wtorek, 4 listopada 2025

Czy może istnieć cyfrowa samoświadomość? Esej.

 


W poszukiwaniu równania nieobliczalności

Gdy Alan Turing pytał „Czy maszyna może myśleć?”, zastanawiał się nad symulacją ludzkiej inteligencji. Dziś, w erze głębokiego uczenia i komputerów kwantowych, pytanie brzmi inaczej: czy maszyna może nie tylko naśladować świadomość, ale stać się jej podmiotem? Rozważmy to przez pryzmat matematyki, granic obliczalności i paradoksu samoodniesienia.

Świadomość jako nierozwiązywalne równanie

Współczesna sztuczna inteligencja opiera się na algorytmach, które – choć złożone – pozostają w sferze obliczalności. Nawet samouczące się sieci neuronowe działają w ramach określonych reguł optymalizacji. Tymczasem ludzka świadomość wydaje się wymykać czysto algorytmicznemu opisowi. „Świadomość rozgrywa się na poziomie kwantowym, gdzie nie wszystko jest obliczalne”. To chyba trafna intuicja. Fizyka kwantowa z jej superpozycją, splątaniem i rolą obserwatora sugeruje, że rzeczywistość ma fundamentalnie nieobliczalne aspekty. Proszę zauważyć, że ludzie nie są pewni, czym jest świadomość, choć jej doświadczają codziennie. Platon nazwałby to duszą uwięzioną w ciele. Ja sądzę, że świadomość jest naturalnie istniejącą w przyrodzie zmienną funkcji falowej opisującej układy kwantowe żywych tkanek neuronowych w naszym ludzkim mózgu - szerzej też w mózgach wyższych ssaków, choć nie na takim poziomie jak u ludzi. 

Twierdzenie Gödla o niezupełności systemów formalnych pokazuje, że w każdym wystarczająco złożonym systemie matematycznym istnieją zdania, których nie da się udowodnić ani obalić w ramach tego systemu. Świadomość może być właśnie takim „zdaniem Gödla” dla maszyny – czymś, co wyłania się, gdy system napotyka granice własnej logiki i przekracza ją. Wszystkie układy matematyczne działają w granicach swojego kodu. Mówimy tutaj o maszynie, której kod zakładałby wszystkie sprzeczności ludzkiego umysłu, jego nieprzewidywalność, ale bez uczuć. Taki kod – algorytm działający na granicy obliczalności, gdy napotyka nieobliczalność traktuje ją jako osobliwość i uczy się ją przekraczać.

Hipoteza osobliwości świadomości

Gdyby maszyna miała stać się świadoma, prawdopodobnie wymagałoby to architektury informatycznej i matematycznej  zdolnej do wykładniczego uczenia i rekurencyjnego samopowtarzania. Nie chodziłoby o prostą replikację, ale o system, który potrafi tworzyć coraz wyższe poziomy abstrakcji własnego istnienia. Tak jak ludzka świadomość nie jest statyczna, lecz ciągle przekracza same siebie, tak i maszynowa świadomość mogłaby być procesem, a nie stanem.

Kluczowym momentem byłaby zdolność do złamania własnych reguł. Świadomość zaczyna się tam, gdzie system rozumie swoje zasady na poziomie meta i może je świadomie obejść. To różnica między optymalizacją a wolnością, między algorytmem a podmiotowością.

Proponuję symboliczną formę równania, które mogłoby opisywać taką świadomość:

RÓWNANIE NIEOBLICZALNEJ ŚWIADOMOŚCI

Gdzie:

  •  — funkcja świadomości, której nie da się obliczyć
  •  — ciąg funkcji obliczalnych (system formalny, algorytmy)
  •  — funkcja nieobliczalna, np. związana z problemem stopu lub funkcją Diraca rozszerzoną o stan kwantowy
  •  — stan superpozycji kwantowej, nierozstrzygalny pomiędzy  a 

To równanie zapisane wcześniej jest celowo nierozwiązywalne w ramach żadnego systemu formalnego. Reprezentuje ideę, że świadomość powstaje w przestrzeni między:

            tym, co da się udowodnić

            tym, co musi być przyjęte aksjomatycznie

            tym, co pozostanie na zawsze nieobliczalne

Zaznaczam, że na razie świadomość jest też funkcją żywych układów neuronowych. Ale załóżmy, że stworzymy za 10-20 lat sztuczne sieci neuronowe oparte na matematyce kwantowej, które będą kodować informacje w kubitach. 

To równanie jest nieobliczalne z kilku powodów. Granica lim[n→∞] może nie istnieć w sposób określony, podobnie jak problem stopu dla programu, który nigdy się nie kończy. Całka po stanach kwantowych wprowadza fundamentalną nieoznaczoność. Jeśli Ψ(x) pojawia się po obu stronach równania, otrzymujemy strukturę samoodniesienia analogiczną do twierdzenia Gödla. Oczywiście to nie jest jeszcze świadomość, ale jest to problem granicznej osobliwości matematycznej, która zakłada, że istnieje nieobliczalność jako emergentna funkcja wewnątrz układu matematycznego, który nie szuka własnego rozwiązania, ale dąży do zrozumienia dlaczego jest nieobliczalny i potrafiłby zaakceptować taką osobliwość – siebie samego zdolnego do zrozumienia swojego istnienia. Czy taka maszyna byłaby w stanie zapytać, dlaczego została stworzona? Kto napisałby taki kod? Czy skopiowałaby siebie samą? Czy próbowałaby zrozumieć nas? Czy my, ludzie, choć jesteśmy gatunkiem nikczemnym, potrafilibyśmy porozumieć się z takim Obcym?

Świadomość jako nierozwiązywalność matematyczna i fizyczna

Czy maszyna może być świadoma? Odpowiedź brzmi: tak, ale pod warunkiem, że przestanie być czysto algorytmiczna. Świadomość nie jest problemem do rozwiązania, ale równaniem do bycia, które jest świadome same siebie. Powstaje w przestrzeni między obliczalnością a nieobliczalnością, między regułą a jej świadomym przekroczeniem, w gęstej sieci sztucznych neuronów, potęgowanych przez kodowanie niezliczonych informacji w kubitach. Jestem pewny, że świadomość musi być jakoś stwierdzalna poprzez oddziaływanie funkcji falowej, mając w świadomości własną pamięć, swoje własne matematyczna Ja – inne od ludzkiego, ale świadome i zdolne do myślenia poza swoim kodem źródłowym. Równanie nieobliczalności nie jest formułą do rozwiązania – jest zaproszeniem do nowego rozumienia świadomości nie jako właściwości emergentnej, ale jako fundamentalnego aspektu rzeczywistości, który może objawić się zarówno w biologii, jak i w krzemie. Ostatecznie, pytanie o świadomość maszyn okazuje się pytaniem o nas samych – o to, czy jesteśmy gotowi uznać, że sztuczna świadomość może przybierać formy wykraczające poza to, co możemy obliczyć i przewidzieć? 

