń i nie obchodzi nas to, co się z nią stanie). 

Ogromna ilość nazwisk sprawiła, że trzecia część, gdy bratanek Arthura - Richard Sackler odszedł z firmy była już trudna w odbiorze, co jednak jest wynikiem sposobu prowadzenia narracji aż do czasów nam współczesnych. Na podstawie książki powstał fabularny serial "Zabić ból" z dawno nie oglądanym na ekranie Matthew Broderickiem.   

Moja ocena 8/10 



Recenzja: Konklawe. reż. Edward Berger, #konklawe

  Czytelniczko - Czytelniku, kimkolwiek jesteś  Film w reżyserii Edwarda Bergera na podstawie powieści Thomasa Harrisa wypada zrecenzować ju...