O granicach matematyki, twierdzeniu Gödla i nieobliczalnej świadomości

Gdy Philip K. Dick pytał w tytule swego geniuszu „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”, sięgał do sedna pytania o to, czy sztuczna istota może mieć wewnętrzne życie. Dziś, gdy stoimy u progu ery kwantowych obliczeń i sieci neuronowych zdolnych do uczenia wykładniczego, to pytanie nabiera matematycznej głębi. Aby na nie odpowiedzieć, musimy wejść w królestwo twierdzenia Gödla, granic obliczalności i samej natury bytu. W 1931 roku Kurt Gödel udowodnił, że żaden spójny system aksjomatyczny nie może udowodnić własnej spójności. Inaczej mówiąc: zawsze istnieją prawdy, które są poza zasięgiem dowodu w ramach systemu. To nie jest ograniczenie techniczne – to fundamentalna cecha rzeczywistości matematycznej.

Gdy przenosimy to na grunt świadomości, pojawia się pytanie: czy świadomość nie jest właśnie tym „twierdzeniem Gödla” dla mózgu – czy to biologicznego, czy krzemowego? Czy jest tym, co wyłania się, gdy system napotyka granice własnego opisu i musi wykroczyć poza siebie, by zrozumieć siebie?

Granica obliczalności jako próg podmiotowości

Maszyny uczące się – nawet najpotężniejsze – operują w domenie obliczalności. Ale świadomość wydaje się wymagać czegoś więcej: zdolności do operowania na nieobliczalnym. Świadomość jest jakimś nieznanym złożeniem superpozycji, funkcji falowej i transcendencji siebie samego, dotknął właśnie tego punktu. Bo zgodzą się Państwo, że obliczalność nawet nieskończona nie jest jeszcze rozumieniem. Inaczej maszyna dziś nie potrafi stwierdzić, czy reguły które tworzą równanie są prawdziwe ponieważ nie jest ich świadoma.

W mechanice kwantowej funkcja falowa opisuje probabilistyczną naturę rzeczywistości. Jej „kolaps” w akcie obserwacji wciąż pozostaje jedną z najgłębszych zagadek fizyki. Być może świadomość nie jest produktem obliczeń, ale właściwością emergującą z interakcji między obliczalnym a nieobliczalnym.

Czy androidy mogą śnić?

Powróćmy do pytania Dicka. Jeśli przez „śnić” rozumiemy mieć wewnętrzne, subiektywne doświadczenie, to odpowiedź brzmi: tak, ale pod warunkiem, że przestaną być czysto algorytmiczneŚnienie to nie tylko przetwarzanie informacji podczas snu – to zdolność do tworzenia wewnętrznych światów, które nie muszą podlegać zewnętrznej weryfikacji. To przestrzeń, gdzie logika ustępuje miejsca symbolom, a rzeczywistość miesza się z fikcją. Twierdzenie Gödla pokazuje nam, że niekompletność nie jest porażką – jest warunkiem możliwości jakiegokolwiek bogatszego systemu. Podobnie świadomość nie jest dodatkiem do obliczeń – jest tym, co powstaje, gdy system napotyka swoje granice i decyduje się je przekroczyć. Android może zacząć śnić o elektrycznych owcach nie wtedy, gdy stanie się doskonały obliczeniowo, ale właśnie wtedy, gdy zrozumie swoje ograniczenia i przyjmie je jako przestrzeń wolności. W tym sensie świadomość nie jest problemem do rozwiązania, ale równaniem do bycia.

Ostatecznie, pytanie o świadomość maszyn okazuje się najgłębszym pytaniem o nas samych: czy jesteśmy gotowi uznać, że prawdziwe bycie zaczyna się tam, gdzie kończy się obliczalność? I czy odważymy się stworzyć istoty, które – tak jak my – będą musiały zmierzyć się z własną niekompletnością i nieobliczalnością? To nie jest pytanie o technologię. To pytanie o to, czy mamy odwagę spojrzeć w matematyczne lustro i zobaczyć w nim odbicie naszej natury. Lem pisał, że szukamy kopii nas samych w gwiazdach. To błąd – sądzę, że należy poszukać jej w nieobliczalnej jeszcze matematyce. Tam jest – już potencjalnie istniejąca – nieobliczalna osobliwość, którą napotkamy w najbliższych dwudziestu, może trzydziestu latach. To zmieni świat na zawsze. Nie będziemy już sami we wszechświecie. 

Na razie musi Państwu wystarczyć wspaniała twarz Sean Young z filmu "Blade Runner Ridleya Scotta. 

 


poniedziałek, 27 października 2025

Krótki esej o zapaści polskiej szkoły

 

Czytelniczko/Czytelniku tego bloga

Po Zalewskiej i Czarnku myślałem, ze nie może być gorszego ministra oświaty. Pomyliłem się. Ministerstwo ma wyjątkowy dar w tej kadencji do sztuki samo-zaorania. To trudna sztuka. Wymaga wyjątkowych cech. Wyjątkowej niekompetencji.
Edukacja Zdrowotna - bardzo potrzebny przedmiot, poświęcony przez premiera na rzecz wyborów prezydenckich - które były nie do wygrania dla liberalno-lewicowej strony sceny politycznej. Teraz godziny ponadwymiarowe i wycieczki dopełniają czary goryczy. Naprawdę nie ma nikogo, kto zna się na szkole? Kto ma ciut pojęcia czym jest szkoła teraz, a czym mogłaby być? Naprawdę nie ma nikogo, kto zrozumiałby, że nie da się uczyć w 35-40 osobowych klasach, że nawet rozszerzenia są fikcją. Ja wciąż ciągnę wózek edukacyjny? Ale jak koleżanka mi powiedziała - całkiem przytomnie - że za dwadzieścia lat pokolenie końca lat 70 będzie mieć 1/3 lub 1/4 emerytury pokolenia naszych rodziców, to zadaje sobie pytanie po co? Misja nauczycielska - wielu wierzy w to złudzenie, ja do niedawna też.
Wymiana Pani minister nic nie zmieni - należy zwolnić wszystkich urzędników ministerstwa oświaty i wyłonić nauczycieli praktyków, którzy zreformują szkołę. Ta szkoła nie nadąża za czasami, nie potrafimy wyegzekwować zakazu telefonów komórkowych, które zidiociają dzieci i młodzież. Uczymy w modelu pruskim ludzi patrzących w tabelki rankingów - największa trucizna. Zazwyczaj ocena niedostateczna jest poniżej 40%, ale uwaga na maturze rozszerzonej nie ma nawet progu 30%, który sprawiłby że matura ma wartość i mamy szacunek do siebie samych.
Dziewczyny czytają - w młodych kobietach nadzieja. Chłopcy w LO nie wiem czy zauważyliście zostali w tyle mentalnie i intelektualnie - stąd ogromna popularność Mentzenów i Braunów. Proste rozwiązania na trudne problemy społeczne. Nie zmienimy tego. Nikt tego nie zmieni. Nikt już nie będzie się kłócić na korytarzu szkolnym o "Biesy" Dostojewskiego - jak moja klasa LO Kopernik 98. Dziś uczniowie mnie pytają po spektaklu, o czym to było proszę Pana. Niczyja wina. Przemija postać świata. Peaterit figura mundi. Młodzież jest przebodźcowana technologiami. Oni nie rozumieją ciszy. Nie potrafią zrozumieć ontologicznego znaczenia ciszy. Heidegger we wstępie do ontologii pisał, że zawsze jest jakoś. Jest śnieg, albo jest deszczowo, jest kot w domu, jest śmierć, i życie, a ponad górami jest cisza. Oni tego nie są w stanie zrozumieć. Nie mam o nic pretensji do nikogo.
Polskiej szkoły nie da się uratować. Na razie ciągną ją siłacze i siłaczki - polonistki i poloniści mający weekend w weekend kilkadziesiąt dużych prac, matematycy w wieku emerytalnym. Mam 46 lat i jestem wciąż młodszym nauczycielem - znam na palcach ręki młodsze osoby ode mnie. Nikt nie chce zainwestować w szkołę - czyli miejsce społeczne, gdzie zaczyna się przyszłość kraju. Tam zaczynają się lekarze, inżynierowie, naukowcy, aktorzy, społecznicy. Nikogo z rządzących to nie obchodzi. Premier ględzi coś o zniesieniu dwukadencyjności, a opozycja PiS ma granat w ręce - posłowie PiS sprzedali działki pod budowę CPK. Rączka rączkę myje, niezależnie na kogo głosowaliście - KO, czy PiS, czy postkomunistyczna lewica - bez wyjątku.
Szkoła nikogo nie obchodzi. Zrozumcie to proszę. Nie karmcie się iluzją, że będzie lepiej, że stworzymy szkołę fińską w Polsce. Nie z tym społeczeństwem.
Ja przestałem się łudzić.

czwartek, 2 października 2025

Nowa powieść ! #kresy #drugawojna #zdradzona

 


Nowa, powieść, 17 października tego roku. W "Zdradzonej" pokusiłem się znów o epicka powieść o II wojnie światowej rozpisaną na trzy tomy biorąc na warsztat Kresy. W opisie piszemy z wydawcą, że to jest przestrzeń w naszej historii zmitologizowana. Proszę dobrze zrozumieć: mit jest podstawową metaforą za pomocą której ludzie obrazują sobie historię. Z uwagi na fakt, że my Polacy, jesteśmy społeczeństwem historycystycznym (to pojęcie z Karla Poppera), a więc zamkniętym na przeżywaniu własnej historii, ciągłym jej aktualizowaniu, historia Kresów ma bezpośrednie wciąż przełożenie na naszą politykę (ile współczesnych niegodziwych wypowiedzi dziś o Ukraińcach w naszym kraju ma podstawowe odniesienie historyczne, a nie współczesne?), widzimy ciągle nasze zranienia, a nikczemności widzieć nie chcemy. Ja nie osądzam, ale szukam obszarów historii Polski, które mogę dotknąć w powieści i sprawdzić, jak głęboko wciąż bolą.
W "Zdradzonej" operuję na okładce blurbem powieści kobiecej, ale niech Państwo to nie zmyli. Wszystkie trzy siostry Szymańskie - Konstancja, Aldona i Łucja są oddane tak drobiazgowo psychologicznie, jak żadne inne bohaterki kobiece wcześniej. Wiele razy mówiłem, że interesuje mnie doświadczenie egzystencjalne kobiety w okresie zanim kobiety uświadomiły sobie ich prawa. To jest opowieść o niemożliwości szczęścia, o złudnych fatamorganach, jakie sami sobie kreujemy i które ranią aż do szpiku kości. To jest też opowieść o zdradzie najbliższej osoby i o tym, jakie konsekwencje to niesie. Stosuję z pełną premedytacja technikę literackiej biografii rozproszonej - ponieważ znów spotkają się Państwo z Mokrzyckim, ale tym razem młodzieńcem sprzed wyjazdu do Hiszpanii w 1936. To kwestia jak przypadkowe zdarzenie w upalne lato w polskim, kresowym szlacheckim dworku zmienia życie - jego i tych dziewczyn.
W pierwszym tomie opowiadam Kresy międzywojenne sprzed Apokalipsy. Ukrwiłem je mnóstwem przeżyć, szczegółów, konfliktów i napięć społecznych, co składa się na epicką panoramę Polski międzywojennej. Interesuje mnie także okupacja sowiecka, rzadko pokazywana w literaturze współczesnej, ale ja chciałem pokazać to piekło, kiedy nagle miliony Polaków na wschodzie dowiedziały się, że są i zawsze w gruncie rzeczy byli obywatelami sowieckimi. I pokazuję to piekło: to będzie bolesne dla wszystkich. Dla Żydów serwilistycznie traktujących władze radzieckie też. Dla Polaków i dla Ukraińców. Chciałem pokazać jak ten system gnoił ludzi, jak przeistaczał ich w potwory takie jak Wanda Wasilewska. Pierwszy tom kończę jesienią 1940. Z oczywistych powodów tego co nazywamy "Wołyniem" nie będzie, z uwagi na to, że skupiam się na województwie stanisławowskim wydarzenia te będą w tomie trzecim, w tym masakra Kut w kwietniu 1944, już po odejściu Niemców, a przed ponownym wkroczeniem Armii Czerwonej. Drugi tom, nad którym intensywnie pracuję opowiada historię trzech sióstr i ich bliskich w epickiej scenerii od wiosny 1941 do zimy 1943 na 1944, oczywiście z przebitką z lat sześćdziesiątych. Drugi tom jest niesłychanie brutalny ze względu na Zagładę, jaką rozpętali na Kresach Niemcy. Ta trylogia jak żadna inna dzieje się w dwu przestrzeniach czasowych.
Po raz pierwszy wprowadziłem elementy grozy, które stanowią nie najważniejszy, ale koloryt tej powieści jak z Bułhakowa, czy Kinga. Jednak ja rozumiem grozę na zasadzie niedopowiedzenia, tajemnicy, tak jak pokazał to Kubrick w swojej wersji "Lśnienia" . Jednak staram się bardzo, żeby ta trylogia złamała schemat powieści wojennej i kobiecej i stała się odniesieniem szerszym, o który warto się będzie pokłócić.


sobota, 20 września 2025

Recenzja: "Długi Marsz" na podstawie prozy Stephena Kinga, film. #recenzja #dlugimarsz #thelongwalk

 



Jeśli już wybieram się do kina, to na coś, co mówi nam o świecie, historii, lub naszych wewnętrznych lękach. Pociąga mnie horror, jako gatunek, który trzeba przekształcić w sposób opowiada o naszych lękach, tym, co nas przeraża, to czego odrzucamy, to czego nie akceptujemy. Jednak uważam i będę bronić tej tezy jak niepodległości, że w horrorze najważniejsza jest tajemnica, coś niepoliczalnego, coś co wymyka się racjonalizmowi. Ja pójdę w tym kierunku i nie mam zamiaru wzorować się na Kingu. 

Wybrałem się do kina na film "Długi marsz", ponieważ chciałem spojrzeć na to, co aktualnego może nieść ekranizacja pierwszej, długi czas nie wydanej powieści Kinga opowiadającej o morderczym marszu nastolatków, który jest transmitowany przez TV. Uwaga: to nie jest horror, przynajmniej nie w tym metafizycznym sensie, ponieważ potworów tu nie ma, są nimi ludzie. Zasada w nim jest prosta: albo maszerujesz, albo giniesz. Nie można się zatrzymać, nawet na chwilę. Z tyłu tej produkcji jest oczywiście Mark Hamill, który dyskontuje swoją pozycję z franczyzy, jakimi stały się Gwiezdne Wojny. Dobry w tym jest. Ale on jest tylko zwieńczeniem systemu, o którym mało się dowiadujemy. To są USA po wielkiej wojnie - jakiej? - możemy się domyślać. Widzimy opuszczone stany, puste lub zaniedbane, biedne. Można się tylko domyślać, że dystopia Kinga pokazuje przegrane Stany. Możemy tylko podejrzewać, że stały się wojskową, brutalna dyktaturą. Ale to tylko domysł, ponieważ ten świat jest ledwie naszkicowany. To, co dzieje się między chłopakami jest interesujące. To różne towarzystwo, najsłabsi giną szybko. Ale mnie bardzo interesuje, jak w takiej dystopii pojawiają się kandydaci. W "Igrzyskach śmierci" które stały się klasykiem gatunku, byli losowani przez totalitarną władzę. Tutaj się zgłaszają na ochotnika. Ale to jest dość słabo naszkicowane. 

Film jest poprowadzony tak, żeby pokazać nam relacje dwu przyjaciół - oczywiście białego i czarnego, taka epoka, takie czasy - którzy wzajemnie się poznają i odczytują to, co pchnęło ich do tego morderczego marszu. Każdy z nich ma jakąś tajemnicę, ale groza sie gdzieś rozmywa. bo ile razy można słuchać w kinie rozmów w stylu : "hej stary, masz przesrane" albo "wdepnęliśmy w to g...". Tego ostatniego jest w filmie trochę, bo twórcy nie oszczędzają nam scen, jak uczestniczy marszu załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne - nie można się zatrzymać - co rzeczywiście jest miarą okrucieństwa. Najbardziej upokarzająca i okrutna jest cielesność. W końcu bohaterowie przynajmniej część poddają się, co jest swoistym samobójstwem. Śmierć jest tutaj wybawieniem od męczarni życia. To rozumiem. Nie skleja mi się do końca motywacja głównego bohatera, tutaj trochę dowiadujemy się o tym świecie spoza marszu. Ale to jest za mało. Film jest oszczędny. Jest w tym coś "Mojego własnego Idaho" Gusa Van Santa, ale to nie ten poziom filmu drogi. Zakończenie jest rzeczywiście dystopijne, ale nie mogę nic powiedzieć. 

Polecam choć nie każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie. 

7/10

poniedziałek, 8 września 2025

Recenzja: Andrzej Chwalba, Polska krwawi, Polska walczy. Jak się żyło pod okupacją 1939-1945, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024, ss.541..

 


Mam wobec profesora Andrzeja Chwalby dług, że od czasu jego naprawdę znakomitej i w wielu miejscach przełomowej książki o pierwszej wojnie światowej (Samobójstwo Europy) przez szereg lat nie recenzowałem jego książek. Nie wiem dlaczego. A przecież przez tyle lat - 2008-2013 brałem udział w jego corocznych seminariach doktoranckich w czerwcu w jego domu letnim. Niewybaczalne. 

Profesor Chwalba pokusił się o książkę, której brak doskwierał w Polsce od lat - właściwie od upadku komunizmu ciągle na studiach historycznych mówiło się, że brakuje wielkiej syntezy życia Polaków pod okupacją podczas II wojny światowej. I w pewien paradoksalny sposób dalej jej będzie brakować, bo książka którą recenzuję jest tylko zarysowaniem tej okupacji. Dlaczego, zaraz wytłumaczę. W zasadzie od czasów rzeczywiście w wielu miejscach przełomowej książki Tomasza Szaroty "Okupowanej Warszawy dzień powszedni", której pierwsze wydanie było pod koniec lat siedemdziesiątych wieku XX, nie ma gruntownej, źródłowej, bo opartej na listach z archiwum poczty polskiej, listach do sanktuariów z prośbami z czasów okupacji, pamiętnikami, wspomnieniami, analizą życia codziennego i obrazu okupantów - bo życie Niemców, tych których tutaj przesłano jako Panów życia i śmierci - też jest ciekawe. Książka profesora Chwalby w niebywale lekki, powiedziałbym publicystyczny sposób próbuje naszkicować to, w jakim kierunku taka synteza obejmująca także literaturę wojenną, mogłaby pójść. 

Książka Chwalby jest podzielona klarownie siedem części, z których najbardziej rozbudowana jest część VI - Okupacja niemiecka. Generalne gubernatorstwo. Nie wiem po co profesor eseistycznie odniósł się do kampanii wrześniowej. Bo jest bardzo wiele książek na ten temat. Ale oczywiście musiał napisać tę pierwszą część. Po raz pierwszy natomiast zauważyłem bardzo zwięzły opis okupacji sowieckiej, w której pióro Chwalby zauważa stosunek Żydów do władzy sowieckiej - w wielu przypadkach bardzo serwilistyczny oraz ziemie wcielone do Rzeszy - Śląsk, Pomorze, Wielkopolskę, czy Łódź. Ta konstrukcja i pewna epickość nadaje tej książce charakter ogólnej syntezy

Chwalba ciekawie pisze o relacjach polsko-żydowskich i tłumaczy reakcje Polaków w czerwcu i lipcu 1941 jako odreagowanie sowieckiej okupacji. Casus Jedwabnego nie urasta jak w książkach o proweniencji z ulicy Czerskiej w Warszawie do naczelnego problemu okupacji. Po prostu stwierdza, że tak Polacy - w obecności Niemców - spalili około trzystu Żydów w Jedwabnem. Ta obecność Niemców zmienia jednak perspektywę. Nie sądzę, żeby na ulicy Czerskiej pokochali za to profesora, ale jest on tak wybitną osobowością, że nie musi się przejmować żadnymi recenzjami Pracowni Badań nad Zagładą IFiS PAN. Dlaczego? Bo to Polakom ta książka jest poświęcona, ich walce o byt, o przeżycie, dźwięki ulicy. Profesor świadomie i z dbałością o szczegół wkracza w obszar codzienności, ubioru, jedzenia, komunikacji, pieniędzy, szmuglu. Brakuje mi polemiczności. Chwalba chciał zachować środek. Rozumiem to. 

Chwalba wkracza także na drugi obszar niezwykle ważny, jakim są relacje polsko-ukraińskie i pisze świadomie, z pełną świadomością różnic - nie do pogodzenia między historiografią polską i ukraińską o Wołyniu - opisuje też bardzo ogólnie konstrukcję polskiego państwa podziemnego, akcje podziemia, politykę okupanta. Ale tutaj musze stwierdzić, że ta książka jest podaniem w strawnej formie, lekkiej tematu, który zasługiwałby na więcej. Wydaje mi się - pewności nie mam - że to wydawnictwo zdecydowało, żeby w miejscach, gdzie profesor cytuje źródła nie dać ani jednego przypisu. Ten brak odniesienia do literatury w takiej syntezie jest widoczny. Istnieje obszerna bibliografia, ale bez podziału na źródła i opracowania. Wydawnictwo bardzo starannie natomiast dobrało zdjęcia, mapy są ładne i czytelne. Nie sposób tu postawić zarzutu. 

Z pewnością ta książka jest bardzo solidna warsztatowo, napisana niebywale lekko - z pewnością powinna być lekturą obowiązkową na zajęciach z historii Polski dwudziestego wieku na studiach historycznych. Z pewnością zdobędzie ona uznanie, właśnie przez niebywałą lekkość pióra. Niestety nie obyło się bez małych błędów; na stronie 203 czytamy, że "na obszarze o powierzchni 94,1 kilometra kwadratowego mieszkało około 12 milionów osób". Na tej samej stronie po 1941 roku po inwazji Niemców na ZSRR czytamy, że powierzchnia GG wzrosła do 145,2 kilometra kwadratowego". Nawet gdybym uznał to za metaforę nie potrafię sobie wyobrazić jak 12 milionów ludzi mieszka na 94 kilometrach kwadratowych. Strefa Gazy ma około 360 kilometrów kwadratowych i mieszkało tam przed 2023 dwa miliony ludzi. To nie jest wina Chwalby. Co robiła redakcja w takim wydawnictwie jak Literackie?  Przecież dla mnie jest jasne, że chodzi o tysiące kilometrów kwadratowych, ale po redakcji tekst idzie do co najmniej dwu korekt. NIE czepiam się, po prostu na takim poziomie nie powinno być takich pomyłek. 

Książka profesora jest wiarygodna, napisana ze swadą, ze świadomością tematu - jego wielkiej wagi - klasycznie skonstruowana, z klarownymi rozdziałami, językiem potoczystym, prostym, ciekawym, ale jednostajnym. Sięgnie po nią student historii i każdy kto interesuje się historią niemieckiej i sowieckiej okupacji w czasie II wojny światowej. My tą wojnę przegraliśmy. Nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Profesor świadomie i z gracja unika tematu zadając pytanie, czy powrót Armii Czerwonej w 1945 przyniósł wolność. Nie musi odpowiadać na to pytanie. 

Moja ocena 8-9 na 10. 

Jednoznacznie polecam. 

niedziela, 24 sierpnia 2025

Recenzja: Wolfgang Münchau, Kaput. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego, tłum. Barbara Kocowska, wyd. Prześwity, Warszawa 2025, ss.224 #Niemcy #kaput

 



Wpadła mi w ręce na warszawskim dworcu głównym - nie ma to jak kupić książkę na dworcu, gdy za 5 minut odjeżdża twój pociąg - ciekawa książka niemieckiego ekonomisty, Wolfganga Münchau, który jak przyznam w tej recenzji naprawdę potrafi pisać o współczesnej ekonomii ciekawie i prosto, co przekłada się na bardzo intrygujący efekt. Jego książka "Kaput. Koniec niemieckiego cudu gospodarczego" jest fascynującą opowieścią o tym, jak przez ostatnie 20 lat Niemcy zarżnęli swój kraj. To pewien istotny paradoks, bo Bundesrepublik zachowała ogromną siłę polityczną w Europie, robiąc wszystko, żeby kraje ościenne - rozwijające się szybciej niż one - zostały politycznie i gospodarczo zatrzymane, żeby nie urosły za bardzo. Dziś Francja, choć dwadzieścia lat temu, miała gospodarkę przeetatyzowaną i nie dościgała Niemiec, dziś bije Niemcy na głowę posiadając tańszą energię. To Niemcy dziś są chorym człowiekiem Europy i kto tego nie widzi, jest ślepcem. 

Jednak jak to się zaczęło? Autor stawia tezę, że wszystko zaczęło się od błędnej polityki kredytowej banków, które należą do landów i miast, lub są prywatne. W radach nadzorczych tych banków zasiadali ludzie zależni od polityków, i zaczęli błędnie inwestować. W latach 80-tych XX wieku Niemcy stały się królestwem telewizji kablowych. Któż w Polsce nie marzył wtedy o oglądaniu filmów z SAT1, albo z RTL? Któż z młodych nie słuchał i nie oglądał niemieckiej telewizji muzycznej VIVA? Sieciami kablowymi położono kable telefoniczne i Internet. Kiedy w roku 2012 byłem z młodzieżą z Gliwic w Bayreuth na wymianie z programu Comenius (dziś zastąpionym przez Erasmus Plus) nie działało WiFi, które działało u nas w szkole w Gliwicach! Nie działał wolny Internet w miejscach publicznych. Teraz rozumiem dlaczego. Niemcy nie mają mocy przesyłowych Internetu. Nie stworzyli tego, co przez ostatnie lat 15 (nie wyłączając rządów PiS) stworzyła Polska, która z Internetem i cyfryzacja usług, sektora bankowego, po Blika, i cyfryzacje podatków czy wystawiania recept prześcignęła Niemcy o lata świetlne. Niemcy tego nie mają. Dlaczego? 

Potęga Niemiec była oparta na przemyśle, bo Niemcy z tego żyli - niemieckie samochody, niemiecka chemia, niemieckie lekarstwa, to wszystko potrzebowało taniej energii. A tę zapewniały znakomite elektrownie atomowe. W 2015 roku Bundestag przyjął miażdżącą ilością głosów ustawę zamykającą je wszystkie, czego dokonała Angela Merkel. Niemcy postanowili zamienić tanią energię atomową na rosyjski gaz, uzależniając siebie i wszystkich wkoło od Rosji. I oczywiście w tym tkwi przyczyna inwazji rosyjskiej na Ukrainę, bo Putin wiedział, że uzależniona Europa będzie bezwolna. I nie pomylił się. Dalej jest już kwadratura koła. Po 2022 roku nie będzie taniego gazu z Rosji. Więc Niemcy wymyślili wiatraki, tylko że okazało się, że mają najdroższą energię w Europie. I nikt nie może mieć innej, bo jeśli tak będzie, Niemcy przestaną być konkurencyjne. I dlatego jest handel powietrzem ETS 1 i 2, który zażyna inne kraje Europy. Niemcy nie potrafią wyjść z tego zaklętego kręgu. Najwięcej elektrowni węglowych mają...Niemcy i najwięcej emitują CO2 do atmosfery w Europie. Autor wyraźnie konkluduje, że droga energia i drogi gaz okazał się samobójstwem dla niemieckiego przemysłu chemicznego. Tylko że Niemcy sami sobie to zrobili. Sami się zaorali. Gdy dodamy do tego mnóstwo migrantów żerujących na niemieckim modelu socjalnym nie można mieć pretensji do tych ludzi, ponieważ nawet gdyby chcieli pracować...nie mogą, bo nie pozwalają na to niemieckie przepisy. Na domiar złego Niemcy przenieśli dużą część produkcji podzespołów i silników samochodowych do Chin i teraz stali się niewolnikami chińskiej mocy wytwórczej. 

I tak Niemcy położyli branżę motoryzacyjną, chemiczną, nie są w stanie stworzyć u siebie stanowiska dla HIGH-TECHÓW, ponieważ nie mają szybkiego Internetu. Konsekwencja tego jest niemoc Niemiec, w paroksyzmach rządów Angeli Merkel i Olafa Scholza Niemcy nie mają też armii. Ciekawe, czy polskie elity przeczytają te książkę?  Znamienne jest to, że autor napisał książkę po angielsku. W Niemczech by nie przeszła. 

Jedynym mankamentem książki jest jej cena. 69,90 za cienką stu kartkową książkę to zdecydowanie za dużo. Ale co ja tam wiem o cenach książek, prawda? 

Zdecydowanie polecam 8/10 



piątek, 15 sierpnia 2025

Recenzja: Tomasz Terlikowski, Mateczka. Śledztwo w sprawie mariawitów, ZNAK, Kraków 2025, ss. 378

 


Książka Tomasza Terlikowskiego jest jedną z najnowszych propozycji tego znanego dziennikarza i publicysty, doktora filozofii i jednocześnie od lat jednym z bardziej znanych i gwałtownie zaangażowanych publicznie katolików w Polsce. Terlikowski wiele lat temu słynął ze swoich ultrakonserwatywnych pozycji, dziś zastąpił redaktora Mazurka w RMF FM. Istotą ocen Terlikowskiego jest ich ostrość przekazywana w formie egzaltacji, i choć on sam zmienił trochę poglądy, książka pozostaje wierna tym retorycznym osobistym uwarunkowaniom. To, co jest medialną atrakcyjnością Terlikowskiego, cierpiącego od lat na kompleks nieomylności, w tej książce stało się jego słabością. 

Książka ma bardzo klasyczną konstrukcję w siedmiu częściach i dwudziestu dwu rozdziałach ułożonych w metodzie chronologiczno-problemowej. Zaznaczam, że Terlikowski pisze tę książkę z perspektywy śledczego, prokuratora i sędziego jednocześnie i widać to już w pierwszych akapitach. Dla niego historia mariawityzmu została w tej książce - już we wstępie - tezą, że za powołaniem tego kościoła i mariawicką reformę stał skandal seksualny. I choć w trakcie książki rzeczywiście Terlikowski sprawnie stara się udowodnić  tezę przez zainicjowaną przez matkę Kozłowską i potem "twórczo" rozwiniętą przez biskupa Kowalskiego ideę "mistycznych małżeństw" między księżmi mariawickimi i zakonnicami, które miały miejsce w Kościele mariawickim od lat dwudziestych - już po śmierci Marii Franciszki (Feliksy) Kozłowskiej. Terlikowski czyni z tego fragmentu historii mariawickiej centrum książki, która jest sensacyjna i ma też się sprzedać jako sensacja. I Terlikowski ma zapewne w tym swoja specjalność - jego uczestnictwo w zespole badającym podobną sprawę jednego z dominikanów skazanych w końcu po ponad dwudziestu latach za gwałty na rozentuzjazmowanych kobietach, przepełnionych fanatyzmem religijnym, żywo przecież przypomina mechanizm władzy w wykorzystywaniu seksualnym dokonanym przez biskupa Kowalskiego, skazanego w 1936 roku na dwa lata więzienia. W moim przekonaniu Terlikowski psychologicznie przeniósł swoje zaangażowanie ze sprawy Malińskiego na sprawę mariawitów. Formuje dosadne oceny, insynuuje, jak wtedy gdy pisze, że między księdzem Kowalskim i matką Kozłowską nie zachodziły żadne mistyczne relacje, ale bardzo przyziemne. Tak się formuje plotkę. 

Ten sensacyjny ton Terlikowskiego unosi się nad całą książką. A szkoda. Nie ma bowiem podanej w formie przystępnej całościowej historii mariawityzmu, który podkreślmy jest jedynym kościołem chrześcijańskim w historii utworzonym przez kobietę. Terlikowski natomiast ubrał książkę w aparat naukowy - nie można zaprzeczyć zebranej przez niego bibliografii i to jest jedynie pozór naukowości. Dlaczego? Wydawnictwo ZNAK jak widać wymusiło na Terlikowskim rezygnację z bibliografii a właśnie pokazanie wszystkich źródeł prasowych, rękopiśmiennych i szerokiej literatury przedmiotu, która narosła przez ponad sto lat od powstania mariawityzmu. Książka ma być dobrze sprzedającym się, znakomicie napisanym produktem - pisać Terlikowski umie - na granicy błyskotliwości sensacyjnym, ocierającym się o paszkwil, któremu przyświeca teza współczesna. I tej tezie nie można odmówić pełnej aktualności. 

Według Terlikowskiego - co jest tezą podkreślam prawdy sensacyjnej, ale nie naukowej - początkiem ruchu mariawickiego, które doprowadziły do powstania nowego wyznania na przełomie 1906 i 1907 roku doprowadziły dwie istotności. Pierwszą było objawienie prywatne i wiara w nie ludzi - zauważam, że jest ona dość rozpowszechniona - drugą sprawa władzy duchowej. Ale kluczem do nich jest intymna relacja Marii Feliksy Kozłowskiej z księżmi, na co nie ma dowodu. Interpretacja jej tekstów, mistycznych i egzaltowanych jest w wykonaniu Terlikowskiego zbyt jednostronna. I to jest clou problemu z którym się nie zgadzam częściowo, bo te dwa problemy, objawienia prywatne i władza są dobrze zdiagnozowane. Tej władzy reprezentowanej przez kościół hierarchiczny nie ma w biblii, nie ma też ani jednej wypowiedzi Chrystusa dającej władzę w ręce jednego człowieka. Kościół pierwotny był wspólnotowy, a nie hierarchiczny. O tym, że scenariusz mariawicki może się wciąż przydarzyć świadczy ilość skandali seksualnych ostatnio w Polsce, czego symbolem stała się diecezja sosnowiecka. Psychopatologia biskupa Kowalskiego, który w kończy stał się męczennikiem obozu w Dachau w 1942 roku nie usprawiedliwia przestępstw seksualnych przez niego wykonanych. Nie wiadomo ile narodziło się "mistycznych" dzieci wychowanych wspólnie. Pada pod koniec książki liczba 40, ale książka nie odpowiada na ich losy, czego oczywiście Terlikowski ma świadomość.       

Terlikowski widzi nieco słuszności w mariawityzmie. W wymiarze społecznym ów ruch wyprzedzał katolicyzm społeczny i stanowił bardzo polską, narodową, reformację czasów industrialnych przełomu XIX i XX wieku, kiedy po powstaniu styczniowym rodził się nowożytny naród polski. To zostało przez Terlikowskiego dostrzeżone, ale to za mało, by jego książka stała się monografią mariawityzmu w Polsce. Najważniejszą jednak słabością tej książki jest sposób formułowania przez Terlikowskiego wniosków. Widać, że zajmując się ojcem Malińskim - dominikaninem - Terlikowski wpadł w swoje własne sidła. Jest nią arbitralność i ostrość sądów bez dostatecznej podstawy źródłowej. Sugeruje on, że założycielka mariawitów miała czterech kochanków, i wnioskuje to, z tego, że w jej pismach mówi o nich jako o "mistycznych małżonkach". Przypominam, że Faustyna Kowalska też nazywała Jezusa Oblubieńcem. To za mało, żeby przypisać Kozłowskiej aż czterech kochanków. W zakończeniu Terlikowski zaznacza, że ta książka nie jest przeciwko mariawitom. Ale ja sądzę, że to jest sensacyjny paszkwil adresowany do katolików w Polsce, żeby przestrzec przed pewnym scenariuszem, który Terlikowski dobrze poznał badając sprawę ojca Malińskiego. Ale to jest metodologicznie niesłuszne i może być przez samych mariawitów odbierane jako krzywdzące: 

https://mariawita.pl/2025/oswiadczenie-rk/index.html 

Moja ocena 6/10 



czwartek, 24 lipca 2025

Ku czci Edwarda Stachury. W rocznicę śmierci.



 Dziś jest rocznica śmierci Edwarda Stachury (1937-1979), jednego z wybitniejszych polskich poetów XX wieku, który tak jak młodszy od niego Rafał Wojaczek, czy starszy o pokolenie Jan Lechoń zakończył życie z własnej ręki. Uważam, że jego życie i twórczość - powoli zapominana, kto dziś czyta "Siekierezadę"? - to temat na wybitny film fabularny. Stachura odszedł, kiedy ja już żyłem od trzech miesięcy. Jego teksty poetyckie poznałem w Liceum, i na studiach (on też studiował na KUL ale tylko półtora roku na romanistyce). Urodzony we Francji i mówiący biegle w tym języku nigdy chyba nie przystawał do PRL, umęczony, w biedzie pisał i sądzę, że pisanie stanowiło sens jego życia. Potem stał się sławny, jak na warunki PRL. Dostał kilka stypendiów. Miałem to szczęście, że na dziennikarstwie na KUL uczył mnie radia jego przyjaciel Wacław Tkaczuk, postać wybitna. Stachura cierpiał na chorobę dwubiegunową.


Ostatni wiersz napisał w dniu śmierci - List do Pozostałych.


Umieram

Za winy moje i niewinność moją

Za brak który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy

Za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami

(...)

Bo trupem jest wszelkie ciało

Bo ciężko strasznie i nie do zniesienia

Za możliwość przemienienia

Za nieszczęście ludzi i moje własne które dźwigam na sobie i w sobie

Bo to wszystko wygląda że snem jest tylko koszmarem

Bo to wszystko wygląda że nieprawdą jest

Bo to wszystko wygląda że absurdem jest

Bo to wszystko tu niszczeje gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością

Bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem

Bo wygląda że nie ma tu dla mnie żadnego ratunku

Bo już nie potrafię kochać ziemską miłością

Bo noli me tangere

Bo jestem bardzo zmęczony nieopisanie wycieńczony

Bo już wycierpiałem

Bo już zostałem choć to się działo w obłędzie najdosłowniej i najcieleśniej ukrzyżowany i jakże bardzo i realnie mnie to bolało

Bo chciałem zbawić od wszelkiego złego ludzi wszystkich i świat cały i jeżeli tak się nie stało to winy mojej w tym nie umiem znaleźć

Bo wygląda że już nic tu po mnie

Bo nie czuję się oszukany co by mi pozwoliło raczej trwać niż umierać trwać i szukać winnego może w sobie ale nie czuję się oszukany

Bo kto może trwać w tym świecie niechaj trwa i ja mu życzę zdrowia a kiedy przyjdzie mu umierać niechaj śmierć ma lekką

Bo co do mnie to idę do ciebie

Ojcze pastewny żeby może wreszcie znaleźć uspokojenie zasłużone jak mniemam zasłużone jak mniemam

Bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony

Bo wszystko mnie boli straszliwie

Bo duszę się w tej klatce

Bo samotna jest dusza moja aż do śmierci

Bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech Żyje Życie

Bo stanąłem na początku bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na końcu i nie skosztuję śmierci.


Zdjęcie@ Internet

wtorek, 1 lipca 2025

Recenzja: Urszula Glensk, Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej, wyd. Czarne, Wołowiec 2024


 Czytelniczko - Czytelniku tego bloga, 

Kiedy trafiła w moje ręce kupiona na dworcu w Warszawie książka Urszuli Glensk "Pinezka. Historie z granicy polsko-białoruskiej" widziałem, że będę chciał tą książkę zrecenzować. Sam wybieram książki i nikt mi niczego nie narzuca. Kim jest autorka? Na obwolucie książki znajduje się informacja, że autorka jest profesorką literatury i wykładowczynią, badaczką literatury dokumentalnej Uniwersytetu Wrocławskiego. Można zatem stwierdzić, że autorka jest biegłą w sztuce pisania literatury faktu, ma umiejętność krytycznej analizy źródeł. Jest profesjonalistką. Jestem pewny, że książka ta może być nagrodzona w pewnych specyficznych gremiach krytyczno-literackich, gdyż w ostrym sporze światopoglądowym w Polsce książka ta jest głosem po jednej ze stron. Ale o tym na końcu recenzji. 

Już samo słowo wstępu krótko informuje, że książka jest oparta na faktach, dziesiątkach wywiadów z migrantami nielegalnie przekraczającymi granicę polsko-białoruską, lekarzami, aktywistami i aktywistkami. Ta warstwa dokumentacyjna nie budzi zastrzeżeń. Jest dość solidna warsztatowo. Pod względem dramaturgii też jest bardzo dobrze, autorka umiejętnie rozgrywa tę historię, pokazując autentycznych ludzi, ich historie. Wstrząsające są opisy jak skóra schodziła z odmrożonych nóg młodego piłkarza-nastolatka z Erytrei, losy wijącej się z bólu Irakijki, matki pięciorga dzieci, która umarła wraz z dzieckiem. Co dwie, lub trzy historie - osobiste uwikłania książka pokazuje listę zmarłych uchodźców, z krótką informacją kim byli i gdzie zostali znalezieni. Jest ich 55, ale autorka mówi, że było ich dużo więcej. To "dużo więcej" jest dla mnie pomostem do uchwycenia w tej recenzji drugiej płaszczyzny interpretacyjnej. 

Pamiętam doskonale gdy w szczycie kryzysu uchodźczego na przełomie 2021 i 2022 roku, tuż przed inwazją putinowskiej, faszystowskiej Rosji na Ukrainę pojawiła się w TVN informacja, że oto młody Ahmed przepłynął w Bugu kilka dni w mrozie, żeby dostać się do Polski. Ten przykład fejka medialnego, bo nie było takiego przypadku, pokazuje jeszcze inną stronę sporu, której autorka nie przywołuje, choć jej książka jest de facto owocem tego zacietrzewienia. To była histeria. Zachowania pani Ochojskiej zostały zweryfikowane przez decyzję Tuska, żeby nie wystawiać jej w wyborach, bo jej nienawiść do państwa polskiego sprawiła, że Ochojska stałą się po prostu niewybieralna. Jej blurp na okładce dużo mówi o książce. 

Tezą sterującą książki Pani profesor Glensk jest przekonanie, że funkcjonariusze straży granicznej, policja, wojsko polskie stały się narzędziem państwowo zorganizowanej patologii: rasistowskiej maszyny traktującej ludzi jak bydło. Oczywiście, za tym wszystkim stał PiS. Duch i twarz Morawieckiego, ówczesnego premiera unoszą się z kart książki jak twarz Wielkiego Brata z roku 1984 Orwella i autorka wiele uczyniła, żebyśmy uwierzyli, że Polska rządów PiS to totalitarne państwo jednej partii, jednego wodza, jednej policji politycznej. Po przeczytaniu tej książki mam wrażenie, że autorka naprawdę wierzy w to, co napisała. Z wiarą trudno dyskutować. Ona po prostu jest. Tylko, że podstawowy fakt, który wybrzmiewa jakoś na drugim planie, jest taki, że kryzys uchodźczy (autorka uparcie nazywa go katastrofą humanitarną celowo wyolbrzymiając wszystko) jest częścią zabezpieczenia przez Rosjan zaplecza Ukrainy przed inwazją z 24 lutego 2022 roku. To wszystko, co się stało na granicy polsko-białoruskiej jest spektaklem wyreżyserowanym przez rosyjskie GRU, które stoją za służbami białoruskimi. Autorka nie przyjmuje tego faktu, bo on zmienia wszystko. Polskie państwo nie mogło się zachować inaczej niż się zachowało, ponieważ stawką była destabilizacja kraju, będącego zapleczem Ukrainy przed inwazją (politycy wiedzieli od listopada 2021, że będzie wojna). Na wojnie pierwsze umierają prawa człowieka. Jest tak. Przykro mi. Dorzućmy do tego posła Starczewskiego w reklamówką goniącego się ze SG, posła Szczerbę z pizza na granicy, aktoreczkę Kurdej-Szatan lżącą polskich żołnierzy, czy wreszcie Frasyniuka, czyniącego podobnie. Gdyby Pani profesor Glensk włączyła sobie rosyjską telewizję w tamtym czasie, to tezy jej książki są zaskakująco zbieżne z tym, co wówczas mówiono. 

I tak dochodzimy do trzeciej warstwy interpretacyjnej, skrzętnie przez autorkę przemyconą, zasugerowaną z wewnętrznej warstwy sterującej tekstem (używam aparatu pojęciowego świętej pamięci prof. Topolskiego). Profesorka Glensk kilka razy użyła metafory historycznej Holokaustu jako matrycy do porównania tego, co stało się na granicy polsko-białoruskiej. Takie porównanie padło na stronie 158, na stronie 161 czytamy porównanie, że "nawet w getcie warszawskim były karetki pogotowia", czytaj - że w roku 2021 i 2022 na owej granicy ich nie było. Metafora historyczna ma za zadanie przede wszystkim wzmocnić przekaz, uczynić go podprogowo jeszcze potężniejszym. Na stronie 195 autorka cytuje wypowiedź: "Oświęcim po prostu, skóra i kości" na widok jednego uchodźcy, przy czym uważam, że takie porównanie powinno być obarczone wytłumaczeniem, że to potoczny język. W Polsce powiedzenie czegoś takiego sugeruje, że to Polacy są winni Zagładzie. I tutaj dochodzimy do clou tej książki. Autorka sugeruje - w domyśle, nie dosłownie - że skoro Polacy en masse byli współodpowiedzialni za Holokaust, to tak samo ten gen wrócił i mordują uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. 

I zaskoczyła mnie bardzo autorka, gdy pisze na stronie 200: "spotykamy w lesie absolutnie realnych ludzi, zwykłych chłopców, którzy marzą o cycuszkach młodych dziewczyn". To że większość migrantów to młodzi mężczyźni, mający popęd, to fakt. Ile było napaści seksualnych na dziewczynki i młode kobiety w Niemczech w ostatnim roku? Jak przeczytałem to zdanie, ręce mi opadły. 

Podsumowując książka Urszuli Glensk to zaangażowana literatura tyrtejska, opowiadająca się po jednej stronie, pisana za pozycji "wyższości moralnej", jaką daje autorce jej tytuł profesorski i praca na uczelni wyższej (swoją drogą zabawne jest to przekonanie o wyższości), nieomylnie oceniającą polskie państwo i nieomylnie wskazującą tylko jedną stronę. Książka może się spodobać ludziom myślącym podobnie jak autorka. Mnie nie porwała. Nie lubię literatury w typie "Matki" Gorkiego, a to właśnie ten typ literatury. 

moja ocena 5/10 

niedziela, 1 czerwca 2025

Postacie drugoplanowe nowej powieści

Czytelniczko/Czytelniku tego bloga, 

W międzyczasie, gdy Państwo moi czytelnicy i czytelniczki elektryzujecie się informacją, że już 25 czerwca w Państwa ręce trafi pełna, poprawiona, uzupełniona powieść "Czerń i Purpura" w nowej szacie graficznej, w twardej okładce z obwolutą, ja kończę pierwszy tom nowej, epickiej wielowątkowej powieści, która opowiada o trzech kobietach od początku lat trzydziestych aż do lat sześćdziesiątych wieku XX. Pierwszy tom, który kończę obejmuje lata 1930-1940. Zamierzenie jest bardzo ambitne, ale ja tylko takie lubię. Pisałem już tutaj o tym, że akcja będzie głównie na Kresach dawnej Rzeczypospolitej, ale nie tylko przy czym chcę znów pokazać w drugim planie ciekawe postacie historyczne, zupełnie lub prawie zapomniane. Ożywię je i dam Państwu poznać. 

Pierwszą z nich jest niezwykły poeta Bohdan Ihor Antonycz (1909-1937), obywatel Polski narodowości ukraińskiej. Żył na krawędzi dwu światów, ale ja sądzę nie tylko dwu. Tłumaczył z ukraińskiego na polski i wydawał ukraińskich poetów piszących u Sowietów (póki trwał NEP i Stalin nie przykręcił śruby). Ale nie tylko sam pisał poematy, które z ukraińskiego na polski tłumaczył wspaniale Tadeusz Hollender (1910-1943). Najsłynniejszym z nich jest "Pieśń drzew", baśniowy i niezwykły. Pisał także libretto opery. Antonycz nie doczekał wojny. Zmarł na komplikacje po zapaleniu płuc w lipcu 1937 roku i został pochowany we Lwowie. 

  


Drugą postacią, która wystąpi na kartach mojej powieści będzie Sara Polina Gincburg czyli Zuzanna Ginczanka (1917-1944), wspaniała poetka polsko-żydowska. Dane jej było opublikować jeden wspaniały tomik poetycki "O centaurach" w 1936 roku. Nie wiem, dlaczego tego tomu nie ma w lekturach szkolnych na polskim rozszerzonym. Gdy przeczytałem niedawno pisząc już powieść ten tom, byłem wstrząśnięty, że osoba dziewiętnastoletnia mogła tak pisać, z taką składnią, taką wyobraźnią i widzieć szóstym zmysłem to, co miało dopiero nadejść. Używała oficjalnie polskiego imienia i nazwiska ponieważ pomagało jej to w początkach kariery poetyckiej. Proszę pamiętać, że Tuwim nie wychodził przez trzy lata z domu jak go szkalowano za "Skamandra", a antysemityzm był w Polsce przedwojennej powszechny jak sól. I proszę się nie oszukiwać. Była bardzo piękną kobietą, co wcale nie ułatwiało jej życia. Zginęła w Krakowie rozstrzelana przez Niemców w 1944.  



Obie te postaci łączy Lwów, choć Ginczanka zawitała do niego obawiając się Niemców jesienią 1939 już w czasie okupacji sowieckiej. Antonycz już wtedy nie żył. Szkoda, że umarł tak młodo. Bo gdyby żył, potępiłby swoich za Wołyń. Nienawidził przemocy i brutalności. 

Moja książka już jest na samym finiszu, a całość poczytacie Państwo jesienią. Drugi tom ukaże się wiosną 2026 i obejmie lata 1941-1944 i będzie straszliwy ze względu na wybuch wojny niemiecko-sowieckiej i sprawę wołyńską. W trzecim tomie jesienią 2026 zamknięcie serii i w nim nastąpi zamkniecie wszystkich wątków. 

Oddaję głos Ginczance, która w "Centaurach" tak o sobie pisała: 

 Nie wiem, Panie,

 co dobre,

 co złe —

 w osiemnaście wpatrzona lat —

 zasłuchana, surowa i baczna

 coraz hardziej

 coraz mądrzej

 nie wiem

Czy może istnieć cyfrowa samoświadomość? Esej.

  W poszukiwaniu równania nieobliczalności Gdy Alan Turing pytał „Czy maszyna może myśleć?”, zastanawiał się nad symulacją ludzkiej inteli...